Czasem zdaje mnie się, że to wszystko, co niegdyś widziałem na własne oczy i słyszałem na własne uszy, to tylko złudzenie, że pokolenie westmanów nigdy nie istniało, że nie było nigdy polskiej inteligencji, a jedynie yuppies i „klasa średnia”. I Ty, Czytelniku, który jeszcze pamiętasz czasy westmanów, zapewne również masz takie wrażenie. Nikt nie chce przecież narażać się na zarzut „tęsknoty za komunizmem”. Dziś zresztą obowiązuje „demokratyczny” dogmat, że o przeszłości nie wolno mówić dobrze, bo jest to nieracjonalna idealizacja, spowodowana wyrzucaniem z pamięci tego, co negatywne – i pozytywnym stosunkiem do czasów własnej młodości. Nie tylko mówić dobrze, ale idealizować wolno przecież wyłącznie przyszłość, wciąż oddalający się miraż kompletnego już „wyzwolenia jednostek” oraz dobrobytu.
Ja, na szczęście, na te sztuczki jestem już dawno uodporniony. Jednak świat, który widzę wokół siebie, tak mało ma wspólnego z rzeczywistością, którą przywodzą mi na myśl wspomnienia – że po prostu zaczynam zastanawiać się, czy aby pamięć nie płata mi figli.
Na szczęście jednak, ten świat nie całkiem zginął – pozostały po nim, jak po cywilizacji dawnych Rzymian - słowa, zapisane na kartach książek i pism. I te słowa te przekonują mnie, że ten świat, świat z moich wspomnień, istniał kiedyś naprawdę.
***
Opowieść o szeryfie kowbojskiej grupy rekonstrukcyjnej AKJ we Wrocławiu, którego członkowie grupy DOBROWOLNIE wybierali po to, żeby mógł mieć NIEOGRANICZONĄ WŁADZĘ nad nimi, czyta się dziś jak powieść science fiction1. Myślę, że dziś dla większości ludzi jest to absurd. Dla nich przecież wolność podejmowania decyzji i podporządkowanie się, to nie są dwie techniczne strony tej samej rzeczywistości, wchodzące ze sobą w różne kombinacje, by żyło się nam lepiej (albo - gorzej, jeśli się ich źle użyje). Są to natomiast dwie przeciwne opcje moralne, z których jedna jest dobra, a druga - zła2.
***
Dziś trudno też już nawet wyobrazić sobie, że 30-40 lat temu proponowano stworzenie przynajmniej w części Bieszczadów rezerwatu turystycznego. Miało to być miejsce przeznaczone wyłącznie dla – poza stałymi mieszkańcami – turystów kwalifikowanych. Chciano to osiągnąć przez zakaz budowy obiektów noclegowych o wyższym standardzie i ograniczenie ruchu motorowego do pojazdów na użytek własny mieszkańców, środków transportu zbiorowego i pojazdów specjalnych (należących do różnych służb i zapewne związanych z zaopatrzeniem). Przykład ten podaję po to, żeby pokazać, jak kolosalna przepaść dzieli obecnych Polaków, zwłaszcza tych „wykształconych, z dużych miast”, od ich rodziców, lub nawet ich samych sprzed dwóch dekad.
Tym bardziej trudno jest dziś zrozumieć, że rezerwaty turystyczne to nie był pomysł jakiejś „stukniętej” garstki nawiedzonych małolatów, lecz koncepcja, która powstała w głowach przedwojennych profesorów:
„Idea utworzenia rezerwatów turystycznych była dyskutowana publicznie po raz pierwszy w 1935 roku podczas narady na temat „Turystyka w Karpatach polskich”. Z pomysłem wystąpił prof. Stanisław Leszczycki, reprezentujący pogląd, że polskich Karpat nie należy przegospodarowywać i że powinny istnieć pewne tereny, tak zwane rezerwaty turystyczne, dla wędrowców nielubiących masowego ruchu turystycznego. Zaproponował również, by terenem takim dla Beskidów Zachodnich stał się Worek Raczański w Beskidzie Żywieckim. Projekt ten poparł prof. Zygmunt Klemensiewicz, proponując rezerwat turystyczny dla Karpat Wschodnich z pasmami Czywczyna, Hnitessy, Baby Ludowej i Prełucznego. <<Powinien to być teren dziewiczy, jak obecnie, bez schronisk i znakowanych ścieżek>>” - pisze J. Rygielski w „Sporze o Bieszczady”.
Skąd pojawiały się takie projekty w głowach przedwojennych profesorów? Ano, widocznie w tamtych czasach w spędzaniu czasu wolnego widziano nie tylko indywidualną przyjemność oraz zarobek poszczególnych jednostek, ale i okazję do wielowymiarowego rozwoju człowieka, a także pożytek społeczny, z niego płynący. Nie wierzono też we wszechmoc komercji w zaspokajaniu wszelkich potrzeb ludzkich. Wiedziano choćby to, że taki sposób spędzania wolnego czasu, jakiemu sprzyjać miały rezerwaty, łączy się z popularyzacją wiedzy i ćwiczeniem silnej woli, czego nie zapewnia sama tylko fizjologiczna regeneracja na świeżym powietrzu, będąca istotą wczasów „popularnych”.
Oddajmy znów głos J. Rygielskiemu (rozdział „Miejsce dla wibramów”, s. 26-8):
„Wartości górskiej turystyki nie należy szukać w sferze drobnomieszczańskich, kulinarno-hotelowych rozrywek (...) Dalecy jesteśmy od twierdzenia, że ludziom z wyższym wykształceniem należą się w górach większe prawa niż innym, ale zrównanie szans nie powinno polegać na upowszechnieniu gustów prymitywnych. Przeciwnie, jak najszerszym kręgom społeczeństwa należy oferować model turystyki wartościowej, kształcącej.
[To znów jest dziś niezrozumiałe, ponieważ każdemu skojarzy się z jakoby edukacyjnymi lekkostrawno-komercyjnymi ścieżkami przyrodniczymi, będącymi w założeniu „atrakcjami turystycznymi”, służącymi do spędzania możliwie największej ilości masowych turystów.]
Na Wschodzie i Zachodzie już dawno uznano turystykę górską za pożyteczny społecznie sposób spędzania wolnego czasu. Środkami finansowymi i administracyjnymi działa się na rzecz jego rozwoju.
