...A mury rosły, rosły, rosły,
Łańcuch kołysał się u nóg...1
(Jacek Kaczmarski)
Nadszedł więc wreszcie rok 1989, a wraz z nim „upadek komunizmu” – wymarzony „raj na ziemi”. Byliśmy pewni, że przyniesie on automatyczną likwidację ugniatającej Polskę kamiennej czapy i wszystkie pozytywne wartości, które dotąd, tłamszone, żyły „w drugim obiegu”, znajdą się teraz na górze, oprze się na nich oficjalne życie Polski.
Jak spowodować, żeby więź międzyludzka, piękno, braterstwo zafunkcjonowały jako zasady publiczne? Niech nikt nie mówi, że opozycja nie miała programu gospodarczego – bo miała, choć niedopracowany w szczegółach (pomijam tu, oczywiście, naiwne, idealistyczne i indywidualistyczne wyobrażenia artystyczno-zakapiorskie). Nowa Polska miała się opierać na samorządzie gospodarczym – tak, właśnie na tych odsądzanych dziś od czci i wiary związkach zawodowych i cechach2.
W pierwszym okresie po „obaleniu komunizmu” trwała feta. Co prawda, na kilka dni przed „wolnymi” wyborami, 27 maja 1989 r., tragedia pod Mount Everestem, która pochłonęła życie pięciu wybitnych polskich wspinaczy, symbolicznie zamknęła złotą erę polskiego himalaizmu, symbolicznie wyznaczając też kres pokoleniu westmanów. Skąd jednak mieliśmy wiedzieć, że to już koniec? Nasze życie toczyła się jak poprzednio – połoniny bieszczadzkie witały nas łanami kwiatów, leśne jeziora – pluskiem fali na piaszczystym brzegu. Jak dawniej nad łanami zbóż unosiły się śpiewające skowronki, jak dawniej na rajdowe szlaki wyruszali kowboje z Wrocławia, jak dawniej na polanach rozbijano indiańskie tipi. Bo też zdawało się nam, że wszystko jest jak dawniej – tylko „nie ma już komuny” – bo „nasi doszli do władzy”!
Wielu ludzi rzuciło się wprawdzie do wykorzystywania nieistniejących wcześniej możliwości zarobkowych, ale rozumieliśmy to świetnie, wiedząc, że to tylko przejściowy okres i za jakiś czas, gdy się trochę dorobią, znów będą mieli czas i energię na westmański styl życia. Przecież wielokrotnie już zdarzało się Polakom ograniczać inne potrzeby i zajmować się na jakiś czas niemal wyłącznie zarobkowaniem. Ot, choćby w czasie różnych wyjazdów „na saksy”. Widzieliśmy też i to, że właśnie dzięki tym, którzy rzucili się w wir pracy zarobkowej, pojawiła się w Polsce obfitość towarów, dawniej bardzo trudno dostępnych.
Stopniowo zaczęły docierać jednak do nas niepokojące sygnały. Najpierw było niezadowolenie, szczególnie wśród niższych warstw ludności, z powodu sposobu, w jaki powstała druga „Solidarność”, i w jaki dogadywała się z władzami komunistycznymi - za plecami obywateli. Większość z nas nie bardzo rozumiała te pretensje – dwudziestoletnie „życie na peryferiach” nie sprzyjało świadomości, że nawet najlepszą władzę trzeba nieustannie kontrolować. Robotnicy i chłopi wiedzieli to lepiej od nas. Mieli zresztą duże wątpliwości co do ludzi, których od 1968 r. uważaliśmy za swoich przywódców. Jak się okazało dużo później, były to wątpliwości uzasadnione.
Tymczasem wszystko stawało się coraz bardziej „nie takie, jakie miało być”. Rozkradający mienie publiczne komuniści jako prywatni właściciele zachowywali się wobec pracowników, konkurencji i klientów jeszcze gorzej, niż przedtem. Odpowiadali ze śmiechem: „Przecież o to właśnie walczyliście!”3. Cóż to miało wspólnego z ideami „Solidarności”? Rozszalała się rabunkowa prywatyzacja; ludzi pozbawiano pracy tysiącami. Do propagandy antykatolickiej dołączyła antynarodowa. Dążenia i idee pokolenia westmanów były w mediach w dalszym ciągu tematem tabu – a nawet stały się nim w jeszcze większym stopniu, niż to miało miejsce w PRL. Do postpezetpeerowskiego monopolu medialnego dołączyli zaś przywódcy inteligenccy pokolenia westmanów – i zaczęli mówić jednym głosem z postkomunistami!4
Patrzyliśmy na to, co się działo, z coraz większym zdumieniem. Nic nie rozumieliśmy. Czy to na pewno kapitalizm? Czy to na pewno demokracja i pluralizm?
„Na szczęście” szybko pojawili się ci, którzy potrafili nam tę nową sytuację wyjaśnić. Tak się jakoś dziwnie złożyło, że byli to albo główni architekci nowego ładu, albo – tzw. konserwatywni liberałowie - odwalający dla nich pracę za darmo „pożyteczni idioci”. Uczyli nas oni, że raj na Ziemi nadszedł, tylko my tego nie widzimy, ponieważ jesteśmy skażeni komunizmem oraz faszystowskim oszołomstwem - i przekazywali zasady ustrojów, mających teraz panować w „wolnej” Polsce: „kapitalizmu” i „demokracji”.
Sam byłem świadkiem tylko schyłkowego okresu istnienia tego pokolenia; prawdopodobnie najwięcej do powiedzenia mieliby tu starzy druhowie z harcerstwa. Mimo tego, w świetle mojej wiedzy, da się ułożyć, jak z paciorków naszyjnika, kalendarium pokolenia westmanów, obejmujące następujące daty:
1947 – operacja „Wisła”, wyludniająca Bieszczady i w rezultacie otwierająca je dla nowego osadnictwa,
1951 – wymienienie z ZSRS powiatu Rawa Ruska na Ustrzyki Dolne, co ułatwiło dostęp do doliny górnego Sanu i umożliwiło dostęp do Otrytu,
1954/55 – zniesienie ograniczeń związanych z poruszaniem się w strefach przygranicznych, co umożliwiło pojawienie się większych ilości studenckich łazików w Bieszczadach i Beskidzie Niskim,
1956 – październikowa „Odwilż”, debiut Marka Hłaski, kierującego zainteresowania młodzieży na „kaskaderów literatury”, oraz piewcy Bieszczadów – Jerzego Harasymowicza,
1957 – w Krywem i Tworylnem w Bieszczadach pojawiają się pierwsi kowboje – początek ruchu rekonstrukcyjnego w Polsce,
1958 – Wadim Berestowski kręci w Tworylnem w Bieszczadach film „Rancho Texas”, który wszedł do kin w roku następnym,
1968 – wydarzenia marcowe, które skrystalizowały pokolenie westmanów i wypromowały jego przywódców politycznych,
1970 – grudniowy bunt robotniczy na Wybrzeżu,
II połowa lat 70. – Edward Stachura zyskuje dzięki swoim piosenkom popularność wśród młodzieży,
1976 – czerwcowy protest robotniczy (zwłaszcza w Radomiu i Ursusie),
1976-7 – rozpoczyna się formowanie zorganizowanej opozycji demokratycznej,
1979 – śmierć Edwarda Stachury, która pogłębiła fascynację jego legendą,
1980 – powstanie „Solidarności”,
1981–3 – stan wojenny w Polsce,
1989 – koniec PRL-u i początek końca środowisk opozycyjnych.
Kto zrozumie wymowę tych dat, zrozumie wszystko.
Gdy nie zostanie po mnie nic,
Oprócz pożółkłych fotografii,
Błękitny mnie przywita świt
W miejscu, co nie ma go na mapie.
I kiedy sypną na mnie piach,
Gdy mnie pokryją cztery deski,
To pójdę tam, gdzie wiedzie szlak
Na połoniny, na niebieskie.
Podwiezie mnie błękitny wóz,
Ciągnięty przez błękitne konie.
Przez świat błękitny będzie wiózł,
Aż zaniebieszczy w dali błonie
Od zmartwień wolny i od trosk,
Pójdę wygrzewać się na trawie,
A czasem, gdy mi przyjdzie chęć,
Z góry na ziemię się pogapię.
Popatrzę, jak wśród smukłych malw
Wiatr w przedwieczornej ciszy kona.
Trochę mi tylko będzie żal,
Że trawa u was tak zielona.
(Marek Dutkiewicz „Połoniny niebieskie”)
Tęsknota za górami nie pozwala żyć.
(Orkiestra św. Mikołaja – pierwsza kaseta „Muzyka gór”)
Góry były wielką miłością pokolenia westmanów. Miłością z niczym dziś nieporównywalną i niezrozumiałą w czasach, gdy są one tylko produktem, umożliwiającym odstresowanie. Jedyne, z czym gotowi byliśmy od biedy porównywać góry, to chrześcijańskie Niebo, czekające na tych, którzy sprawdzili się w życiu doczesnym. Kultowym miejscem na Ziemi były zaś dla westmanów Bieszczady, uchodzące za „polski Dziki Zachód”1.
***
Niejednokrotnie można zauważyć, że ludzie z dawnej opozycji „solidarnościowej” starają się w najlepszej wierze demonizować operację „Wisła”, a wybielać lub nawet idealizować UPA. Tłumaczone bywa to w ten sposób, że ludzie ci z niechęci do komunizmu starają się sztucznie namnażać ofiary Systemu (nie mam tu na myśli, oczywiście, środowiska „Gazety Wyborczej”, którego motywacje są zupełnie jasne – chodzi o stworzenie sojuszu „mniejszości” przeciw polskości i katolicyzmowi). Tymczasem, choć przyczyny tego są rozmaite – wchodzą tu też ślady federacyjnych koncepcji politycznych Piłsudskiego, i czarno-biała wizja świata, w której antykomunista jest z zasady dobry – podstawowy powód jest inny. Otóż polski Dziki Zachód musiał mieć swoich Indian. Kogoś, po kim zostały tylko „przeszłości pomniki”, kogoś, nad kogo tajemniczym zniknięciem można dumać, opłakując utratę przeszłości, w której się nie miało udziału2.
Z pokoleniem westmanów wiążą się początki ruchu rekonstrukcyjnego w Polsce. Był to początkowo ruch odtwórców Dzikiego Zachodu - nazwijmy go ruchem rekonstrukcyjnym pierwszej generacji. Wydaje się, że jego powstanie łączyło się one jednoznacznie z Bieszczadami i legendą tamtejszego Dzikiego Zachodu. To właśnie w Bieszczadach w 1957 r. pojawili się pierwsi, według mojej wiedzy, rekonstruktorzy – Henryk Wiktorini i Andrzej Merski, którzy wypasali jako kowboje bydło na łąkach dawnych wsi Krywe i Tworylne (patrz pierwszy przypis do rozdziału następnego). Miejscowości te można uznać więc za miejsce narodzin polskiego ruchu rekonstrukcyjnego.
Dwaj pierwsi kowboje mieli wielu naśladowców. Witold Michałowski (s. 16) tak pisze o tym zjawisku:
„Co roku ruszała na południe Polski nowa fala kandydatów na pastuchów. Koni, siodeł, bydła i lassa nie mieli. Chadzali za to orężnie, bo przy pasie jeśli nie lśnił topór, co błyszczy z dala, lub coś w rodzaju kubańskiej maczety, to telepał się chociaż zwykły, kuchenny „gerlach”, w pochwie z baraniej skóry, z włosem na zewnątrz. Chód i nakrycia głowy oczywiście kowbojskie, no, prawie kowbojskie.”
Prawdę powiedziawszy, ludzie ci tak silnie utożsamiali się z Dzikim Zachodem, że (podobnie jak później odtwórcy Indian) nie uważali się za rekonstruktorów, lecz za rzeczywistych – choć niecałkiem pełnych - jego reprezentantów. Ta niecałkowita pełnia brała się głównie z braku pełnego asortymentu przygód i niedostatków wyposażenia.
Na tym tle w 1965 r. powstał we Wrocławiu odtwarzający kowbojów Akademicki Klub Jeździecki, będący skromnym odpowiednikiem Bieszczadów w Polsce Zachodniej:
„Wszystkich tych ludzi – pisze Jerzy Sawka w artykule „Kowboje z Wrocławia, czyli PRL-owskie prawdzieje westernu” („Gazeta Wyborcza”, 1.X.04, Internet) - połączyły konie, młodość, przyjaźń, przygoda. Mają co wspominać: transportowanie koni koleją na Pojezierze Drawskie, rozwożenie owsa po miejscach stacjonowania, biwaki w dzikich naonczas ostępach, napady na pociąg na Pojezierzu Lubuskim, wyścigi na Kaszubach, rajdy z Wrocławia nad morze, bale szeryfa, kupowanie mięsa na kartki, nocne eskapady brzegami jezior, wódkę pitą w krąg wprost z butelki, niedobory piwa i smak tego z trudem zdobytego napoju, jesienne spotkania porajdowe.