We Francji nocleg wysoko w górach jest tańszy niż w dolinie, a ceny żywności są niższe niż w położonych przy szosach gospodach. Ale też i klientela jest tam inna niż w naszych schroniskach. Nie kursokonferencje, nie wczasy rodzinne, ale turyści z prawdziwego zdarzenia, którzy o piątej rano wybierają się na całodzienną wędrówkę. Od dziesiątej wieczorem rygorystycznie przestrzega się ciszy nocnej, a do pomieszczeń mieszkalnych można wchodzić dopiero o kolacji, co automatycznie wyklucza traktowanie schroniska jak hotelu.
[Jest to także myślenie dziś zupełnie niepojęte. Jaki sens ma pozbawianie się zysków w tak ciekawych miejscach, jak te, w których znajdują się schroniska? Jaki sens ma zaprowadzanie dyscypliny, co przecież musi zmniejszać ilość chętnych, zwłaszcza spośród tych, którzy mogliby zapłacić najwięcej?]
W wielu krajach oczywiste stało się również przekonanie, że inne prawa w stosunku do przyrody muszą przysługiwać znającym się na niej i jej nie (lub przynajmniej mało) szkodzącym, inne zaś spragnionym rozrywek. (...)
Umówmy się, że mówiąc „turysta” mamy na myśli osobnika, który cele poznawcze przedkłada ponad inne i jest gotów ponieść wysiłek intelektualny i fizyczny dla wzbogacenia wrażeń, wyniesionych z wędrówki. (...) Natomiast nie są w tym rozumieniu turystyką wczasy, ani też inne formy rekreacji, których głównym celem jest wypoczywanie.”
Dziś nawet nie jesteśmy już w stanie pojąć, o co chodziło pomysłodawcom rezerwatu. Dziś nie ma przecież turystyki ”prawdziwej”, kwalifikowanej, i opartych na fizjologii wczasów. Jest po prostu „turystyka”, łącząca jakoby pozytywy tamtych dwóch. Nikt też już nie zadaje pytań takich, jak te z książki Michałowskiego i Rygielskiego w „Spór o Bieszczady” (s. 62):
Jaka jest turystyczna pojemność Bieszczadów (czy jakiejkolwiek innej części kraju)?
Czy po sezonie równowaga biologiczna wraca do normy?
Zamiast tego, zadaje się jedno pytanie, zupełnie inne:
Jak ściągnąć do Polski kolejne miliony masowych turystów, jak najwięcej do każdego regionu, by Polacy mogli wreszcie dogonić „Zachód” w poziomie konsumpcji?
***
Równie dziwnie, wręcz groteskowo brzmią słowa Piotra Topińskiego z książki „Kampinoskie bobry” (wydawnictwa „Alfa”, Warszawa 1987, obwoluta):
„Pragnę przekonać Czytelnika, że zorganizowanie naukowo-dydaktycznej wyprawy do pobliskiego lasu, który niekoniecznie musi być od razu Puszczą Kampinoską, może być nie mniej frapujące, niż udział w ekspedycjach na Antarktydzie, Spitsbergenie czy Oceanie Indyjskim.”
Ci, którzy czytają takie słowa dziś, muszą być przekonani, że autorem ich jest mitoman. Cóż może być tak interesującego w „zwykłym”, polskim lesie, że porównuje się go z Antarktydą? Ale to jest właśnie różnica poznania polegającego na zdobywaniu wiedzy od „poznania”, polegającego na „zaliczaniu atrakcji”, co rzutuje na zupełnie inny sposób patrzenia na te same rzeczy. Masowy turysta domaga się ciągłych nowości, rozrywek, które szybko go nudzą – i nie znosi bezsensownego oraz uciążliwego, jego zdaniem, wysiłku poznawczego. Ocean Indyjski, Antarktyda – są dla niego ciekawe, bo nowe, bo nie przywykł do nich. Ale jaka jest obiektywna wartość takiego myślenia, skoro dla mieszkańców wybrzeży Oceanu Indyjskiego zwykłe jest z kolei właśnie to otoczenie, w którym żyją, a europejski las jest czymś egzotycznym? Turysta, który „cele poznawcze przedkłada ponad inne”, sięga głębiej - i odkrywa coraz to nowe wiadomości, znajdując w tym przyjemność i zyskując za swoją wiedzę szacunek w swoim otoczeniu. Okazuje się bowiem, że każda część świata jest ciekawa sama w sobie i ma swoje osobliwości, niespotykane gdzie indziej.
Masowa turystyka działa niestety zupełnie odwrotnie, niż ten rodzaj turystyki, który kiedyś zwano kwalifikowaną. Turystyka kwalifikowana czyni z rzeczy, zdawałoby się, zwykłych – bardzo interesujące i nadzwyczajne. To jest właśnie naukowy sposób patrzenia na świat. Czy wiedzielibyśmy tyle o pospolitym zwierzęciu domowym, jakim jest koń, gdybyśmy zamiast interesować się nim i badać, ograniczyli się do oczywistego z nienaukowego punktu widzenia stwierdzenia: „koń jaki jest, każdy widzi”? Turystyka masowa działa przeciwnie – ona udostępnia za pieniądze miłośnikom rozrywek tę Antarktydę, Spitsbergen i Ocean Indyjski – przekonując ich ostatecznie, że są to miejsca nudne - gdy tylko przestaną być nowe.
***
Tak samo dziś trudno nam jest sobie wyobrazić nawet, że celem pierwszej demonstracji ekologicznej w okresie PRL, 2 maja 1976 r., nie była „obrona praw zwierząt”3, lecz ochrona Wielkopolskiego Parku Narodowego przed domkami letniskowymi ludzi z nomenklatury komunistycznej (nad jez. Małym Rosnowskim; wśród domkowiczów byli m. in. emerytowany generał, wyższy oficer Służby Bezpieczeństwa, dyrektorzy zakładu). Brała w niej udział młodzież liceów z Poznania i grupa dorosłych, w której znajdował się bankowiec – czy wyobrażacie sobie współczesnego bankowca, protestującego przeciw domkom letniskowym? Niektórych uczestników spotkały potem nieprzyjemności (pisze o tym Zbigniew T. Wierzbicki w artykule „Pierwsza manifestacja ekologiczna w PRL”, „Przyroda Polska”, VII 1990).
Dziś każdy może najwyżej żałować, że to nie jego domek stoi nad jeziorem – zresztą liberałowie wmawiają nam, że to jedyny możliwy powód sprzeciwu. Dawna nomenklatura stała się przecież nową, „prawdziwą” (bo gospodarczą) elitą narodu, chwaloną i naśladowaną przez wszystkich.
„Nowoczesny” miłośnik przyrody jest bowiem wegetarianinem, a swoją miłość do natury przejawia w wyjeżdżaniu z ulubionym pieskiem lub kotkiem do położonego nad leśnym jeziorem domku letniskowego. Domki podobnych „miłośników przyrody” odcięły niejednokrotnie zwierzynie dostęp do wodopoju, zdewastowały otoczenie florystycznie i krajobrazowo, obecność i sposób zachowania ich mieszkańców płoszy miejscowe zwierzęta, a czworonożni pupile polują na nie4. Cóż to jednak „nowoczesnego miłośnika przyrody” obchodzi5?
***
Podobnym głosem z innego świata jest, gdy słyszę, jak pewien opozycjonista, zatrzymany przez milicję, tłumaczył się, że nie wyda kolegów, ponieważ nie chce, żeby przyszłe pokolenia miały o nim opinię taką, jak o jednym ze spiskowców z okresu rozbiorów, który załamał się w śledztwie.
Pobrzmiewają tu jakby echa „Pieśni o Rolandzie”, w której znajdująca się w beznadziejnej sytuacji drużyna ślubuje swemu wodzowi wierność: „Z pewnością nie przyniesiemy ci wstydu, i jak tylko Bóg pozwoli, [po śmierci] nie będą o nas mówić źle”. Jest to odpowiedzialność przed historią, zupełnie niezrozumiała w epoce, w której panuje materialistyczna dewiza „po nas choćby potop”, oraz niewzruszone przekonanie, że śmierć to problem, który nas nie dotyczy6.
***
Nikt dziś też nie mówi nam, jak wielkim dobrem jest inny człowiek obok nas. Że nie jest on gratem, zawadzającym nam drogę, frajerem do wykorzystania, ani potencjalnym wrogiem. Że nie jest „towarem” który zawsze występuje w nadmiarze. Że nie jest prawdą, iż usługi innych ludzi zawsze będzie można kupić, nie przejmując się relacjami międzyludzkimi, bo „każdy chce zarobić” – i że w związku z tym usługodawcy nie należy się wdzięczność. Że swojego standardu życia nie zawdzięczamy wcale wyłącznie sobie – lecz także innym ludziom7, w tym również wszystkim poprzednim pokoleniom, do doświadczeń których „ludzie nowocześni” odczuwają taką pogardę.
1 Zwłaszcza dziwne musi się dziś wydawać, że na takie porządki musiał godzić się wielki, zdawałoby się, indywidualista, jakim był Edward Stachura, który wszak brał udział w jednym z kowbojskich rajdów.
2 Podobnie tak oczywiste dla westmanów zestawienie turystyki z patriotyzmem i wojskowością wydaje się obecnie nonsensowne. No, bo co może mieć wspólnego z wojskiem wakacyjne słodkie nieróbstwo, połączone z maksymalną intensyfikacją przyjemności? Wojsko to wszak zawód, nie rozrywka - a w dodatku przecież polega ono na nieprzyjemnym wysiłku i równie nieprzyjemnym podporządkowaniu się.
3 Po 1989 r. utożsamiono bowiem ochronę środowiska z „obroną praw zwierząt”. Znów trzeba wytłumaczyć, na czym polega różnica, bo dzisiejsi ludzie tego nie zrozumieją. Ochrona przyrody była ochroną przyrodniczego dziedzictwa narodowego, wynikającą z pobudek użytkowych, naukowych i patriotycznych. „Obrona praw zwierząt” wynikała natomiast z:
rozdzierającego liberalne społeczeństwo konfliktu między jednostkami ludzkimi, owej liberalnej wojny gospodarczej wszystkich ze wszystkimi,
konieczności znalezienia sobie bliskiej istoty w tym świecie wzajemnej wrogości, a następnie ochrony jej tak, jak się dawniej, w czasach, które miały być jakoby „komunistyczną utopią”, chroniło bliskich sobie ludzi,
przenoszenia swoich stosunków z tą istotą na inne zwierzęta.
Owo utożsamienie spowodowało kompromitację idei ochrony środowiska w oczach normalnych ludzi. Słusznie traktowali oni pomysły zrównywania w prawach ludzi i zwierząt jako patologię i dziwactwo. Okazało się, że na tym właśnie ma polegać ochrona przyrody – a więc jest ona głupia.
Wobec takich, jak wyżej wspomniane, źródeł, „obrona praw zwierząt” łączyła się z kampanią antropofobii i nieliczniem się z interesami ludzi – nic dziwnego, skoro mieli przecież być źli („dobry jestem tylko ja i zwierzęta”). Poskutkowało to więc również przeciwstawieniem idei ochrony przyrody interesom ludzi. Ochrona przyrody okazała się więc być nie tylko głupia, ale i szkodliwa. Wykorzystały to natychmiast środowiska liberalne gospodarczo, widzące w zasadach ochrony przyrody, tej prawdziwej, barierę dla nieograniczonej konsumpcji środowiska, mającej w myśl ich doktryny powodować „rozwój”, a więc reprezentować właśnie interesy ludzi. Tak więc interes człowieka został utożsamiony z interesem zasobnych w pieniądze chuliganów. Spowodowało to zepchnięcie owych trzeźwo myślących do ich obozu. Wiązało się to również z utożsamianiem, w myśl światopoglądu liberalnego, racjonalizmu i rozsądku z dążeniem do własnej egoistycznej korzyści.
Zwróćmy też uwagę, że program „obrony praw zwierząt” milczeniem pomijał kwestie ochrony roślin i środowiska jako takiego. Ważne było, żeby poszczególnym osobnikom miłych zwierzątek nie działa się krzywda. Nie trzeba, oczywiście, dodawać, że oparta na chorych emocjach i lansowana przez media „obrona praw zwierząt”, wypierała w tej sytuacji prawdziwą ochronę środowiska również wśród działaczy ochroniarskich, tzw. ekologów. To znaczy, coraz mniej w ich myśleniu i działaniach było z ochrony przyrody, a coraz więcej – z „obrony praw zwierząt”. Ochrona przyrody okazała się bowiem czymś nazbyt intelektualnym, jak na czasy, w których założono kierowanie się emocjami i ślepą wiarę rozpalającym je „autorytetom”, zaś bagaż kultury inteligenckiej uznano za komunistyczny śmietnik, którego należy się pozbyć. Kogo zresztą miało w czasach, gdy jawnie potępiano dobro wspólne, obchodzić jakieś dziedzictwo narodowe?