Udawali kowbojów na koniach kupionych na wiejskich spędach, bez udokumentowanych rodowodów, ale także na wielkopolanach i z rzadka na szlachetnych angloarabach lub folblutach. Zamiast kowbojskich siodeł mieli ułańskie kulbaki wojskowe, które ktoś kiedyś jakimś sposobem przyhołubił z planu filmowego. Te kulbaki, co roku starannie naprawiane własnymi sposobami, wiernie służyły przez lata.”
Temu samemu tematowi poświęcony jest jeszcze wywiad Katarzyny Górowicz „Szeryf mógł wszystko” z 1 X 04 r. w „Gazecie Wyborczej”. Oto jego fragment:
„[KG:]Kiedy staliście się kowbojami?
[Henryk Geringer d'Oedenberg, kierownik Zakładu Hodowli Koni i Jeździectwa Akademii Rolniczej we Wrocławiu:] - Kiedy stwierdziliśmy, że jazda konna w terenie to jest to, co tygrysy lubią najbardziej. W grudniu 1965 r. zarejestrowaliśmy AKJ i już w następnym roku wyruszyliśmy w pierwszy rajd konny po Ziemi Lubuskiej. Nasze marzenia się ziściły.
[KG:] Czuliście się jak bohaterowie powieści przygodowych?
[HGO:] - To były niezapomniane przeżycia. Mieliśmy obowiązkowe dżinsy, kapelusze, ostrogi, kamizelki. Był też szeryf, którego władza była nieograniczona.”
Z jednym z tych „kowbojów” miałem okazję zetknąć się w 1988 r., gdy jak gość ze świata powieści przygodowych przejechał konno przez nasz obóz harcerski na Pomorzu Zachodnim. Któż mógł wtedy przypuszczać, że są to już ostatnie lata tego środowiska?
***
„Kaskaderzy literatury” bywali utożsamiani z kowbojami. Hłaskę nazywano wszak „kowbojem literatury”. Stachura wziął zaś udział w jednym z rajdów wrocławskiego AKJ:
„Na jednym z kowbojskich rajdów był pisarz i poeta Edward Stachura. W swoich pamiętnikach wspomina, że czuł się jak członek trupy teatralnej, która po wsiach i miasteczkach daje przedstawienia.”
Sted poniekąd potwierdzał identyfikację siebie jako kowboja, nosząc chustę kowbojską na szyi. Tamte czasy charakteryzowała zresztą duża ilość stopni pośrednich między ubiorem zwykłym, a kompletnym przebraniem rekonstruktora, jak również mała wierność szczegółom, zwana przez dzisiejszych rekonstruktorów „mrokiem”. Także i kowboj, którego widziałem przez chwilę na Pomorzu Zachodnim, wyposażony był niezbyt ortodoksyjnie – miał przytroczoną do siodła maczetę.
W przebraniu kowbojskim chodziła również inna ważna postać tamtych czasów – bieszczadzki rzeźbiarz, po trosze malarz i bard, a nade wszystko włóczęga - Andrzej Wasielewski, zwany Jędrkiem Połoniną1.
***
Lata siedemdziesiąte przyniosły z kolei początki ruchu indianistycznego – tj. „przebierańców”, odtwarzających Indian.
„- Do ruchu przyjaciół Indian ciągnęły nas tradycyjne cnoty przypisywane czerwonoskórym: szlachetność, prawdomówność, odpowiedzialność za słowa i czyny (...) – przyznaje Marek Maciołek, wydawca i redaktor naczelny poświęconego kulturze Indian kwartalnika „Tawacin”.
Pierwsze namioty Indian prerii i indiańskie ogniska pojawiły się na mazowieckich łąkach, beskidzkich halach i w mazurskich lasach – ku zdumieniu ludności i władz PRL – w połowie lat 70. ubiegłego wieku. Grunt pod nie przygotowały czytywane namiętnie przez pokolenia uczniów książki Karola Maya, Alfreda i Krystyny Szklarskich, Nory Szczepańskiej, a także westerny” (Grzegorz Łyś „Indianie z białostockiej prerii”, „Rzeczpospolita”, 4 IX 09).
Przygodni znajomi z ekspedycji naukowej z Łodzi opowiadali mi o tym, jak kiedyś, gdy nocowali pod Otrytem, przysiadł się do ich ogniska ubrany w strój indiański człowiek z psem. Posiedział i sobie poszedł, nie powiedziawszy przez cały czas ani słowa. Jak widać, byli wśród bieszczadzkich zakapiorów nie tylko „kowboje”, lecz również i tacy, którzy odtwarzali Indian.
***
Rekonstruktorzy byli uważani za elitę środowisk turystycznych. Dzisiejsze grupy rekonstrukcyjne mogą sobie tylko pomarzyć o takim poważaniu, jakim cieszyli się wśród ówczesnej inteligencji ich poprzednicy. Byliśmy przecież przekonani, że ludzie ci żyją już w jakiś sposób po drugiej stronie granicy, odgradzającej cudowny świat wolności i przygody od materialistycznego, komunistycznego zniewolenia.
Trzeba tu jeszcze wspomnieć o jednym – bo młodsi, wychowani w innych klimatach, lub obdarzeni gorszą pamięcią ludzie mogą znów nie zrozumieć. W tamtych czasach koń był wciąż atrybutem mężczyzny i kojarzył się z władzą, tradycją wojskową, przygodą. Dziś stał się atrybutem kobiety i kojarzy się ze sfrustrowanymi prywatnymi urzędniczkami, zwanymi na wyrost „buisnesswoman”, próbującymi zaspokoić niedobór więzi międzyludzkich przez kontakt ze zwierzętami2. Co za degradacja! Marzę o czasach, w których jeździectwo znów stanie się sportem dla prawdziwych elit, nie dla degeneratów.
Pod koniec PRL-u pojawiły się pierwsze grupy rekonstrukcji historycznych – nazwijmy je drugą generacją ruchu rekonstrukcyjnego. Ich geneza była jednak nieco inna – wydaje się, że wyrosły one z filmu, będąc w pewnym stopniu skutkiem usamodzielnienia się statystów.
Jutro popłyniemy daleko,
Jeszcze dalej, niż te obłoki.
Pokłonimy się nowym brzegom,
Odkryjemy nowe zatoki.
Starym borom nowe damy imię,
Nowe ptaki znajdziemy i wody.
Posłuchamy, jak bije olbrzymie
Zielone serce przyrody.
(Konstanty Ildefons Gałczyński)
Pojęcie kontrkultury – a więc społeczności, tworzącej własną kulturę w opozycji do oficjalnej - kojarzy nam się z paleniem trawki i „wolną miłością”. Tymczasem taką kulturę odizolowaną od oficjalnego nurtu życia można tworzyć z różnych powodów. Byli bowiem dawniej tacy – i była ich większość – którzy w kontrkulturze nie szukali moralnego „luzu”, lecz przeciwnie - wartości, których zaczynało brakować w zwykłym życiu, w którym coraz bardziej liczyły się znajomości, służące z kolei nabywaniu dóbr materialnych. Nazwijmy grupy tworzone przez tych ludzi kontrkulturami „pozytywnymi”. Wartościami, poszukiwanymi przez „pozytywne” kontrkultury, były: przygoda, braterstwo i poczucie wspólnoty, niezawodność i silny charakter, kontakt z przyrodą, jej znajomość i zmaganie się z nią, realne umiejętności i oparta na nich oraz na rzeczywistych zaletach i osiągnięciach hierarchia społeczna, wreszcie – estetyka: poezja, muzyka i piękne widoki.
Inna zupełnie sprawa, że idealnego wzorca dopatrywaliśmy się niezupełnie tam, gdzie należało. Dziki Zachód istotnie zawierał wspomniane wyżej, tak cenne wartości – ale nie była to cała prawda. Któż z nas mógł wiedzieć, że wizja amerykańskiego Pogranicza z książek przygodowych jest tylko adaptacją doktryny Rousseau o idealności „niecywilizowanego” świata1? Prawdziwy Dziki Zachód przypominał bardziej to, co mogliśmy niedawno oglądać podczas wojny domowej w byłej Jugosławii. Znamienne zresztą, że idealizacja Dzikiego Zachodu była zwykle wprost proporcjonalna do odległości od niego – geograficznej i czasowej. Najwcześniejsze powieści (stwierdzam to na przykładzie utworów J. F. Coopera) były raczej ponure2. Paradoksalnie więc, nasze próby stworzenia świata Dzikiego Zachodu na wzór powieści przygodowych i filmów doprowadziły do rezultatów bliższych pod wieloma względami ideałowi, niż autentyczny pierwowzór.
Byli i tacy, którzy utożsamiali się z Dzikim Zachodem jeszcze bardziej, do tego stopnia, że zaczynali się przebierać za jego mieszkańców. Tak właśnie powstały początki grup rekonstrukcyjnych.
***
Wspinacze, a zwłaszcza himalaiści, różnili się bardzo mocno od innych grup. Ich działalność nie miała tak wyraźnego zabarwienia kontrkulturowego, rozumianego jako tworzenie odizolowanego, alternatywnego dla głównego nurtu świata. Było to pewnego rodzaju rzemiosło, dające (prócz innych zalet, ma się rozumieć) oderwanie od szarej rzeczywistości. Brak było też politycznego odcienia samego środowiska – nie pozwalał na to sam jego charakter (wszak elita tego środowiska – himalaiści - uprawiała wspinaczkę za granicą), mimo, że sami wspinacze mieli na temat komunizmu poglądy zwykle jasno sprecyzowane. Podobnie też zresztą na ścianach skalnych nie bardzo było miejsce na realizację zainteresowań artystycznych. „Sztuką” była tu sama przyroda.
Jednak i o nich wypada tu napisać. Po pierwsze z tego powodu, że środowisko to łączyło poniekąd ekstremalną formę turystyki kwalifikowanej ze sportem – był to drugi, obok ruchu rekonstrukcyjnego, kierunek uznawany za elitarny. Po drugie, odcisnął na nim bardzo silne piętno egzystencjalizm. Formułę egzystencjalizmu polskich wspinaczy można streścić lapidarnie jako koncepcję „wybitnej jednostki, zmagającej się z problemami natury ostatecznej w otoczeniu oszałamiającego piękna przyrody”.
Pójdę tam, gdzie serca biją równiej,
Gdzie zegary tracą rytm.
Tam, gdzie można śmiać się w niepogodę,
Gdzie słońce świeci dłużej.
Kiedy wstajesz lewą nogą,
O! Nie martw się,
Może jutro już pójdziesz tam...
(Jerzy Filar „Idę” - fragment)
W tej właśnie, środkowo- i późnopeerelowskiej rzeczywistości postał pomysł, by stworzyć alternatywny wobec Systemu świat, w którym można byłoby być wolnym1.
W miarę, jak trwał PRL, powstawał wielki przemysł, który potrzebował rąk do pracy i powodował przenoszenie się ludzi z przeludnionych wsi do miast. To jeszcze dałoby się jakoś przeżyć. Zarazem jednak władze realizowały materialistyczną wizję miasta-blokowiska - odhumanizowanego, pozbawionego poczucia intymności, więzi międzyludzkich i estetyki, złożonego z „maszyn do mieszkania”. Po części czyniły to w imię ideologii - materialistycznej przecież doktryny marksizmu, po części – dla zapewnienia sobie kontroli nad jednostkami zatomizowanego w ten sposób społeczeństwa.
Oba te czynniki, z których jeden, jako wywołany rozwojem przemysłu, był raczej nie do uniknięcia, podczas gdy drugiego, gdybyśmy żyli w wolnym kraju, można było jak najbardziej uniknąć, wywoływały razem zjawisko, na które ówcześni ludzie, przyzwyczajeni do silnych więzi międzyludzkich, licznych kontaktów towarzyskich i oddolnego organizowania się, reagowali tak negatywnie. Była to „samotność w tłumie”. Udało się bowiem władzy wytworzyć warunki, w których można było podtrzymywać więź międzyludzką tylko wbrew nim.
Zarazem zaś nacisk ideologiczno-systemowy komunizmu powodował, że wśród najbardziej ideowego elementu, jakim była inteligencja, pojawiło się dążenie do czasowego przynajmniej przeniesienia się w miejsce, gdzie owego nacisku nie będzie. Powieści przygodowe przenosiły nas w inny świat, odrywały od ponurej rzeczywistości, stworzonej przez komunizm. Toteż chęć przeżycia przygód na wzór książkowych bohaterów była kierunkowskazem i motorem, który pchał nas na Wielki Szlak, pokazując, że komunizm nie sięga wszędzie.