4 Plaga domków letniskowych jest również jednym z głównych instrumentów szerzenia się kosmopolityzmu lokalnego, który w obecnych warunkach (otwarte granice) bardzo łatwo przekształca się w kosmopolityzm międzynarodowy. Właściciel domku letniskowego nie jest bowiem ani mieszkańcem, ani gościem na danym terenie – ma przywileje jednego i drugiego, a żadnych obowiązków. Przy czym te przywileje są prawami na szczeblu luksusowym, są to często wręcz przywileje, których pozbawiona jest miejscowa ludność (najpiękniejsze fragmenty danej okolicy na wyłączny użytek właścicieli daczy!). Zwróćmy też uwagę, że przywileje te zostały KUPIONE. Nic dziwnego, że w czasach, gdy jedyne obowiązki, na które się godzimy, to te, za których wypełnianie dostajemy pieniądze i panuje przekonanie, że wszystko powinno być do kupienia, ta szkoła kosmopolityzmu cieszy się ogromnym powodzeniem.
5 Warto tu zwrócić uwagę na jeszcze jedną charakterystyczną cechę ludzi tamtych czasów, nie tylko westmanów. Otóż szczytem postępu technicznego/cywilizacyjnego nie były dla nich najnowsze modele samochodów, komputerów i komórek, lecz podbój Kosmosu. Czyli bądź co bądź coś wymagającego dużej wiedzy, łączącego się również z Podróżą – i poszerzającego ludzkie horyzonty. Dziś jest to oczywiście tylko kolejna rozrywka dla znudzonych biznesmenów – z tym, że dla bardzo bogatych.
6 Jedno jest sprzeczne z drugim? To nic, nie pierwszy to przykład na wewnętrzną sprzeczność i brak konsekwencji w dominującym dziś światopoglądzie.
7 Wszystkim, którzy myślą, że swój standard życia zawdzięczają jedynie sobie, proponowałbym w celu wyleczenia się z liberalnej pychy samotny wyjazd na teren o powierzchni Polski, zupełnie bezludny i porośnięty lasami. Taka szkoła przetrwania – ale nie rozrywkowo-komercyjna, w wersji „light” dla biznesmenów i imprez integracyjnych, tylko prawdziwa. Ciekawe, czy potrafiliby zapewnić sobie standard, na jakim żyją w obecnych dużych miastach, o ile by w ogóle przeżyli.
Klęska, która miała być wolnością, rozwiała nasze marzenia. Do tamtych czasów „nie mogło być powrotu”, ponieważ nasze wartości z tamtego okresu „nie zgadzały się z kapitalizmem i demokracją”. Kto jest przeciw „kapitalizmowi i demokracji” – ten w myśl teorii dwóch możliwych ustrojów siłą rzeczy musi być komunistą, a w „najlepszym” razie – nazistą. Co właściwie na jedno wychodzi, ponieważ liberałowie gospodarczy i tak głosili, że nazizm to socjalizm, a zatem właściwie - komunizm. Koło się zamknęło.
A jednak pojawili się ludzie, którzy postanowili wskrzesić świat wartości poza materialistycznym „nowoczesnym społeczeństwem” raz jeszcze, odbudowując od podstaw świat westmanów – tyle, że w innym miejscu. Zrobili to instynktownie, nie mając żadnej łączności z przemilczanymi przez jednych, a programowo zapominanymi przez drugich poprzednikami, opierając się bardziej na dziedziczonych odruchach. Byli to członkowie grup rekonstrukcji historycznych oraz miłośnicy nowych dyscyplin sportowych, zwłaszcza ekstremalnych. Nie protestowali już przeciw niczemu i z niczym nie walczyli – bo przeciw czemu protestować w raju na Ziemi? I o co walczyć? O powrót komunizmu1? Nie utożsamiali się też aż tak silnie z obiektami swojego odtwórstwa2 i nie próbowali eksponować „skompromitowanych” wątków artystyczno-wspólnotowych. Skupili się natomiast na – jak się im zdawało – „bardziej realnej” - bo łatwiejszej do zaakceptowania przez materialistów – nauce oraz wiedzy i umiejętnościach praktycznych.
Faktem jest, że marksiści wiecznie wycierali sobie buzię materializmem naukowym i że nauka jest mniej subtelna od sztuki oraz więzi międzyludzkiej. Tyle, że liberałowie gospodarczy od dawna już trąbią, iż nauka, zwłaszcza teoretyczna, to „socjalizm” i gotowi są zaakceptować jedynie wynalazczość – pod warunkiem, że „znajdzie ona sobie miejsce na wolnym rynku” – czyli dostarczy dużych i szybkich zysków.
Rekonstruktorzy historyczni postanowili sobie znaleźć w skomercjalizowanej, materialistycznej rzeczywistości niszę, przekonani, że „wolny rynek” uszanuje ich tożsamość i autonomię, gdy będą z nim posłusznie współpracowali. Niszę, w której znów liczyła się będzie wiedza i umiejętności, a nie tylko zasobność portfela, i gdzie możliwa byłaby prawdziwa przyjaźń oraz autentyczne przygody, nie tylko „atrakcje dla turystów”. Kontestację systemu zastępuje uczestnictwo w nim przy zachowaniu autonomii. Współpraca z nowym ustrojem miała polegać na dawaniu pokazów i sprzedaży wyrobów na imprezach komercyjnych, mających ściągać tłumy turystów „by zostawili pieniądze”. Z kolei sportowcy ekstremalni sądzą, że uzyskają ten sam efekt dzięki tworzeniu zapotrzebowania na kosztowny często sprzęt.