Społeczność, w której można było nie czuć „samotności w tłumie” i odizolować się od komunizmu, już istniała. Były to nienaruszone wciąż środowiska turystyczne z ich wypracowanym przez lata etosem i zasadami braterstwa na Szlaku. Reakcją ze strony rzesz inteligentów było więc czasowe wycofywanie się na peryferie, gdzie Dobro wciąż jeszcze istniało, lub miało się nadzieję je stworzyć. Wycofywanie się w świat pięknych krajobrazów, przygód, braterstwa i poezji. Kto chciał i komu nie przeszkadzała praca, mógł żyć w tym świecie choćby całe wakacje, spotykając wszędzie życzliwych ludzi, przebywając w izolacji od natrętnej ideologii i brutalności Systemu, natykając się na brzydkie budowle komunistyczne tylko okazjonalnie.
***
Ktoś może zdziwić się, że środowiskom turystycznym przypisuje się rolę opozycji. Przecież nie służyły one organizowaniu demonstracji, strajków ani też roznoszeniu ulotek. Patrząc jednak tylko na te przejawy opozycyjności, widzimy jedynie „wierzchołek góry lodowej”.
Opozycyjność w systemie totalitarnym lub o ambicjach totalitarnych, dążącym do urządzenia wszystkich dziedzin życia obywateli wg własnego widzimisię rządzących, może być nie tylko polityczna, ale i kulturalna oraz społeczna – czynna i bierna. System panujący w Polsce po prostu dążył do narzucenia – różnymi środkami, zależnymi od posiadanej siły – również własnej wizji kultury (przaśnej i czysto utylitarnej) oraz społeczeństwa (zatomizowanego). W środkowym i późnym PRL-u wiele już rzeczy komuniści musieli tolerować, ale świeża jeszcze była pamięć o czasach stalinowskich. Przy takim stosunku komunistów do kultury samo słuchanie lub granie i śpiewanie „niewłaściwej” muzyki było demonstracją sprzeciwu2. Z kolei opozycja polityczna może przejawiać się również nie w „zaczepnych” działaniach politycznych wobec władzy, ale i na podtrzymywaniu ducha opozycyjnego wewnątrz środowiska, do którego się należy – i to właśnie była opozycja bierna.
My, oczywiście, w ten sposób nie rozumowaliśmy - pamiętajmy, co mówiła Jadwiga Staniszkis o ówczesnej wierze, że komunizm można pokonać słowem. Przekonani byliśmy, że tworząc niezależne społeczności, w których śpiewa się antykomunistyczne lub nielubiane przez władzę piosenki i żyje tak, jakby Polską nie rządzili „towarzysze szmaciaki” w garniturkach, jakby w naszych granicach nie stacjonowały wojska sowieckie - w jakiś trudny do wytłumaczenia sposób przyczyniamy się do politycznej erozji Systemu.
Nie wiedzieliśmy również i tego, że możliwe jest zatrzymanie się na etapie oporu kulturalnego czy społecznego wobec władzy, przy całkowitym zlekceważeniu polityki – byli bowiem tacy, których ona po prostu nie obchodziła. M. in. ta nieświadomość skutkowała właśnie tym, że wszystkich, którzy „mieli coś” do Systemu, traktowaliśmy jak jedno stronnictwo polityczne. Ona też powodowała, że w Edwardzie Stachurze widziano opozycjonistę politycznego – choć przeciwstawiał się on faktycznie wyłącznie komunistycznej przaśności kultury, co zresztą już w tamtych czasach komuniści musieli całkowicie tolerować, wobec czego była to opozycja kulturalna legalna. Pisał, owszem, również o atomizacji społeczeństwa, ale ponieważ nie wskazywał sposobu przeciwdziałania, w rezultacie był to tylko symboliczny protest. To my dopisywaliśmy do niego dalszą część, napełniając ten protest pozytywną treścią przez łączenie wędrownego stylu życia Stachury z naszą koncepcją budowy niezależnej, antykomunistycznej społeczności wędrowców i czyniąc tym samym twórczość Steda wyrazicielką naszego programu. Choć bowiem początkiem drogi Stachury była zapewne również chęć odizolowania się od PRL-owskiej rzeczywistości, poszedł on w inną stronę - w stronę poszukiwania własnej drogi egzystencjalno-filozoficznej. Nie wątpię, że ostatecznie doprowadziłaby go ona do opozycyjności – gdyby nie to, że niestety pobłądził na niej. Przejawem tego była kompletna utrata perspektywy ponadjednostkowej, skutkująca właśnie brakiem zainteresowania dla spraw zbiorowości, wreszcie własna tragiczna śmierć. Mimo to nie da się jednak zaprzeczyć, że przetarł szlak dla tych, którzy przyjdą po nim, a będą potrafili nie popełniać jego błędów.
Dodać zresztą należy, że w takiej sytuacji oczywiście granice między różnymi formami opozycyjności były mocno pozacierane (trochę czego innego dopatrywali się zresztą u Stachury pacyfiści czy punki, patrzący płycej, niż my3). Nie ulega jednak raczej wątpliwości, że w dużym stopniu także dzięki Stachurze pojawiali się prawdziwi bardowie-antykomuniści. Można powiedzieć, że swój obraz Stachury kształtowaliśmy według własnych potrzeb, widząc go nie takim, jakim był, ale takim, jakim być powinien. Ale czyż takie spojrzenie na innych nie było najgłębszym jądrem naszej wiary w jedność światopoglądową opozycji?
Podobnie dopatrywaliśmy się niezależności politycznej od Systemu u mieszkających w Bieszczadach poszukiwaczy przygód - zakapiorów, choć realnie byli oni w stanie odnaleźć w najlepszym razie społeczną niezależność od narzuconego Polsce ustroju. Nie zmieniał tego ani kowbojski sztafaż, ani odwołanie się do Dzikiego Zachodu, łączące zakapiorów z dźwigającą główny ciężar walki z komunizmem Ameryką – choć my, przekonani o tożsamości Bieszczadów z USA i wierzący w skuteczność walki przy pomocy słowa oraz demonstracji, uważaliśmy inaczej.
Nie ulega wątpliwości, że to właśnie z turystyki kwalifikowanej polska inteligencja czerpała siłę do przeciwstawiania się Systemowi. To ona też właśnie pokazywała, że jest możliwa inna od oficjalnej rzeczywistość. Dawała tę energię potencjalną, która w sprzyjających warunkach przekształcała się w energię kinetyczną.
***
Czy udało się zrealizować pomysł wytworzenia tej wolnej społeczności z „prerii” - lasów i połonin? Niewątpliwie tak. Partia, rząd i Służba Bezpieczeństwa nie mogły sprawować kontroli nad jego członkami – bo w jaki sposób? Umieszczać podsłuchy na drzewach w lasach? Wprowadzać agentów do każdej grupy kolegów, wybierających się na wędrówkę? Wszelkie stałe punkty – wobec programowej ruchliwości turystów kwalifikowanych – nie miały sensu. A może zakazać wędrówek? Niewykonalne – komuniści chcieli przecież pokazać, że w najwspanialszym ustroju świata popiera się rekreację, jak więc mogliby jej zakazywać? I jak tego dopilnować? Ustawić co kilometr w każdym lesie funkcjonariusza SB? Próby kontroli podejmowano – Andrzej Potocki w książce „Majster Bieda czyli zakapiorskie Bieszczady” (wydawnictwo „Carpathia”, wyd. III, s. 279) pisze, że usiłowano nakłonić do współpracy z SB twórcę i gospodarza „klimatycznego” schroniska „Chatka Puchatka” na Połoninie Wetlińskiej, Lutka Pińczuka – ale bezskutecznie. To jeden z dowodów, że komuniści widzieli jednak niebezpieczeństwo, stwarzane przez „opozycję na szlaku”.
Igor Janke w artykule „Pogodna twarz PiS”, „Rzeczpospolita” (29-30 XI 08) pisze:
„Opozycyjne środowisko studentów uczestniczyło w rajdach turystycznych.
- Nocowaliśmy na przykład w jakiejś szkole. Na sali kilkadziesiąt, a czasami więcej, osób – wspomina Adam Lipiński. – Śpiewaliśmy bardzo ostre piosenki antykomunistyczne. Byliśmy radykalni – mówi. - Byli tam i lewicowcy, i prawicowcy, i przyszli liberałowie, ale wszyscy silnie nastawieni antyreżimowo.”
Owszem, władza sprawowała kontrolę nad organizacjami turystycznymi – PTTK-iem i PTSM-em oraz nad harcerstwem, ale kontrola ta nie sięgała w głąb poszczególnych koleżeńskich grup np. studenckich. W przypadku ZHP zatrzymywała się zaś najczęściej na szczeblu hufca, w najgorszym razie – szczepu. Nie pomagały próby związania ruchu turystycznego z jedynie słuszną doktryną przez urządzanie rajdów okolicznościowych, związanych np. z osobą Lenina. Ba, wywoływały one raczej skutek odwrotny od zamierzonego, jak dowodziła wyśmiewająca próby wprowadzenia kultu Lenina w Polsce piosenka:
A w Poroninie żyje jeszcze taki baca,
Co Leninowi kwaśnym mlekiem leczył kaca.
A ty maszeruj, maszeruj, głośno krzycz:
„Niech żyje nam Wołodia Iljicz!”
Próby kompromitacji ruchu przez dewaluację jego tożsamości i sprowadzenie jej do drugorzędnej rozrywki wczasowej zaczęły się zbyt późno, by mogły mu poważnie zaszkodzić. Zresztą komunizm, do końca wierzący w przemysł i rolnictwo, nie dysponował ideologią (którą posiadł dopiero „kapitalizm”, czyli liberalizm gospodarczy), która umożliwiłaby mu uzasadnienie dokonania tego. Oficjalne władze mogły więc tak naprawdę robić tylko dwie rzeczy:
Jedno z drugim się, rzecz jasna łączyło. Przemilczanie, na ile to tylko było możliwe, istnienia środowisk turystycznych, teoretyczna redukcja turystyki kwalifikowanej do podległych władzy organizacji, jak PTTK, traktowanych z kolei właściwie jako kolejna instytucja wczasowa – wszystko to umożliwiało z kolei pomijanie potrzeb turystów kwalifikowanych. Po części mogło to zresztą nie być celowe, lecz wynikać z programowego, marksistowskiego materializmu, „szmaciakowskiej” przaśności.
Środowiskom turystycznym sprzyjała jeszcze jedna okoliczność. Była nią – paradoksalnie - zależność intelektualna aparatu partyjnego od Sowietów. Obok nurtu racjonalnego, widzącego w środowiskach turystycznych wylęgarnię opozycji, istniał bowiem również we władzach nurt, widzący w turystyce kwalifikowanej i towarzyszącej jej kulturze, na wzór sowiecki, rodzaj nie tylko psychologicznego, ale i politycznego „wentylu bezpieczeństwa”. W Rosji – a więc i w podporządkowanych jej krajach azjatyckich – tradycja twórczego, zorganizowanego inteligenckiego oporu wobec władzy była bardzo słaba. Niechęć inteligencji rosyjskiej do absolutystycznych czy totalitarnych rządów, opartych wyłącznie na przemocy, była więc tylko niechęcią poszczególnych jednostek, ukształtowanych przez zachodni system edukacji. W dodatku opierała się ona tylko na emocjach, nie na jakimkolwiek systemie wartości. W tej sytuacji jedyną formą oporu inteligentów rosyjskich wobec władzy był słowny protest – nieskuteczny, ale robiący zamieszanie i przeszkadzający w rządzeniu. Władze sowieckie radziły sobie z tym, starając się zająć inteligentów czym innym – przygodami, poznawaniem świata – tak, żeby możliwie najmniej musieli patrzeć na to, co ich raziło, oraz nie dawać im do tych protestów okazji. Turystyka kwalifikowana, Dziki Zachód ze swoją kulturą Przygody i życia na peryferiach, były doskonałym sposobem na to.
Otóż ten model usiłowano – podobnie jak wiele innych rzeczy, w tym wspomniany już kult Lenina – zaaplikować w Polsce. Tylko w ten sposób można wytłumaczyć usilne często promowanie powieści przygodowych czy kultury westernu. Nie mogło to przynieść spodziewanych rezultatów, ponieważ w polskich warunkach istniały silne tradycje twórczego i zorganizowanego oporu inteligenckiego. W tej rzeczywistości włócząca się po lasach niezależna od wrogich władz grupa ludzi budziła jednoznaczne skojarzenia z partyzantką – co z tego, że posługującą się zamiast karabinów piosenką i duchem niezależności oraz wspólnoty? Natomiast emitowane w telewizji westerny były odbierane jako przejaw słabości Systemu, jako jego kapitulacja przed wyższością amerykańskiej wolności.