Oczywiście, jest to iluzja. Nawet „ucieczka do przodu” – jaką jest budowa nowych tożsamości - nie rozwiąże problemu, ponieważ zburzyć dla zarobku można wszystko, a burzy się zawsze szybciej, niż buduje. Naiwnością jest zaś zakładanie, że w czasach, gdy wszystko jest na sprzedaż, ktoś nie wykorzysta nastręczających się zysków tylko dlatego, że... my tak sobie życzymy. Dlaczego niby miałby to robić? Z wdzięczności za zgodną współpracę z ustrojem i wcześniejsze zyski - niekoniecznie zresztą tego samego człowieka, częściej jego poprzednika lub konkurenta? Przypisywanie jakichkolwiek motywacji etycznych działalności „wolnorynkowej” jest zresztą śmieszne.
Mechanizmy działania przemysłu turystycznego, a zwłaszcza najbardziej wynaturzonej jego formy, jaką są imprezy integracyjne, są ogólnie znane. W dążeniu do zwiększenia ilości sztucznych przygód („atrakcji turystycznych”), szczególnie w miarę, jak stare będą nudzić się masowym turystom, niewątpliwie będzie on starał się przerobić tożsamość środowisk sportowych i grup rekonstrukcyjnych również na „atrakcje”. Odbywać się to będzie w ten sam sposób, jak w przypadku rozkładu turystyki kwalifikowanej – część ludzi się kupi i zrobi z nich organizatorów „atrakcji”, resztę – zepchnie na margines, przy czym sama komercjalizacja wpłynie na spadek atrakcyjności tego stylu życia i rozpad wielu grup. Już dziś imprezy, w których biorą udział rekonstruktorzy, są tak nastawione na zarobkowanie, że prawdziwi rekonstruktorzy coraz częściej zadają sobie pytanie: „Co ja tu robię?”. Już teraz też tożsamość grup rekonstrukcji historycznych usiłuje się przerobić na kolejny typ imprez integracyjnych.
I może właśnie dlatego, mimo teoretycznego optymizmu, w środowiskach rekonstruktorskich od początku wyczuwało się jakby nieustanną niepewność. Jest to jakiś klimat tymczasowości, obcy wierzącemu w jasną przyszłość po obaleniu komunizmu pokoleniu westmanów. „Dziś istniejemy, ale jutro mogą nas wyssać i wyrzucić...”
Najszybciej wnioski wyciągnęli z tego sportowcy ekstremalni, wyrośli z kultury wybitnie egzystencjalistycznej – a więc mało ceniącej sobie ludzkie życie. Już teraz zaczynają uciekać na jedyne pole, na które komercja nie może podążyć za nimi. Tym polem jest łamanie prawa, stwarzające zagrożenie dla innych osób. Stąd coraz częściej uprawiają swoje sporty w dużych miastach.
I jeszcze jedna różnicę można zauważyć między dawnymi „środowiskami życia alternatywnego”, a ich obecnymi następcami. Tamci tworzyli jedną wielką społeczność wolnych ludzi, podzieloną tylko na specjalności tak samo, jak różne rodzaje broni tworzą jedną armię. Poszczególne środowiska interesowały się sobą nawzajem i szanowały, ich hierarchie uznawane były przez inne środowiska. Różnice między harcerzem, członkiem właściwych środowisk turystycznych, muzykiem lub poetą, rekonstruktorem, alpinistą, żeglarzem, „terenowym” przyrodnikiem lub historykiem – były bardzo niewielkie i płynne3; wielu ludzi należało zresztą do kilku środowisk i specjalności jednocześnie. Ich następcy tworzą natomiast całkiem odizolowane zbiorowości ze specjalizacyjnymi klapkami na oczach i kompletnym brakiem nie tylko łączności z innymi podobnymi środowiskami czy zainteresowania nimi, ale również poczucia jakiejkolwiek z nimi wspólnoty. Występuje przy tym tendencja do rozpadu tych środowisk (na wzór yuppies) na drobne, hermetyczne grupki koleżeńskie, w których z miejsce wspólnych zainteresowań i pasji zajmują stopniowo prywatne sprawy ich członków4.
***
W resztkach środowisk turystycznych widzi się dziś tylko frajerów, którzy przecierając szlaki biznesmenom, dostarczają im za darmo zarobków. Harcerze służą dodatkowo jako kopalnia „mięsa armatniego” dla partii politycznych (które nic dla nich nie robią), oraz darmowa przechowalnia dzieci dla „niemających czasu” rodziców. Nie należy się jednak z tej racji harcerzom ze strony tych rodziców żaden szacunek – „łoś nie bierze, gdy jeleń daje”. W odróżnieniu od komercyjnych firm, którym tacy rodzice powierzają dzieci przez pozostały czas wolny od szkoły, harcerze nie biorą przecież za swoją pracę pieniędzy. Ktoś, kto robi coś za darmo, to pachnący komunizmem frajer, nieudacznik, zacofaniec i dziwak – tym bardziej zasługujący na pogardę, że obnoszący się ze swoim dziwactwem publicznie. Gdy traktuje swoją tożsamość serio – jest ponadto jeszcze zdziecinniały. I jeśli dziś nikt nie wyśmiewa członków grup rekonstrukcyjnych, to tylko dlatego, że byli oni długo tak ulegli wobec komercji, że uznano, iż uważają oni swój styl życia wyłącznie za rozrywkę. Przez biznes i samorządy lokalne są oni oczywiście traktowani jak maszynki do dostarczania im pieniędzy. Ludzi, którzy swoim światopoglądem i postawą tak nie pasują do „tych czasów”, jak te środowiska, pewno zwalczano by zresztą dziś, jako „komunistów”, otwarcie - gdyby nie korzyści, które „zarobasy” i stada pijawek, które obsiadły Polskę, czerpią z ich istnienia.
Dziś kontrkultury „negatywne”, na skutek podejmowania przez tworzących w ich klimatach artystów tematów II wojny światowej, wracają do oficjalnego życia Polski. Środowiska, żyjące wciąż klimatami kontrkultur „pozytywnych”, trwają zaś dalej na marginesie – ledwo tolerowane, wykorzystywane, pogardzane, wyśmiewane, przez nikogo nie szanowane - resztki dawnej inteligencji polskiej, wciąż uparcie trzymające się poglądu, że życie jest czymś więcej, niż tylko przepuszczaniem przez siebie pieniędzy5.
***
Grzegorz Łyś pisze w artykule „Indianie z białostockiej prerii” (“Rzeczpospolita”, 4 IX 2009):
“Dla Marka Maciołka – zarabiającego na życie w fabryce worków od odkurzaczy – te coraz bardziej ożywione “indiańskie interesy” i rozrastające się w letnich obozach kupieckie faktorie to szkodzące sprawie Indian handlowanie stereotypami. Co gorsza, zajmują się tym nie tylko wypróbowani przyjaciele i znawcy czerwonoskórych, ale i osoby, dla których indiańskie symbole to tylko pomysł na urządzenie pensjonatu czy restauracji.
- Tego nie da się zatrzymać, takie mamy czasy – stwierdza “Wiktorio” [tj. Bogdan Zdanowicz. I znów to “heglowskie ukąszenie”! Pytanie, czy ktoś próbował?].
Dla młodzieży zwiedzającej indiańskie wioski Winnetou, z jego mentalnością i niewzruszonymi zasadami, to postać całkowicie już obca. Jednak polscy przyjaciele Indian na razie nie obawiają się losu ostatnich Mohikanów.
- Zawsze znajdą się ludzie o trochę innej wrażliwości, którzy nie mogą zrealizować się w zwykłym życiu – uważa Maciołek. – A Indianie zawsze będą pociągającym przykładem.”
Optymistyczny, naiwny pogląd! Ludzie o innej wrażliwości, niepasujący do „zwykłego”, materialistycznego życia – z pewnością znajdą się zawsze. Ale gdy tożsamość grup rekonstrukcyjnych będzie uważana już tylko za komercyjną rozrywkę – czy będą chcieli do nich należeć? Oczywiście, nie znaczy to, że zabraknie dla nich miejsca – zawsze zostanie im jeszcze tożsamość kloszarda. A gdy i ta zostanie skomercjalizowana przez przemysł turystyczno-rozrywkowy, czego już są oznaki – pozostaną jeszcze więzienia i szpitale psychiatryczne.
Starzy ludzie
mówią
tylko ziemia przetrwa.
Mówiliście prawdę.
Nie mylicie się.
(pieśń indiańska – za: Dee Brown „Pochowaj me serce w Wounded Knee”)
1 Ba, w grupach rekonstrukcji historycznych można zauważyć coś wręcz przeciwnego: wiernopoddańczą wdzięczność wobec „nowoczesności”, która, mimo iż są śmiesznymi i żałosnymi utopistami oraz reliktem komunizmu, toleruje przecież egzystencję ich ruchu. Jest to wdzięczność wobec kogoś, kto mógłby czy nawet powinien zrobić im coś złego, ale tego nie robi. Stosunek ten przypomina wdzięczność kogoś skazanego na karę śmierci, ale ostatecznie ułaskawionego, albo żony do męża-alkoholika, który mógł przecież pobić mocniej. Zdają sobie oni sprawę, że są w „nowoczesnej”, pozbawionej niebezpiecznych mrzonek rzeczywistości kimś godnym najwyższej pogardy i potępienia. Że właściwie takie tendencje powinno się wykorzenić, i jedyne, co może ich usprawiedliwiać, to to, że ich inteligenckie skłonności są silniejsze od nich samych. Na takie właśnie dno upokorzenia zepchnęła polskich inteligentów ideologia „kapitalizmu”.
2 Jednak i u nich można znaleźć zamaskowaną postać tego samego westmańskiego dążenia do odnalezienia ideału. O ile jednak westmani idealnego miejsca na Ziemi poszukiwali w przestrzeni: w Stanach Zjednoczonych i w Bieszczadach, to rekonstruktorzy drugiej generacji poszukują go w czasie: w rozmaitych epokach historycznych.
3 Z tego bynajmniej nie wynikał niższy ich poziom fachowości, który w większości spośród tych środowisk był wyższy, niż obecnie.
4 Jest to faktycznie realizacja współgrającego z komercjalizacją programu stopniowego wygaszania inteligenckości, jako już nie tylko reliktu komunizmu, dla którego nie ma miejsca w świecie wolności i nowoczesności, ale wręcz czegoś uciążliwego dla własnych członków. Na szczęście, nie brak też inicjatyw przeciwnych, integrujących wewnętrznie poszczególne środowiska. Smutny jest jednak fakt, że jedyne środowisko, które ma dostateczny potencjał organizacyjny i autorytet, że mogłoby znów scalić ogólnopolską społeczność poszukiwaczy niezwykłości – harcerstwo - podległo już tak mocno demoralizacji, zastojowi i kultowi bierności, że nie ma zamiaru tego robić. Rozpad na koleżeńskie towarzystwa wzajemnej adoracji bardziej zaawansowany jest tylko w studenckich i parastudenckich klubach turystycznych, a kultura harcerska najczęściej dawno już zredukowała się do czystej formy.
5 Istnieją ponadto jeszcze grupy inteligenckie wśród ludzi starszych oraz (często typu przedwojennego) w małych miejscowościach. Tylko tam możliwe jest jeszcze zachowywanie wartości inteligenckich poza „środowiskami życia alternatywnego”. Pierwsza z tych grup aktualnie wymiera, druga – jest właśnie likwidowana przez „procesy cywilizacyjne” - razem z lokalnymi społecznościami, którym służy.
Etos pokolenia westmanów przetrwał dziś w miarę dobrze wyłącznie w harcerstwie. Dlaczego tak się stało – nietrudno się domyślić. Harcerstwo, jako jedyne większe środowisko, nie opierało się przede wszystkim na wierze w USA, tylko na własnej, stuletniej tradycji. To prawda, że i ono uległo dziś daleko idącej degeneracji, stając się z ruchu paramilitarnego czymś pośrednim między klubem towarzyskim młodzieży, a organizacją charytatywną (bezpłatną przechowalnią dzieci dla „niemających czasu” rodziców) i ewentualnie – w przypadku ZHR – paraprotestancką „wspólnotą”. Trudno się zresztą temu dziwić. Jaki jest sens istnienia organizacji paramilitarnej w społeczeństwie konsumpcyjnym epoki „końca historii”, gdzie wojny już nie będzie?
Nie ma tu już jednak ducha buntu przeciw rzeczywistości, nawet takiego, który skutkuje ucieczką na peryferie. Pogodzono się, że przemysł wszedł w turystykę i przerobił ją na rozrywkę, jak też i z tym, że turystyka komercyjna musi zewsząd wypierać ich styl życia. Zgodzili się, że wszędzie są tylko pionierami, że korzyści z ich ciężkiej pracy zbiera ktoś, kto nie orze i nie sieje, a jedynie wkłada x pieniędzy, by wyjąć 10x. Aby uniknąć etykietki „oszołoma”, albo i komunisty, harcerze wolą nie wypowiadać żadnych krytycznych uwag pod adresem obecnej rzeczywistości nawet w gronie kolegów. Nic się przecież nie da na to poradzić...