Miały też zresztą wędrówki mnóstwo zalet z punktu widzenia rozwoju osobowości – uczyły życia w trudnych warunkach, dawały zaspokojenie potrzeb psychicznych, wzbudzały ciekawość świata, dawały wiedzę. Same z siebie kształtowały człowieka wielowymiarowego, niemieszczącego się w żadnej wersji systemu, który chcieli zafundować nam komuniści.
***
„...Trzeba sobie uświadomić – pisze Ela Konderak w artykule „Wtajemniczanie w czas” (cz. 1, miesięcznik katolicki „List”, II 2008), mówiącym o fragmencie schyłkowego okresu epoki westmańskiej - jak wyglądała codzienność lat osiemdziesiątych. „Solidarność” w podziemiu, niemal wszystkie państwowe struktury skompromitowane, oficjalnie nie można robić prawie nic, puste sklepy, głupie gazety, brak filmów, brak książek, nie można kupić nawet szkolnych lektur, świat zewnętrzny zamknięty na klucz, patrole na ulicach, szczególnie, gdy zbliża się jakaś narodowa rocznica. Głód prawdy, głód wspólnoty, głód siebie nawzajem [tak trudno pojąć to dziś, gdy inny Polak jest wrogiem, z którym się bezwzględnie walczy lub od którego się ucieka – prawda?]. I twarz Generała na ekranie telewizora. Wszystko wokół stłumione, nieruchawe. (...) Gdzieniegdzie jakaś oaza. Na przykład na niektórych wydziałach Uniwersytetu, w niektórych środowiskach dziennikarskich (Tygodnik Powszechny), czy artystycznych (Piwnica pod Baranami). Gdzieniegdzie jacyś pojedynczy ludzie, niosący nadzieję. (...)
Oaza, jaką był wtedy klasztor dominikanów w Krakowie, ze swoim słynnym duszpasterstwem akademickim „Beczka”, właściwie z niczym nie da się porównać. Tu cały absurd świata nie tyle znikał, co nabierał innego wymiaru, przestawał być ważny. Ludziom znikała z twarzy szarość Komuny. Bo Komuna do dominikanów nie docierała, jakaś niewidzialna siła zatrzymywała ją na furcie, choć prawdopodobnie niejeden ubek miał codzienną służbę na krużgankach. A co najważniejsze, tu świat wcale nie stał w miejscu. Wręcz przeciwnie: pędził jak szalony. Ciągle coś się działo.(...).
Śpiewy to był kiedyś normalny rytuał w duszpasterstwie. Tworzył się latami. Studenci spotykali się w piątki po wieczornej Mszy św. tylko po to, żeby śpiewać. Były dwie, czasem trzy gitary, świece i tłumek fascynatów piosenki wszelakiej. Duszpasterz nie musiał niczego pilnować. Bardzo często nawet nie był obecny. Pierwsza część zawsze była religijna. Chodziło o to, żeby umieć śpiewać podczas liturgii. Prowadzący dbali więc o religijny repertuar. A gdy go już odśpiewano, przychodziły inne piosenki. Turystyczne, żeglarskie i patriotyczne, czyli antkomunistyczne4. Bo tak się składało, że wszystko, co patriotyczne, godziło wtedy we władzę. Dlatego należało się tego uczyć. Wygrzebywano więc z lamusa perełki. To jest zrozumiałe nawet z dzisiejszego punktu widzenia. Tak mieliśmy dość wszystkiego, że trzeba było pośpiewać o starym wiarusie, szabli i powstaniach, żeby złapać trochę wolności od dawnych mistrzów, z tradycji. To też była konspira. Ale dlaczego piosenki turystyczne, żeglarskie? Dlaczego te wszystkie Jaworzyny, Połoniny, Majstry Bieda, Keje i inne? Do późna w nocy? Czasem trudno nas było wygonić z klasztoru. Bywało, że nawet cierpliwy o. Joachim Badeni denerwował się, bo minęła jedenasta, chciał iść spać, a tu wszyscy śpiewają w najlepsze i nie można zamknąć klasztoru. Na dodatek drą się tak głośno, że nie słychać, jak mistrz Joachim domaga się, żeby wreszcie poszli do domu.”
Skąd te Jaworzyny, Połoniny, Majstry Biedy, Keje? Może Pani, Pani Elu, tego nie pamięta – przez ostatnie dwadzieścia lat wszak nie wypadało nam pamiętać – ale puszcze i połoniny, a także jeziora, rzeki - to przecież była nasza, westmańska wolność.
Korzeni elitarnego, inteligenckiego włóczęgostwa należy szukać w XIX w. Jego pionierami byli wędrowni terenowi badacze kultury ojczystej, zwłaszcza etnografowie. W ostatniej ćwierci XIX w. (zdobycie Mnicha w 1879 lub 1880 r.) narodziło się taternictwo. Od początku XX w. wyraźne staje się dążenie do traktowania wypraw górskich jako okazji do kształtowania charakteru i zdobywania umiejętności. Nieco później rozwijali turystykę kwalifikowaną skauci1, następnie zaś, zwłaszcza w okresie międzywojennym, zakorzeniała się ona coraz bardziej w środowiskach studenckich i w ogóle inteligenckich. Za okres, kiedy powstał w Polsce ruch turystyczny jako taki, można prawdopodobnie uznać czas między początkiem XX w., a I wojną światową. Po II wojnie światowej ruch ten zyskał dodatkowy wymiar: budowy niezależnej rzeczywistości społecznej poza systemem „realnego socjalizmu”.
Jak dawnych czasów sięga koncepcja wycofania się w góry i na bezdroża, by stworzyć tam wolną, niezależną od kontroli komunistycznej władzy i pozbawioną utożsamianego z komunizmem drobnomieszczańskiego materializmu społeczność? Wydaje się, że koncepcja ta dojrzewała stopniowo w czasach późnostalinowskich2, gdy coraz bardziej widoczny okazywał się bezsens oporu zbrojnego - by eksplodować w czasie popaździernikowej Odwilży.
Początki pokolenia westmanów przyniosły ukształtowanie ogólnego zrębu tożsamości środowisk turystycznych. Były już studenckie kabarety i kluby artystyczne, zwłaszcza założona w 1956 r. słynna „Piwnica pod Baranami”, tak silnie związana z klimatami śpiewów ogniskowych3. Była „stolica” westmanów – Bieszczady, w których studenci pojawili się masowo od 1955 r. (Witold Michałowski i Janusz Rygielski: „Spór o Bieszczady”, „Sport i Turystyka”, Warszawa 1979, s. 17). Był mit Dzikiego Zachodu i pierwsi rekonstruktorzy (1957 r.). Był autostop (również 1957), którego źródłem nie byli więc hipisi, na których było jeszcze za wcześnie, lecz prędzej bitnicy. To oni przecież rozwinęli motyw Drogi. O komunistycznych sympatiach hipisów z Zachodu wiedziano u nas zresztą i dlatego w swoim polskim wydaniu kojarzyli się oni głównie z luzem.
Byli już także kaskaderzy literatury – i nie tylko literatury zresztą, bo pojawiło się całe pokolenie „pięknych dwudziestoletnich”, jak ich nazwał Hłasko (który sam debiutował w 1956 r.). Owi „kaskaderzy” coraz bardziej kojarzyli się z Dzikim Zachodem i Wędrówką.
Następne lata przynosiły głównie rozbudowę, jeśli można tak rzec, pionu poetycko-muzycznego – kultury bardów, oraz stopniowe pojawianie się nowych inicjatyw w pozostałych spośród wspomnianych dziedzin. Rozbudzane pasje artystyczne i sława artystów, którymi fascynowali się westmani, przyciągały bowiem do tej twórczości coraz to nowych ludzi. W coraz też wyraźniejszy sposób bardowie stawali się głosem pokolenia.
Początkowo środowisko turystyczne próbowało działać w życiu publicznym na zasadzie autonomii, wierząc, że komuniści pozostawią Polakom oficjalnie chociaż tę jedną dziedzinę życia, w której będą oni mogli rządzić się sami. Dowodzi tego sam fakt podjęcia inicjatywy stworzenia w Bieszczadach rezerwatu turystycznego (o czym szerzej w rozdziale „Głosy z innego świata”). Wprawdzie była to inicjatywa niezorganizowanej rzeszy, nie całych organizacji (nie mogło być inaczej, skoro władze organizacji turystycznych były przymusowo upolitycznione), była jednak popierana przez ogół. „W początku lat siedemdziesiątych do redakcji „Kultury”, „Politechniki”, „Polityki” i „ITD” napływały lawiny gorących, sercem pisanych listów o zachowanie chociaż południowego skrawka Bieszczadów w kształcie takim, w jakim jeszcze wtedy był” – pisał W. Michałowski (s. 12).
Oczywiście, była to próba nieudana; musiała taką być – trudno przecież sądzić, by komuniści zgodzili się na utworzenie antykomunistycznej republiki autonomicznej wolnych wędrowców4. Tym niemniej, sama koncepcja świadczy o usiłowaniu uczestniczenia w życiu publicznym ze strony członków środowisk turystycznych. Jaskrawo kontrastuje ona z całkowitym pogodzeniem się z samowolą władzy na tym polu, jakie miało miejsce w latach późniejszych, i szukaniem tylko miejsca, gdzie można by od niej i od jej pomysłów uciec.
Środowiska turystyczne i paraturystyczne w PRL stały się więc kontrkulturą. Przywykliśmy jednak do myśli, że turystyka kwalifikowana (a wraz z nią faktycznie inteligencki styl życia) nie może mieć miejsca w życiu publicznym, jak się wydaje, ostatecznie dopiero w l. osiemdziesiątych – a dziś już nawet nikt nie jest w stanie wyobrazić sobie, że kiedyś mogło być inaczej. Był to jedyny istotny wpływ klimatów hipisopodobnych na westmanów – i, jak widać, był on negatywny.
Edward Stachura, który dziś najmocniej kojarzony jest z westmańskimi czasami i który tak silne piętno odcisnął na kulturze młodszej fazy pokolenia, nie stał się popularny od razu. Jego twórczość westmani zaczęli rozumieć dopiero, gdy napisał „Piosenki”, tak pasujące do ich własnego życia – czyli zapewne po 1973 r., kiedy po raz pierwszy ukazały się drukiem. Początkowo jednak nie były przeważnie popularne przy ogniskach – kojarzyły się bardziej z klimatami kabaretów artystycznych i chyba uważano je raczej za plon włóczęgowskiego życia Steda, a ich śpiewanie za coś w rodzaju pokazu poetycko-muzycznych slajdów z niego. Zmienił to dopiero swoimi melodiami, nasączonymi klimatami westernowymi, zespół Stare Dobre Małżeństwo w l. osiemdziesiątych (dokładna data nie jest mi znana).
Piosenki Stachury z muzyką SDM-u stały się częścią czegoś w rodzaju kanonu obrzędowego pieśni śpiewanych przy ognisku. To pozwala zrozumieć, dlaczego – jak słyszałem – wiadomości, że piosenki te miały różne warianty, wywoływały tak negatywne reakcje. Odbierano to po prostu jako psucie kanonu.
Kanon turystyczny był nie w pełni uformowany. Na ogniskach harcerskich przed piosenkami kanonu turystycznego miały pierwszeństwo pieśni starszego i dużo bardziej okrzepłego kanonu harcerskiego. Prócz piosenek Stachury, należały do powstającego w tym schyłkowym okresie kanonu turystycznego także niektóre utwory Wolnej Grupy Bukowiny, zwłaszcza „Majster Bieda”.
Często zresztą nie kojarzono piosenek – śpiewanych z pamięci i tysiące razy przepisywanych z zeszytu do zeszytu - z ich autorami. Przez to upodabniały się one do folkloru, którego cechą jest, jak wiadomo, to, że autorzy są często nieznani, a pieśni żyją nieraz w różnych wersjach i przeróbkach. Ja sam uważałem je dawniej za napisane „nie wiadomo przez kogo”, niczym pieśni kozackie z „Ogniem i mieczem” Henryka Sienkiewicza, które, „rzekłbyś, wicher roznosił po całej Ukrainie i trącał nimi o struny lir i teorbanów”.
Pojawiały się nawet środowiskowe przesądy – istniało np. przekonanie, jakoby piosenka „Jaworzyna” („Letni deszcz po dachówkach szumi...”) sprowadzała złą pogodę.
Tożsamość środowisk turystycznych była bliska więc ostatecznego uformowania, kiedy cały ten świat legł w gruzach. Dziś ci, co jeszcze grają i śpiewają, często grają i śpiewają po prostu utwory poszczególnych poetów, nie domyślając się często nawet, że mogły one pełnić kiedyś szczególną funkcję. Zostały zresztą w świadomości ludzkiej z całego tak bogatego repertuaru dawnych środowisk turystycznych – poza środowiskiem harcerskim - właściwie tylko utwory poetów najbardziej znanych.
„Patrząc wstecz na wspaniałe lata, w których miałem niewątpliwe szczęście uczestniczyć, widzę wyraźnie, gdzie nastąpił początek tej historii. Gdzie jest to źródło, które do dziś w nas bije i z którego do dziś czerpiemy. Nazwę to umownie:
WOLNA REPUBLIKA WETLINA.
Granice tej republiki nigdy nie zostały fizycznie określone, nigdy bowiem nie pokrywała psię z granicami rzeczywistej Wetliny; to ludzie tworzyli ją swoimi charakterami. W czasie, gdy rzeczywistość naszych domów daleka była od normalności, gdy rzeczywistość ulicy ociekała od paranoi, wrogości i absurdów, a granice były zamknięte, wyjazd w góry, w Bieszczady, do Beskidu Niskiego, był odczuwany jak powiew wolności. Bo to wolność tam, w górach, była. Wolność, tolerancja, niezależność, prawda. To wielkie słowa, powiecie, ale jak inaczej mam to nazwać? Toż to po prostu tak było :). A w czasach, kiedy rozpoczynaliśmy naszą górską przygodę, góry kipiały od osobowości, od niezależnej rzeczywistości, od wyzwań, które rzucało się światu... Piosenką, przyjaźnią, trudem, który wkładało się we własny rozwój... (...)
Wolnej Republiki Wetliny już nie ma. Był to jakby odprysk tej wolności, która przepięknym, czystym płomieniem pierwszej Solidarności wypaliła zło. Cel jednak został osiągnięty, i gdy ze sceny zeszła ukochana pani, za nią podążyli jej kochankowie...”
(westmeni.pl; wersja poprawiona – z polską czcionką)
To były piękne czasy. Wiadomo było, kto jest przyjacielem, kto wrogiem – choć nie wiadomo było, kto jest agentem wroga, udającym przyjaciela. Zdawało się, że wystarczy obalić „komunę”, by wszystkie nasze problemy rozwiązały się niemal automatycznie. Wędrówka była sposobem na ucieczkę od Systemu, by można było żyć nie w nim, lecz OBOK niego, przeciwstawiając się w ten sposób komunizmowi. Bieszczady były „jasną polaną” - rajem na ziemi, Stany Zjednoczone Ameryki – jednymi wielkimi Bieszczadami.
Tak, piszę o czasach PRL-u, ale widzianych od innej strony. Nie tylko – jak się to robi dziś – od strony octu w sklepach i czołgów na ulicach, pustych haseł i kłamliwej propagandy, ewentualnie – by wspomnieć jaśniejsze aspekty oficjalnego życia – od strony budowy wielkich zakładów. Czasy PRL to bowiem – o czym dziś zupełnie zapomniano – nie tylko życie państwa, ale i tętniąca w drugim obiegu nieoficjalna i właściwie opozycyjna już przez swoją niezależność kultura społeczeństwa. Kultura nic z władzą wspólnego nie mająca, nadająca treść życiu ludzi, od których rządząca „elita” ściśle się separowała.
Trudno będzie pojąć to tym, którzy zaczynali rozumieć świat po 1989 r. Jak można np. przywiązywać tak wielkie znaczenie do turystyki? Upatrywać swoją tożsamość1 w tym, co, jak uczą media – niestety także katolickie – jest tylko zarobkiem i nielepszą od innych rozrywką, uatrakcyjniającą wakacyjne konsumowanie (złożone z fizjologicznego wypoczynku i folgowania sobie), a w najlepszym razie – rodzajem terapii? Jak można widzieć w niej formę obrony własnych wartości, wręcz oporu politycznego? I jaki sens ma w ogóle spędzanie wolnego czasu polegające na stawianiu sobie wymagań, skoro „dla każdego normalnego człowieka” wakacje i ferie są właśnie okresem, w którym się od wszelkich możliwych wymagań odpoczywa?
Trudno będzie to pojąć także tym, którzy funkcjonują w pozostałościach kultury tamtego pokolenia – właśnie dlatego, że są to już najczęściej tylko nędzne popłuczyny, pozbawione treści.
Niejeden też z pewnością zdziwi się, że osią oporu inteligencji polskiej w czasach PRL nie robię grupy „komandosów”, jak od dwudziestu już lat przywykliśmy sądzić, lecz coś zupełnie innego. Cóż – żyjemy w epoce, w której pobudowano już sobie piedestały z cegieł, poznoszonych przez nas wszystkich, a myśmy do tego przywykli. Nie jesteśmy więc w stanie sobie wyobrazić, że podobnie jak tłumy strajkujących robotników poradziłyby sobie – nawet lepiej – bez Wałęsy, który bez nich byłby nikim, tak samo polscy inteligenci lepiej daliby sobie radę bez swoich „komandoskich” przywódców, gdy oni sami bez inteligentów byliby zerami2.
***
Kim było pokolenie westmanów? Najprościej byłoby zdefiniować westmanów jako „ludzi, którzy w okresie PRL poszukiwali wolności w naturalnym krajobrazie”. Było to pokolenie historyczne3 inteligencji polskiej, dorastające w epoce środkowego i późnego PRL-u, po 1956 r. Pokolenie czasu, w którym zelżał terror i trzeba było sobie życie jakoś ułożyć w szarej, ponurej, ale już raczej niegrożącej śmiercią rzeczywistości. Było ono zarazem inteligenckim odłamem ostatniego pokolenie historycznego Polaków, wychowanego na rodzimej polskiej tradycji, nie na medialnej papce.
Klimat czasów kształtowania się pokolenia westmanów oddaje wypowiedź Jadwigi Staniszkis (wywiad Klary Klinger „Staniszkis: Dziś młodzież ma trudniej”, „Dziennik”, artykuł umieszczony na stronie internetowej 1. 02. 09):
„Dorastałam w okresie po 1956 r., czyli po październikowej erupcji: masowe pojawienie się tłumaczeń literatury zachodniej, muzyki, to dawało oddech i poczucie dynamiki myślowej. Żyłam wtedy kulturą i poczuciem, że wszystko można, jeżeli się tego chce i włoży się odpowiednią pracę. (...) Kiedy miałam 19 lat i byłam na drugim roku studiów, komunizm istniał jako wyzwanie, które, jak się wydawało, można było pokonać słowem [a skoro słowem, to czemu nie śpiewanym?], bo komuniści histerycznie reagowali na każde niezależne słowo. Chodziło o poczucie wyścigu z rzeczywistością. Najważniejsze przy tym było zachowanie czystych rąk, konieczność zareagowania, ale bez wiary w możliwość wygrania4.”
***
Istotną cechą pokolenia było właśnie uwielbienie utożsamianych z Dzikim Zachodem Stanów Zjednoczonych, które, jak wierzyliśmy, miały nam pomóc się wyzwolić nie tylko z komunizmu, ale i z utożsamianego z nim materializmu. Bo nie ulegało wątpliwości, że komunizm materializm w Polsce zaprowadzał i budował. Skoro komunizm łączył się z materializmem, to kapitalizm5 – urastający wskutek dwubiegunowego podziału świata do jego przeciwieństwa i jedynej alternatywy – powinien działać wprost przeciwnie. Komu mogło przyjść do głowy, że jakoby jedyny alternatywny i przeciwstawny wobec komunizmu ustrój, wprowadzony po jego „upadku”, będzie działał tak samo, tylko jeszcze bardziej bezceremonialnie?
Oczywiście, wiedzę o USA i „Zachodzie” czerpaliśmy z literatury i filmów, szczególnie z westernów. Stąd też zdawało nam się, że tak właśnie wygląda Ameryka: braterstwo, brak krępujących człowieka instytucji i przygoda. I jeszcze dobry zawsze wygrywa. Utwierdzała nas w tym przekonaniu postać Ronalda Raegana - „szeryfa”. Był przecież Raegan „szeryfem” podwójnie: jako aktor i w rozumieniu przenośnym, jako „samotny” bojownik z największym złem, jakie mogliśmy sobie wyobrazić – z komunizmem. Trafiała nam do przekonania jego czarno-biała, westernowa retoryka („imperium Zła”), tak pasująca do tej wizji i do naszego światopoglądu. Utwierdzało nas to w przekonaniu, że kapitalizm to naprawdę ustrój „kowbojski”. Do tego nurtu należały: poszukiwanie Dzikiego Zachodu w Bieszczadach, kowbojskie i indiańskie grupy przebierańców, festiwale country. Do niego należeli też ludzie tacy, jak Wojciech Cejrowski, który do tego stopnia uwierzył w mit samotnego kowboja-antykomunisty, że... sam nim został6.
Idealizacja Ameryki zagnieżdżała się głęboko w psychice także dzięki słuchanej pasjami – właśnie z pobudek polityczno-wolnościowych – muzyce country, bluesowi czy jazzowi... Stefan Drajewski pisze w artykule „Stworzył ich jazz, czyli Komeda i reszta towarzystwa” („Times - Polska”, 17 IV 09): „Jazz – elitarny symbol niezależności i buntu – w przaśnym PRL-u Bieruta był zakazany. Tyle, że oni chcieli przeżyć młodość po swojemu, a nie tak, jak zaplanowała to władza.” Te słowa można odnieść także do rówieśników i następców paczki Komedy.
Lena Frankiewicz z wywiadzie Jacka Wakara („Niewinne czarodziejstwo?”. „Dziennik”, 25 IX 09) mówi wręcz: „Muzyka, jazz, znaczyły coś więcej niż dźwięki. Były wolnością”.
Czytałem kiedyś, że bodajże w stanie wojennym władza wprowadziła ograniczenia dotyczące używania stroju kowbojskiego na festiwalu w Mrągowie. Czyli kowbojowanie – to naprawdę była opozycja! Do najbardziej jaskrawych na to dowodów należy plakat Tomasza Sarneckiego z wyborów 4 czerwca 1989 r. z przeróbką kadru z filmu „W samo południe”, na którym Gary Cooper idzie z kartką wyborczą.
Utożsamialiśmy też ze sobą wszystkie środowiska i ideologie opozycyjne wobec komunizmu. Przedwojenne, wojujące przecież ze sobą obozy polityczne, AK i WiN, pokłócone z dominującym obecnie nurtem odpryski komunizmu – wszystko to traktowano jako jedną całość, której wspólny mianownik, antykomunizm, utożsamiano z kapitalizmem i kowbojską legendą Ameryki. Idealizowaliśmy zresztą także okres międzywojenny.
Choć bowiem nie jest prawdą, jakobyśmy nie mieli mniej lub bardziej sprecyzowanych poglądów gospodarczych, cały nasz program w dziedzinie „czystej” polityki dało się zmieścić w jednym słowie: antykomunizm. Było to oczywiście myślenie oparte na negacji, co potem przyniosło opłakane skutki – no, bo co da się zbudować na antykomunizmie? Byliśmy jednak przekonani, że da się, bo argumentów dostarczały nam przeżycia z wędrówek, które utożsamialiśmy z Dzikim Zachodem, czyli Ameryką, czyli kapitalizmem. Nie wiedzieliśmy, że Wędrówka to nie żaden czysty antykomunizm, tylko jedna z pozytywnych propozycji, możliwa (przynajmniej wówczas) do zaakceptowania dla każdej wymienionej opcji politycznej, ale nie zawierająca w sobie rozwiązań ze wszystkich dziedzin życia. I, oczywiście, niebędąca „kapitalizmem”, ani się z nim nie wiążąca w żadną logiczną całość. Jedynym łącznikiem było to, że w Ameryce istnieje również kult Wędrówki i przygody, wiążący się z klimatami Dzikiego Zachodu – ale nie jako część „kapitalizmu”, lecz jako opozycja wobec niego7.