Chowają więc swoje uwagi tylko dla siebie. Skutek tego jest taki, że ich styl życia przestaje mieć wagę zbioru wartości pewnej zbiorowości. Zaczyna być za to zbiorem wartości prywatnych, od czego w epoce komercyjnej płycizny i bezideowości niedaleko do prywatnego gustu, który z kolei zależy dziś nie od smaku, lecz od aktualnej zachcianki. Jeden ma gust taki jak oni, drugi inny, i woli obmacywać dziewczyny na dyskotece albo popijać piwo przed telewizorem. O gustach się nie rozmawia, bo żaden wybór nie jest lepszy od pozostałych. To przecież tylko gusta, dotyczące różnych form rozrywki...
Jeśli gdzieś się jeszcze można tego buntu dopatrywać, to wśród grup odtwarzających Indian. Istnieją one wciąż, choć w odróżnieniu od wielu innych grup rekonstrukcyjnych starają się być bardziej z dala od komercji, dlatego są mało zauważane. Z dawnymi kowbojami łączy ich niechęć do „cywilizacji”, która przetrwała po dziś dzień. Jak nietrudno się domyślić, oni również przetrwali, bo nie opierali się głównie na fascynacji Ameryką (a jeśli już, to tą sprzed inwazji białych), lecz na czymś innym, mianowicie na micie „dobrego dzikusa” w wersji najpopularniejszej, czyli amerykańskiej. Mają oni zabarwienie „ekologiczne” – stąd oczywiste są związki takich grup ze środowiskami ekologicznych aktywistów1, które, jak wiadomo, dalej prowadzą walkę. Dlatego też „Indianie”, jako jedyni, nie złożyli wciąż częściowo broni. Co prawda, tylko w słowach, ale lepsze to, niż nic – zwłaszcza w czasach, kiedy za jedyną formę przeciwdziałania czemukolwiek (prócz nierealnej walki zbrojnej) uznaje się protest słowny.
„- ...Cnoty przypisywane czerwonoskórym: szlachetność, prawdomówność, odpowiedzialność za słowa i czyny. W obecnych czasach nie mają one wielkiego zastosowania – przyznaje Marek Maciołek, wydawca i redaktor naczelny poświęconego kulturze Indian kwartalnika „Tawacin”.
- Jeszcze moi dziadkowie mawiali czasem: ten człowiek łże jak pies. A dziś można skończyć nawet studia w tym kierunku, np. marketing – dodaje szef najstarszej w kraju „wioski indiańskiej” pod Białymstokiem, Mirosław Bogusz” (Grzegorz Łyś, „Indianie z białostockiej prerii”).
Natomiast środowiska „czysto” turystyczne w obecnych czasach są w głównym zrębie prawdziwymi „rezerwatami klęski”. Znajdują się one na tym poziomie intelektualnym i duchowym, jaki wytworzył się na skutek Wielkiego Upadku. Charakteryzują je cechy yuppies: brak życia umysłowego, skupienie się wyłącznie na sprawach osobistych swoich i kolegów, dyskusje na banalne tematy. Klęska wpłynęła na ich jeszcze dalej idące odseparowanie się od świata zewnętrznego. Utknęli tam, przywykli do tego i nawet pozytywne przemiany na zewnątrz wiele w nich nie zmieniają.
Nawet wśród miłośników „kaskaderów literatury” nie spotyka się już w zasadzie ludzi takich, jak dawniej. Ludzi, którzy fascynują się tą twórczością, nie przyciąga do niej przeważnie tęsknota za Pięknem i życiem alternatywnym wobec obecnego „kapitalistycznego syfu” – lecz ich wielki, nieznoszący ograniczeń indywidualizm.
Turystyka kwalifikowana, zmieniona w rozrywkę dla posiadaczy pełnej kabzy, zaczęła w końcu obrastać gadżetami i stała się w okazją do popisywania się poziomem konsumpcji, jak wszystko dzisiaj. Obecnie usilnie i skutecznie lansuje się utożsamienie turystyki pieszej z nordic walkingiem, czyli „chodzeniem z kijkami”. Tak więc istotą pieszych wędrówek staje się posiadanie kijków – im nowszego i bardziej reklamowanego modelu, tym lepiej. Czasy, w których na ludzi popisujących się posiadaniem czegoś patrzono na szlaku krzywo, to dziś przeszłość tak odległa, jak bitwa pod Grunwaldem. I tak będzie do czasu, kiedy uczestnicy tej maskarady nie zorientują się, że szpanować gadżetami można także i w sposób niewymagający wysiłku fizycznego – wtedy już pies z kulawą nogą nie spojrzy na to, co niegdyś było treścią naszego życia.
***
Z chwilą, kiedy zrozumieliśmy, że więź międzyludzka to utopia i komunizm, a będąca ostatnią nadzieją na jej zachowanie turystyka to tylko łatwa przyjemność i zarobek, zaczęliśmy się oddalać od siebie. Nie uciekaliśmy już od „cywilizacji” – uciekaliśmy od siebie nawzajem. Ideałem nie było już życie w wolnej, pozbawionej materialistycznych patologii społeczności włóczęgów. Ideałem stał się domek letniskowy, ogrodzony od świata zewnętrznego płotem, nieprzeszkadzający w jak najbardziej luksusowej konsumpcji oraz umożliwiający dawanie dostępu na swój teren tylko wybranym przez siebie osobom – i to wyłącznie dopóki, dopóty się ich pobyt tam akceptowało.
Choć izolowaliśmy się od siebie nawzajem coraz bardziej, nasze potrzeby emocjonalne jednak nie znikły. Nie każdy przecież potrafi się zmienić w bezmyślną maszynę do zarabiania pieniędzy na nowy samochód dla szefa. Więź z innymi ludźmi zaczęła zastępować nam więź ze zwierzętami – ich przecież nie dotyczyły ani reguły „wolnorynkowe”, ani „wyzwolenie ” z wartości moralnych. Im bezwzględniej podstawialiśmy sobie nogi w „wyścigu szczurów”, im bardziej przedmiotowo traktowaliśmy innych w imię „wolności”, raniąc się nawzajem - tym mocniej przekonywaliśmy się, że ludzie są źli i nic na to nie można poradzić. Można tylko się od nich odsuwać. No, bo co mieliśmy zrobić? To była przecież jedyna realna, dobra i nieutopijna rzeczywistość. A alternatywą był powrót do komunizmu...