W idealistycznym zapale nie przyjmowaliśmy do wiadomości, że ci, którzy od 1968 r. wpychali się na stanowiska przywódców i rzeczników inteligencji opozycyjnej, to środowisko dawnych stalinowców - lub też chcieliśmy wierzyć w ich cudowne nawrócenie. Piotr Semka w artykule „Stół nie dla każdego” („Rzeczpospolita”, 7-8 II 2009) tak pisze o tym traktowaniu całej opozycji jak jednej społeczności, jednorodnej ideowo i posiadającej wspólne cele, jeszcze podczas obrad Okrągłego Stołu:
"Dziś wspominam, jak bardzo ludzie związani z „Solidarnością” starali się zamykać oczy na różnice ideowe, które istniały między uczestnikami negocjacji [ze strony opozycyjnej]. Samo postawienie pytania, czy ktoś z drużyny Lecha nie gra już na poczet swojego środowiska, wywoływało chór oburzonych potępień. A jednak już wówczas naturalna selekcja tych, którzy byli bliżej Lecha i tych, którzy dopiero musieli się do niego dopychać, tworzyła prefigurację późniejszej sytuacji politycznej. Ludzie lewicy laickiej rozumieli to najlepiej8. Niektórzy szczerze i prostodusznie nie rozumieli tego jeszcze bardzo długo. Niektórzy wolą tego nie rozumieć do dziś, a lukier okrągłostołowej rocznicy pozwala zapomnieć o tym, że kiedyś było się figurantem."
Jaka szkoda, że wizja jedności okazała się kompletnie nieprawdziwa – bo była naprawdę piękna!
Że coś jest dobre i antykomunistyczne – poznawaliśmy po tym, że władza to krytykowała. Oczywiście, nasz obraz świata musiał być w takim razie negatywem propagandy komunistycznej. I tak zresztą jest często dotąd, ponieważ tym, którzy decydowali o opiniach społeczeństwa po 1989 r., nie zależało na tym, żeby to zmienić. Reszta środowisk opiniotwórczych nie potrafiła zaś po prostu ponad myślenie „negatywowe” wyrosnąć. Dlaczego takie myślenie jest fałszywe? Ano choćby dlatego, że propaganda komunistyczna często zawłaszczała cudze osiągnięcia. Myśląc w sposób „negatywowy”, odrzucaliśmy je i uznawaliśmy za coś złego.
Nasza wiara w idealną Amerykę była tak silna, że nie pomagały relacje naocznych świadków, którzy tam byli. Ba, gdyby nawet sam Edward Stachura - kultowy dla nas pisarz i wzór do naśladowania, który przecież wędrował po USA - powiedział coś podobnego, nikt by mu nie uwierzył. Tłumaczono by to sobie, że pewno Sted (jak go nazywano) trafił akurat przypadkiem na złych ludzi, albo że dał się zmanipulować komunistom. To był po prostu dogmat, w który wierzyliśmy ślepo. Sądziliśmy, że skoro aż dwa niezależne źródła – nasz wybielony na podstawie komunistycznych ataków obraz USA i literatura przygodowa/film westernowy – zgodnie podają, że Ameryka jest dobra, to musi to być prawda. Postać Ronalda Raegana była tylko kolejnym potwierdzeniem – bo „dowodów” z czasem przybywało.
„Nie rozumiałem kiedyś dziadka, który pomimo tyrad Aliny Grabowskiej uważał, że zbrodnią jest to, co Amerykanie robią w Wietnamie. Nie wierzyłem potem mojemu ojcu, który choć „upokorzył władze PRL” i przez wiele lat nie mógł tu wrócić, mówił, że Sowiety to prymitywy biedne, a Ameryka – bogate. (...). Wtedy, w latach 80., kłóciłem się z ojcem, nie słuchałem go, byłem zajęty „wyzwalaniem” Polski” – pisze Olaf Swolkień („Dlaczego nie będę <<wyzwalać>> Białorusi, „Obywatel” 4/2004).
***
Drugą cechą pokolenia była fascynacja błędnymi rycerzami – „kaskaderami literatury”9 . Ich prawdziwą ojczyznę widziano, oczywiście, w Ameryce (wyidealizowane postacie bitników i Jacka Londona), a pierwowzorów dopatrywano się również w westernach (opisany dalej stereotyp kowboja). No i - czy przypadkiem nasi „kaskaderzy literatury” czerpali z Ameryki inspiracje oraz tam przebywali? Czy przypadkiem do jednej paczki z Markiem Hłaską należał Krzysztof Komeda-Trzciński, który tworzył amerykański gatunek muzyki i też umarł młodo?
Kultowym pisarzem westmanów byli właśnie: najpierw Hłasko, potem – Edward Stachura. Zwłaszcza piosenki Stachury tak bardzo pasowały do życia westmanów, że stały się w końcu zasadniczą częścią kanonu piosenki turystycznej.
Skąd to się brało? Wyżej cytowałem stwierdzenie, że jazz „był wolnością”. Otóż nie dotyczyło to tylko jazzu czy innych amerykańskich gatunków muzyki. Wiersze Stachury także uważaliśmy za hymny wolności. Tak więc nasz stosunek do „kaskaderów literatury” nie był tylko zwykłą fascynacją twórczością, stylem życia czy osobowościami artystów. Widzieliśmy w nich wyzwolicieli10.
W samobójczej śmierci Stachury dopatrywano się protestu przeciw materializmowi, którego nie udało mu się powstrzymać. Widziano w nim taki odpowiednik Ryszarda Siwca, który dokonał samospalenia na Stadionie Dziesięciolecia w sprzeciwie wobec interwencji wojsk Układu Warszawskiego w Czechosłowacji. To m. in. tłumaczy, skąd wzięła się seria samobójstw po śmierci Steda11. Nad całą kulturą opozycyjną wisiała zresztą jak czarna szmata straceńcza atmosfera egzystencjalistyczna12, poetycka fascynacja tragicznym unicestwieniem jednostki.
W tle pojawiała się również fascynacja dowódcami partyzanckimi z II wojny światowej. Po trosze brała się ona stąd, że pokolenie westmanów było kontynuacją pokolenia Armii Krajowej, tylko żyjącą w innych już warunkach. Pogłębiał to wspomniany egzystencjalizm z jego zainteresowaniem wybitną, szlachetną jednostką, zwłaszcza skazaną na zagładę. Wreszcie – pokolenie westmanów łączyło z partyzantami to, że oni również budowali wolny od okupanta świat w górach i lasach. O partyzantce antykomunistycznej wiele nie wiedzieliśmy – nie można było o tym mówić oficjalnie; ktoś od kogoś mógł najwyżej prywatnie usłyszeć - choć dogorywała ona jeszcze w latach sześćdziesiątych. Toteż wspomniane fascynacje dotyczyły głównie partyzantki antyhitlerowskiej.
***
Niesłychanie ważną rolę odgrywała wówczas literatura przygodowa, stapiająca się w jeden „kowbojski” nurt z egzystencjalizmem. Bo też kowbojów w ten właśnie sposób sobie wyobrażano w amerykańskiej literaturze i filmie. Izabella Rusinowa tak pisze w książce „Indianie, traperzy i osadnicy w dziejach amerykańskiego Zachodu” (WSiP, Warszawa 1990, s. 168):
„Bardziej, niż obraz ciężkiej, niewdzięcznej pracy, zapisał się w wyobraźni (...) typ mężczyzny-kowboja, melancholika, romantyka, niezdolnego do stworzenia jakiejkolwiek organizacji.”
Władze komunistyczne nie przeszkadzały w rozwoju literatury przygodowej, traktując ją zapewne jako „wentyl bezpieczeństwa”, dający młodym ludziom chwilę oderwania się od peerelowskiej beznadziei. Wyraźnie też nie zdawały sobie sprawy, że może ona ułatwić tworzenie się środowisk opozycyjnych. To był zresztą ogromny plus PRL-u, że – jak słusznie zauważył kiedyś na spotkaniu poświęconym Stachurze dawny znajomy pisarza i znawca jego twórczości, Krzysztof Rutkowski – można było obok niego żyć. Spróbujcie dziś żyć obok „kapitalizmu”!
Książki przygodowe, pisane wówczas w Polsce, zawierały wstawki ideologiczne, na które ówcześni ludzie reagowali alergicznie. Autorzy przedwojenni byli często zakazani ze względu na ich antykomunizm. Nic też dziwnego, że największym powodzeniem cieszyła się w miarę neutralna (w pojęciu władz, oczywiście) literatura opisująca Dziki Zachód13.
Nieodłączną częścią kultury pokolenia westmanów byli bardowie. Atrybutem barda była przede wszystkim gitara, w dużo mniejszym stopniu – organki. Oczywiście, sam Stachura doskonale pasował do ideałów pokolenia, jako że był zarówno bardem, jak i błędnym rycerzem. Znamienne, że to dopiero piosenki sprawiły, iż twórczość Steda zaczęła się cieszyć popularnością.
Poezja bardów miała wielki wpływ na westmanów – czytałem o ludziach, którym „Obława” Jacka Kaczmarskiego „ustawiła życie”. Także pieśń, wspólny śpiew, odgrywały u westmanów ogromną rolę. Służyły one integracji przez przeżycie estetyczne – wbrew intencjom władzy, dążącej do rozbicia społeczeństwa na jednostki. Poważny stosunek do kultury był zresztą cechą tamtego pokolenia. Cechą niełatwą dziś do wytłumaczenia – mamy wszak czasy, kiedy kulturę uważa się za rozrywkę – i to rozrywkę drugorzędną, bo w odróżnieniu od np. alkoholu i seksu nie oddziałującą na wszystkich dostatecznie silnie. Coraz częściej też – podobnie, jak inną świętość pokolenia westmanów, turystykę – traktuje się ją jako zwykły uatrakcyjniający dodatek do zakupów. Najlepiej wyjaśnimy ten problem, posługując się analogią, dotyczącą środowiska dawnych marynarzy. Poniższy opis występu śpiewaków okrętowych i roli, odgrywanej przez pieśń, pochodzi z książki Eugeniusza Koczorowskiego „Ludzie od masztów i żagli” (KAW, Gdańsk 1986, s. 162-163).
„Pieśń okrętowa śpiewana zbiorowo ma w sobie coś z misterium, powodującego przeobrażenie ludzkich charakterów. A oto, co na ten temat pisze znany rosyjski piewca morza, K. M. Staniukowicz: <<...Radzi, że po dziennym nużącym upale nastąpiło ochłodzenie, marynarze tłoczą się na pokładzie dziobowym (fregaty, przyp. E.K.), słuchając śpiewaków, zebranych przy dziale. Żarliwi miłośnicy śpiewu, szczególnie spośród starych marynarzy, z bliska obstąpili śpiewaków, słuchając w skupieniu, z powagą, i wiele opalonych, owietrzonych twarzy promienieje niemal zachwytem. Między nimi stał, pochyliwszy się ku przodowi, barczysty, przygarbiony starzec Ławrientjicz – marynarz co się zowie, należący do „dziobowej arystokracji”, z żylastymi rękoma, w które wżarła się smoła, bez palca u jednej ręki, urwanego już dawno przez marsafał, o chwytliwych stopach. Ławrientjicz pił na umór. Stale przywożono go z lądu nieprzytomnego z rozbitą fizjonomią – zwykł bowiem wdawać się w bójki z cudzoziemskimi marynarzami. (...) I ten sam Ławrientjicz, ze szczotką wąsów pod śliwą bardzo sinego nosa, z twarzą posiekaną zmarszczkami, zazwyczaj gniewną, jakby Ławrientjicz z czegoś niezadowolony miał zaraz trysnąć fontanną wyzwisk, słucha teraz pieśni w jakimś zachwyceniu, a wzrok jego jest łagodny, pełen cichej zadumy. Ten i ów z marynarzy cichutko wtóruje, inni rozbici na gromadki gawędzą półszeptem, wyrażając pochwałę to uśmiechem, to okrzykiem. (...) Pieśń rozbrzmiewała za pieśnią, przypominając marynarzom, wśród gorąca i jasności podzwrotnikowej, daleką ojczyznę z jej śniegami i mrozami, polami, borami i kurnymi chatami, z jej niedolą i ubóstwem, tak bliskimi sercu...>>”
Nic więc dziwnego, że pieśń, dająca jakby przedsmak przyszłej wolności, była najważniejszym przejawem kultury środowisk turystycznych.
Niestety, nasze oparcie na estetycznych fascynacjach było zdecydowanie nadmierne. Instruktorów harcerskich z ostatnich roczników pokolenia westmanów pamiętam jako ludzi, z którymi świetnie można było coś przeżywać, ale od których próżno było oczekiwać pomocy czy zrozumienia, jakiego miał prawo oczekiwać ktoś, kogo ci instruktorzy mieli WYCHOWYWAĆ. Zajęci byli oni swoimi ogniskowo-krajobrazowo-przygodowymi przeżyciami estetycznymi w takim stopniu, że na wychowanie młodzieży nie było już w ich umysłach miejsca. W podległych im drużynach i zastępach panowała w zasadzie anarchia.
Aparat władzy wydawał się wtedy jakąś wielką, kamienną bryłą, ugniatającą ciało społeczeństwa polskiego. Społeczeństwo to zaś, choć oczywiście nie składało się z ideałów i ulegało stopniowo patologiom, było w swoim zrębie NORMALNE. Tzn. w jego skład wchodzili w większości ludzie pełnowymiarowi, nie zaś – zainteresowani wyłącznie karierą lub/i zarabianiem oraz wydawaniem pieniędzy.
***
Nasze kowbojsko-egzystencjalistyczne fascynacje nie pozostały bez wpływu nawet na codzienny wygląd. Informacje o tym znajdujemy w wywiadzie Agaty Gardas z prof. Piotrem Jaroszyńskim, kierownikiem Katedry Filozofii Kultury KUL („Moda zmienia mentalność”, „Nasz Dziennik”, 7 X 08):
„[A.G.] …W czasach PRL, ubierając się w niedbały sposób, polska inteligencja manifestowała swój bunt przeciw komunie. (...)
[P.J.] - Dżinsy to chyba symbol największego paradoksu, z jakim mamy do czynienia, próbując jednoznacznie określić różnicę między wschodem i zachodem, między totalitaryzmem a demokracją. W czasach komuny dżinsy były symbolem Ameryki, a więc Zachodu, a więc wolności. Tymczasem, ściśle biorąc, w Ameryce były one atrybutem właśnie tzw. klasy robotniczej, górników i rolników, jako mocne i wygodne spodnie do pracy fizycznej. Ale w Ameryce to nie były spodnie do teatru, do kościoła czy do parlamentu. Komunizm wykreował u nas tak silnie kult Ameryki (głównie za pośrednictwem filmów), że robocze spodnie stały się spodniami oficjalnymi. Oczywiście, dziś mają różne fasony, od worka po nieomal rajstopy, ale na pewno nie są to spodnie eleganckie.”
Z jednej strony to zamiłowanie do niedbałych ubiorów było reakcją na obnoszenie się z garniturami przez komunistyczną nomenklaturę. Garnitur łączy się z wyjątkowością, elitaryzmem, jednak wszystkim ten „elitaryzm” w wydaniu komunistycznych „towarzyszy szmaciaków” pachniał zakłamaniem. „Luzacki” ubiór był protestem przeciw temu zakłamaniu. Z drugiej zaś strony – jak ludzie mieli nie obnosić się z niedbałymi strojami, skoro książki przygodowe - zwłaszcza Karola Maya - zgodnie przedstawiały w ten właśnie sposób (a raczej jeszcze gorzej) ubiór większości bohaterów ukochanego przez nas Dzikiego Zachodu? Jak mieli nie zakładać dżinsów, skoro nosili je bohaterowie ulubionych filmów westernowych?
Nieważne więc, że dżinsy nosili też górnicy czy chłopi. Zresztą, czy farmerzy i poszukiwacze złota nie byli również elementami legendy Dzikiego Zachodu? Rolnik czy górnik w Polsce – to zwykły, prosty człowiek. Rolnik czy górnik w USA – to całkiem co innego, bo on ocierał się o Wielką Przygodę14. Tym właśnie różniła się „robocza” stylizacja antykomunistycznej inteligencji polskiej od analogicznego zjawiska w środowiskach komunizujących, również stylizujących się na ludzi pracujących fizycznie. Jeszcze dziś można spotkać ludzi, wywodzących się ze środowisk ówczesnych „młodych włóczęgów”, którzy do kościoła chodzą w dżinsach – i to bynajmniej nie z lekceważenia dla świętości.
Noszono jednak nie tylko spodnie, ale i - do kompletu z nimi - kurtki dżinsowe, które wprawdzie wiązały się z USA, ale na Dzikim Zachodzie chyba raczej nie było dla nich miejsca. Takie komplety uchodziły bowiem za coś w rodzaju garnituru prawdziwego włóczęgi i w związku z tym były przedmiotem marzeń wielu ludzi. W ubiorze takim chodził Edward Stachura.
Symbolem identyfikacji z egzystencjalizmem były: broda i czarny sweter, tak chętnie noszone przez działaczy antykomunistycznych (choć tłumaczy się to też względami praktycznymi – broda utrudniała identyfikację). Wydaje się, że symbolizować one miały ich straceńczą postawę (wśród ówczesnej inteligencji szczególnie często noszono właśnie brody). Wiadomość o tej modzie znajdujemy w artykule Julii Wronikowskiej „Plakat, który podbił Polskę w 1989 roku” („Gazeta Wyborcza”, 3/4.VI.09, Internet):
"Musiał mieć brodę
(...) Druga osoba to działacz Solidarności. Koniecznie musiał mieć brodę, no bo jak by wyglądał opozycjonista bez brody. Powinien być też w golfie, bo wszyscy oni chodzili w golfach (...).”
Stachuriada to portal powstały na przełomie 1999 i 2000 roku z inicjatywy grupy miłośników twórczości Edwarda Stachury; na początku była to w rzeczywistości cesja małych działów Stachury, będących elementem stron domowych Chicka i POlka. Bezpośrednim motywem założenia osobnej witryny był niedosyt informacji w internecie na ten temat i niepowielanie treści. Chodziło o stworzenie miejsca, w którym można byłoby "wywiesić" kilka własnych tekstów i podstawowych informacji (był to czas, gdy nie istaniała jeszcze Wikipedia: )) Wkrótce przy Stachuriadzie powstała społeczność, zgromadzona wokół listy dyskusyjnej na Yahoo (założonej przez Marcina Kasjaniuka, której rolę dziś spełnia forum Stachuriady, dostępne bez ograniczeń dla każdego zarejestrowanego gościa portalu). W międzyczasie - w latach 2006-2008 - społeczność Stachuriady funkcjonowała w ramach forum, stworzonego we współpracy z serwisem Avalon. Po tym, jak forum zniknęło z internetu, zostało utworzone nowe, już na serwerach Stachuriady. Po dłuższym czasie stare forum zostało reaktywowane pod adresem http://www.ekofora.pl/... - ma ono jednak w tym momencie charakter archiwum wątków i kopalni informacji. Aktualne forum znajduje się pod adresem http://stachuriada.pl/forum i zawiera wpisy począwszy od roku 2008.
Strona Stachuriady przeszła przez wiele serwerów, w tym czasie zmieniała kilkakrotnie adres - viper.pl/~stachura, stachura.prv.pl, stachuriada.prv.pl, stachura.balta.net.pl, ch.nstrefa.pl/stachura i wreszcie - od kilku lat - stachuriada.pl. W tym czasie struktura witryny dość znacznie zmieniła się dwukrotnie, początkowo była to statyczna strona html+css, dziś to wygodny CMS oparty na rozbudowanych systemach php+javascript. Archiwalna wersja strony znajduje się w tej chwili pod adresem http://stachuriada.pl/stachura.
Przez cały okres aż po dzień dzisiejszy strona istnieje dzięki pasji i bezinteresownej pracy, ma charakter non-profit, nie przynosząc swoim autorom żadnych korzyści finansowych. Jednocześnie skład redaktorski jest otwarty, administratorzy chętnie widzą wszelką pomoc przy tworzeniu treści, które mogłyby ubogacić merytoryczną stronę Stachuriady.
Idea strony w zasadzie nigdy się nie zmieniła i polega na gromadzeniu wszelkich informacji na temat życia i twórczości Edwarda Stachury. Ma ona być źródłem wiedzy na temat poety i pomocnym narzędziem przy tworzeniu wszelkich opracowań na ten temat.
Schodziłem wolno ze wzgórza. Spoczywałem tam. Leżałem zwalony i patrzyłem w niebo niebieskimi moimi oczami. Zapomniałem się cały. Byłem nieistniejący. Leżałem, spoczywając bez pamięci tak, jak w grobie nieznany żołnierz. Cześć mu oddaję i hołd, który jest w tym dumnym dla mnie porównaniu. Teraz schodziłem wolno ze wzgórza, jakbym z nieba schodził na ziemię tę.
To wszystko jest prawda. Ale prawdy jest więcej. Całej prawdy nie znam. Kto zna, niech powie. Bo ja jej nie znam. Ja jestem tylko prawdomówny. Ale całej prawdy nie znam. Nawet w te dni, nawet w te dni boskie nie przeszło mi nigdy przez myśl, że znam całą prawdę. Nigdy mi się to nie zdarzyło. Więc mówiąc prawdę i tylko prawdę, całej prawdy powiedzieć nie mogę, bo jej nie znam i nie mogę znać. I chyba nigdy się nie dowiem. Mówię, co wiem.
To, co teraz powiedziałem, wygląda, jakbym miał coś strasznego dalej do wyjawienia. Coś straszliwego: wielką katastrofę, nieszczęście jakieś ogromne, zbrodnię nieludzką, o której gdy się słucha tylko albo czyta, cierpnie skóra i włosy na głowie zaczynają kłuć jak szpilki. Jak nieraz od zimna. Tak wygląda to, co napisałem. Jakby to był wstęp do. Jakby to byłby słowa dla wysokiego sądu w sali, gdzie proces. Więc nie. Nie tyle co.
Zanim doszedłem do wzgórza, gdzie odpoczywałem, leżąc bez pamięci, zanim doszedłem do tego wzgórza, gdzie się zwaliłem bez sił, spoczywając bez pamięci, patrząc w niebo niebieskimi moimi oczami, zanim tam doszedłem, szedłem długo. Jeszcze dłużej. Za mną nic nie było. Nie uciekałem przed nikim ani przed niczym. Żadna panika mnie nie ścigała ani sfora, ani ktoś pojedynczy. Przede mną też nic nie było w normalnym rozumieniu, w normalnym oczekiwaniu. Żaden punkt. Nie szedłem, żeby gdzieś dojść w normalnym rozumieniu. Żeby kogoś zobaczyć i ucałować ani żeby się na kimś zemścić. Bóg mnie też nie prowadził. Nic. Nie szedłem do celu. Szedłem nigdzie. Szedłem długo. Jeszcze dłużej. Mówię, co wiem.
Więc mówiąc prawdę i tylko prawdę, całej prawdy powiedzieć nie mogę, bo jej nie znam. I chyba nigdy się nie dowiem, dlaczego i po co przeszedłem dzisiaj ładne trzydzieści pięć, czterdzieści albo czterdzieści pięć, nie wiem, kilometrów, bo nie wiem, ile zrobiłem, na słupy nie patrzyłem, czasu nie mierzyłem. Nie to miałem w głowie. W głowie miałem lekki szum. Na pewno. Na pewno nigdy się nie dowiem, dlaczego dzisiaj nie skończyłem śniadania, nie dopiłem kawy, tylko wstałem i powiedziałem do gospodarza, żeby mnie obliczył i żeby mi wypłacił, ile się należy, bo odchodzę. Bo musze iść. Wyszedłem na podwórze, podszedłem do płotu, zdaje się, oparłem się o sztachety, zdaje się, i patrzyłem w pole, ale nic nie rozróżniałem: pierwszego planu, drugiego i tak dalej. Nie to miałem przed oczami. Przed oczami miałem biało. Mówię, co wiem. Potem gospodarz mnie zawołał, zdaje się, powiedział parę słów, "tak jakżeśmy się ugodzili" - powiedział i dał mi pieniądze. Potem musiałem się chyba pożegnać, wziąłem bluzę z sieni, na podwórzu na pewno poszedłem pogłaskać psa. I wyszedłem na drogę. Szedłem długo. Jeszcze dłużej.
Tak doszedłem do tego wzgórza, gdzie się zwaliłem bez sił na wypaloną martwą trawę i leżałem, spoczywając, patrząc w niebo niebieskimi oczami. Teraz schodziłem wolno ze wzgórza, jakbym z nieba schodził na ziemię tę.
Nóg zaiste nie czułem. Jakbym cały dzień szedł w kółko za końmi w maneżu. Bo tak było. Niby szedłem cały dzień prosto drogą, ale właściwie to tak, jakbym szedł w kółko. Bo nigdzie nie chciałem przecież dojść. Nigdzie nie szedłem w normalnym rozumieniu. Mówię, co wiem. Całej prawdy nie znam. I jakby droga prowadziła w kółko, tobym przy końcu dopiero zauważył, że doszedłem tam, skąd ruszyłem. Albo i bym nie zauważył nawet i minął. Drugie koło zataczając. Bo nie to miałem w głowie. Nie o to mnie głowa bolała. Głowa mnie strasznie bolała o coś innego. O to, jaki jest sens. I to moja głowa cała falowała i buchała ogniem. Jaki jest sens. O co to chodzi w tej całej rozgrywce. O co tu chodzi w tym całym pakiecie nut. Kto tu może wygrać i co tu można wygrać. O co się toczy wojna. I jaki jest mój sens. To miałem w głowie. O to mnie głowa bolała już nie po raz pierwszy.
Idę. Jeszcze trochę. Bo kiedyś, wiem, kiedyś, i to nie jest tak daleko, usiądę albo położę się i już żadna siła mnie nie ruszy. Bo skamienieję. Żadna siła mnie już nie ruszy. Nic mnie już nie zmusi, żeby wstać. Żeby powstać. I idę do tego prosto, nie gzygzakiem, ale prosto drogą, i czuję, że to nie musi być tak daleko, jeszcze trochę, jeszcze coś muszę przedtem zrobić, chociaż, tak mi się zdaje, że jak już będę siedział nieruchomo albo leżał, to na pewno mi przyjdzie taka myśl do głowy, że trzeba było od razu usiąść albo się położyć, jak tylko zobaczyłem, co i jak, trzeba było od razu natychmiast usiąść nieruchomo albo się położyć gdzieś, na uboczu, albo zamurować się gdzieś, zarobić jak najprędzej trochę waluty i kupić cegły, wapno i cement i zamurować się gdzieś na uboczu. I cześć.
Tak myślałem dzisiaj idąc. Tak myślałem całą prawie drogę, trzydzieści dobre albo czterdzieści, nie wiem, kilometrów, nie patrzyłem na tablice, czasu nie mierzyłem. Prawie cały czas tak myślałem dzisiaj idąc. Już nieraz to miałem, wiele razy, ale pierwszy raz zacząłem o tym dokładnie. W szczegółach. Nie tyle jeszcze o czasie, ale o miejscu. Przypominałem sobie różne rozrzucone na uboczu miejsca i rozpatrywałem. Wybierałem. Brałem je pod rozwagę. Odrzuciłem wiele, a wybrałem dwa. Ale z tych dwóch nie mogłem wybrać, bo jedno mi wyglądało lepsze od drugiego. To, o czym ja teraz tu mówię, to tylko ja wiem, co to jest. Nie dlatego, że wiem to dokładnie i w szczegółach, że widzę jak na dłoni te dwa miejsca, jedno lepsze od drugiego, i znam przybliżony czas. To, co ja teraz tu mówię, to tylko ja wiem, co to jest. Dużo tu padnie niepotrzebnych spojrzeń. Ale może jednak jedna para oczu albo dwie.
Więc to miałem w głowie całą prawie drogę. Nic innego, tylko to. Uznałem, że to jest dla mnie najlepsza rzecz i jedyny sens. Uznałem, że lepszego dla mnie, gołębia, wyjścia nie ma. Bądź co bądź i wszystko wszystkim. I znałem, że ja przecież zawsze będę miał oczy i uszy otwarte, i rozum, i to, gdzie mi się tętno szamoce, i nigdy się na to nie zgodzę, co jest. Nie dlatego, że nigdy nie poznam całej prawdy, bo to jest jasne. Ztym się zgadzam. Z tym się zgodziłem dawno, długo nie myśląc albo wcale. Z tym się może nawet urodziłem oczywiście. Bo to jest los każdego, czy chce, czy nie chce. Na to nie ma rady. To jest jasne. To jest ze wszystkiego najjaśniejsze. Całej prawdy się nigdy nie pozna. Z tym się urodziłem i z tym się rodzi każdy. I z tym każdy umiera. To jest przy śmierci tak samo najjaśniejsza świeca.
Więc nie dlatego się nigdy na to nie zgodzę, że nigdy całej prawdy nie poznam, że nigdy nie będę wiedział wszystkiego. Bo wiem, że tak jest i tak musi być. Niezależnie. Obojętne co. Wiem, że umrę z tym i że urodziłem się z tym. Ale nie urodziłem się padalcem. I nie urodziłem się różą. I nie urodziłem się szczurem. Piękną hortensją. Tylko tym, czym jestem. I nie urodziłem się szakalem, hieną. I nie urodziłem się wielkim, potężnym dębem, gonną olchą. I nie urodziłem się niczym innym, tylko tym, czym jestem. I nie urodziłem się z pozorami. Tylko z nerwami., Z nerwami tuż pod cieniutką skórką.
Uznałem. Uznałem dzisiaj idąc, że przecież nigdy się na to nie zgodzę, żeby być tym, czym nie jestem, a od czego się roją półkule. Ani na to, ani tak samo na to, że: jakoś to będzie, jak pan Bóg da zdrowie, a Matka Boska pieniądze, coś się musi zmienić, byle do wiosny. Uznałem, że tysiąc razy wolę przeminąć jak kometa. Tysiąc razy wolę mignąć tylko jak meteor i wsiąknąć w niezgłębione mgły. Całej prawdy nie znam. Mówię, co wiem.
Uznałem to i uznałem, że najlepsza dla mnie rzecz i jedyny sens jest usiąść. Usiąść gdzieś na uboczu, oprzeć się o drzewo albo o skałę, albo położyć się na trawie, na liściach, walnąć się na ziemię i już tak zostać bez ruchu, leżeć nieruchomo i przypomnieć sobie wszystko, wszystko co tylko, zebrać, przywołać ze wszystkich stron zakątków, wielki apel pamięci zrobić, aż urośnie jak balon i uleci w powietrze. I wtedy już spokojnie, cicho, tak jak przystało, godnie wsiąknąć w glebę, jak majowy deszcz.
Uznałem, że to będzie najlepsze dla mnie uznanie.
To, co ja teraz tu mówię, dużo tu padnie niepotrzebnych spojrzeń. Ale może jedna albo dwie pary oczu. Bo to jednak nie jest wszystko jedno.
Więc tak myślałem dzisiaj idąc całą drogę. To miałem w głowie i przed oczami. Ten obraz. Szedłem prosto droga i patrzyłem przed siebie, naprzód, nie rozglądałem się na boki. Tak szedłem długo. Jeszcze dłużej. Mijałem wioski, kury, gęsi, owce na samym środku szosy, krzyże, kapliczki przydrożne, jakieś większe miasto, nie wiem, nie pamiętam dokładnie, całej prawdy nie znam i nie to miałem w głowie i przed oczami. Przed oczami miałem tylko jedno patrzenie. Proste. Tam gdzie lśniły mi te dwa miejsca, które wybrałem, rozpatrywałem dokładnie z dwudziestu i więcej, i dalej nic, nie mogłem w tych dwu teraz wybrać, jakby się coś we mnie chciało sprzeciwić i stawiało mi przeszkodę, żeby tylko trochę opóźnić. To rozumiem. Rozumiem i wybaczam. Zrozumiałem, że na pewno jeszcze będzie kilka takich przeszkód: żeby tylko trochę opóźnić. I że one mogą swoje zrobić. Mogą mi wszystko trochę opóźnić. Ale zrozumiałem to i wybaczyłem.
Szedłem prosto dalej. Potem szedłem jak we śnie, a jeszcze potem szedłem właściwie tak, jakby to już się stało. Jakby już mnie nie było. Jakbym to nie ja szedł, tylko mój duch złocisty. Ten sam, który długo po mnie będzie się wałęsał.
Tak doszedłem nie do wzgórza jeszcze, gdzie zwaliłem się bez sił i spoczywałem jak w grobie nieznany żołnierz. Cześć mu oddaję i hołd. Więc tak doszedłem nie do wzgórza jeszcze, ale już niedaleko i gdybym podniósł głowę, to może bym je zobaczył. Tak doszedłem do tego miejsca, gdzie zwolniłem. Gdzie zwolniłem kroku i potem coraz bardziej i już szedłem wolniutko, wycierając bluzą spocone czoło.
To nie była myśl-olśnienie, która kiedy już wyskoczy, jasna i prosta się wydaje i jest, i zdziwienie wielkie ogarnia, że od razu nie przyszła do głowy, tylko tak długo się chowała w zakamarkach, aż wyskoczyła jak olśnienie.
To nie był też błysk, jaki mam czasami. Taki naraz błysk lekki jak dotyk jedwabiu, ledwie ledwie, który próbuję zatrzymać i jak mi się uda, to próbuję dalej: obracam go na wszystkie strony, próbuję go ze wszystkich stron, czy się za nim coś nie kryje: jakaś mądrość. Jakaś prawda ogólna.
To nie był też cud, które podobno są, ale ja nie miałem. I nigdy nie widziałem, jak długo żyję w tęsknocie.
To był chyba mój los niezłomny i delikatność.
Najlepsza to jest dla mnie rzecz i jedyny sens to, co chcę zrobić. Na pewno. To wszystko jest prawda. Najlepiej jest iść prosto tam, gdzie się chce, i nie oglądać się na boki, nie schodzić z kursu, nie skręcać, tylko iść prosto najkrótszą drogą. To wszystko jest prawda. To się zgadza. Ale czy nie ma tu niesprawiedliwości? Czy to nie jest dla mnie najłatwiejsze, syna wolności? I czy nie ma tu niesprawiedliwości?
Jeszcze raz mówię i mówię, co wiem, że to wszystko jest prawda, co mówiłem i co uznałem. To, że się urodziłem tym, czym jestem, niczym innym, od czego się roją półkule, tylko tym, czym jestem. Z nerwami pod cieniutką skórką. To, że zawsze będę miał oczy i uszy otwarte, i rozum, i to, gdzie mi się tętno szamoce, i nigdy się nie zgodzę, to wszystko jest prawda. To, że kiedyś mogę zwariować, to wszystko jest prawda.
Ale prawdy jest więcej. Całej prawdy nigdy nie poznam, to wiem, to jest jasne, ze wszystkiego najjaśniejsze. Ale tyle, ile można, tyle trzeba poznać, chociaż na pewno najlepiej byłoby usiąść gdzieś na uboczu, oprzeć się o drzewo lub skałę, albo położyć się, walnąć się na ziemię od razu i tak zostać, więcej nie wstać, tylko leżeć nieruchomo, zebrać całą pamięć, wielki apel pamięci zwołać i potem wypuścić wszystko w powietrze jak balon i wtedy już spokojnie, cicho, tak jak przystało, godnie wsiąknąć w ziemię jak majowy deszcz. Tak by było najlepiej na pewno i to jest jedyny sens. Ale tu jest niesprawiedliwość, mówi mi delikatność. Tu jest jednak niesprawiedliwość. Tak nie można, mówi mi delikatność.
Tyle, ile można tyle trzeba prawdy poznać. Tyle, ile można, tyle trzeba wypić, chociaż napój to jest często, mówię, co wiem, sama niewdzięczność. Gorzki jak piołun, ostry i żrący jak kwas, rozżarzony jak płynne żelazo, i krwawy. Krwawy, jakby się coś rozlało. To wszystko jest prawda. Tak jest i nie ma co się dalej rozwodzić. Ale tyle, ile można, tyle trzeba wypić. Tak jest najgorzej, ale tak jest sprawiedliwie, mówi mi delikatność. Temu na razie nie można nic zarzucić, mówi mi delikatność.
Tak właśnie doszedłem wolniutko do wzgórza, wycierając rękawem szyję i czoło, z którego się lało. Na górze był grób, krzyż i tabliczka, że leży tu nieznany żołnierz. Cześć mu oddałem i hołd i zwaliłem się obok na suchą wypaloną trawę. Leżałem długo, bez ruchu, bez pamięci, patrząc w niebo. Spoczywałem tak, jak on spoczywał, i tak, jak chciałem już nieraz, wiele razy i jak dzisiaj o tym myślałem całą drogę czterdzieści może kilometrów. Ale już nie.
Teraz schodziłem wolno ze wzgórza, jakbym z nieba schodził na ziemię tę. Albo z grobu wstał.
Dziękujemy Rodzinie Edwarda Stachury za zgodę na wykorzystanie wizerunku i fragmentów twórczości Poety.
Zapraszamy do wirtualnego zwiedzania domu rodzinnego Edwarda Stachury
TV Stachuriada to nasz kanał telewizyjny na You Tube. Zapraszamy do oglądania i subskrybowania.
ZAPRASZAMY DO WSPÓŁPRACY
Stachuriada.pl cały czas jest na etapie tworzenia (nie wiadomo, czy ten proces zostanie kiedykolwiek zakończony). Co więcej, w żadnym wypadku nie jest tworem zamkniętym na pomoc z zewnątrz, szerszą współpracę, czy drobne uwagi nie tylko od znawców tematu, bo każdy zainteresowany Edwardem Stachurą jest mile widziany. Chodzi przede wszystkim o to, by znalazło się tutaj jak najwięcej informacji, które chcielibyście tutaj widzieć, a także te, o których chcielibyście powiedzieć innym (począwszy od imprez, koncertów w waszej okolicy, skończywszy na własnych przemyśleniach, artykułach, sugestiach odnośnie technicznej strony Stachuriady). Nasze skromne grono redakcyjne z chęcią przyjmie nowych, stałych współpracowników. Zapraszamy również do udzielania się na FORUM , albo do bezpośredniego kontaktu z nami poprzez KONTAKT e-mailowy.