Świat ludzi stawał się koszmarem - jedynymi dostępnymi w stosunkach międzyludzkich pozafizjologicznymi emocjami stawały się: chciwość2, pogarda i strach.
Tak więc zostawały tylko zwierzęta – chcieliśmy, czy nie. Chrześcijańska nauka moralna o świętości życia ludzkiego i jego wyższości nad życiem zwierzęcym zupełnie przestała pasować do naszego życia, a nawet wydawała się czymś okrutnym. Dlaczego życie istoty, która jest zła – i nie może być inna, bo byłaby to utopia i totalitaryzm - ma być święte i cenniejsze od życia istoty, która jest dobra? Dużo bardziej pasowały do nas: wegetarianizm i nauki o reinkarnacji. Z tej przyczyny nieustannie rosła w środowiskach dawnej wielkomiejskiej inteligencji rola sekt hinduistycznych i buddyjskich, a w przypadku ludzi bardziej zgorzkniałych – gnostyckich. Wszystkie one propaganda „demokratyczna” starała się włączyć w swój nurt walki o „prawa” oraz „wyzwolenia wszystkich ze wszystkiego”. Nawiązania gnostyckie np. są wyraźne, gdy się poszpera głębiej, w feminizmie.
W „nowoczesnej” rzeczywistości zapanowała bowiem antropofobia – nienawiść do ludzi. Konieczność akceptacji życia w anonimowym tłumie, połączona z koniecznością akceptacji panującego w nim radykalizującego się egoizmu jednostek, stawała się wszak psychicznie coraz bardziej nie do zniesienia. Stwarzało to podłoże dla wspieranego oczywiście przez „demokratów” przekonania, że „ludzi jest za dużo”. Była to normalna, ludzka reakcja człowieka zewsząd krzywdzonego – marzenie o tym, by natykać się na swoich krzywdzicieli możliwie rzadko. Ludzie są przecież źli, i inni być nie mogą, bo takie zachowania wymusza jedyny możliwy ustrój – „kapitalizm”. A skoro tak, to jedynym sposobem na zmniejszenie własnego cierpienia jest spowodowanie, by tych ludzi było mniej. Rozwiązania problemu proponowano rozmaite, od antykoncepcji po wojnę3. W rzeczywistości liczba Europejczyków – w tym także Polaków - malała, co stwarzało wręcz zagrożenie dla gospodarki, a w wielu krajach spowodowało konieczność sprowadzania emigrantów. Nie da się więc poglądu o nadmiernej liczbie ludzi, z takim przekonaniem głoszonego przez wielu, wytłumaczyć inaczej, jak po prostu reakcją na patologiczne stosunki międzyludzkie.
Dążenie do nie tylko zmniejszenia liczby ludzi, ale – w zradykalizowanej wersji - wręcz likwidacji ludzkości, przejawiało się przede wszystkim w podsycanej wciąż przez „demokratów” nienawiści do dzieci. Dziecko to przecież nowe życie ludzkie, a więc coś akurat przeciwnego, niż to, co proponowali zwolennicy powyższego poglądu.
Jedynymi spośród ludzi, których nie tylko wolno było kochać, ale należało wprost uwielbiać – były „mniejszości”.
Dawniej trzymane w domach w dużych miastach zwierzęta stanowiły jakby zamiennik własnego gospodarstwa czy też fragment przyrody, podobnie, jak rośliny doniczkowe. Obecnie zastępują nam bliźnich: przyjaciół, dzieci... Widać to dobrze po tym, jakie zwierzęta hodowano dawniej, a jakie hoduje się dziś. Kiedyś panowała duża różnorodność; dużym powodzeniem cieszyły się zwierzęta akwariowe. Obecnie ilość sklepów zoologicznych spadła, natomiast ogromnie wzrosła ilość hodowanych najbardziej podobnych do człowieka większych ssaków, zwłaszcza psów. Psy są zwierzętami społecznymi i w największym stopniu są w stanie zastąpić drugiego człowieka4. Moje obserwacje wskazują, że szczególnie wyraźnie występuje to zjawisko w tych miejscach, w których mieszkają ludzie „wykształceni i dynamiczni”.
Westmani zachwycali się życiem traperów i stąd starali się dobrze poznać przyrodę. Sprzyjała temu zresztą też wszechstronność zainteresowań inteligencji. Niestety, po 1989 r. legenda traperska zanikła wraz z legendą Dzikiego Zachodu, równocześnie zanikły nawyki inteligenckie, zaś przyrodę zaczęto traktować wyłącznie jako dobro konsumpcyjne, służące sprawianiu sobie fizjologicznej przyjemności. Nic dziwnego, że znajomość przyrody spadła na łeb, na szyję, wobec czego powszechne stało się przenoszenie naszych stosunków z domowymi pieszczochami na stosunki panujące w naturze. Tworzyło to idylliczne wyobrażenia o tych stosunkach, jakby żywcem przeniesione z dobranocek dla dzieci.
Teoretycznie, mimo zaniku normalnych relacji międzyludzkich w dużych miastach, wciąż jeszcze istniały ich wzorce w małych miejscowościach, do których można było się odwołać. Ale przecież takie relacje były same w sobie zacofane i komunistyczne, więc należało je zwalczać, nie odwoływać się do nich i naśladować. Tym bardziej, że „demokratyczne” media odcięły nam powrót do źródeł, przedstawiając mieszkańców małych miejscowości jako nie tylko zacofańców i komunistów, ale i złych, niebezpiecznych dzikusów. Zupełnie nie pasowało to do naszych doświadczeń z wędrówek, ale uznaliśmy, że skoro nasi mądrzy i zasłużeni przywódcy uznają ten pogląd za słuszny, to widać muszą mieć rację i należy się z nimi zgodzić5. Nawiasem mówiąc, w identyczny sposób niegdyś propaganda hitlerowska w Niemczech przedstawiała Polaków.
Zjawiska te są dziś tematem tabu. Mówi się tylko o ich skutkach, starannie uważając, by nie poruszyć tematu przyczyn i nie wyjaśnić samego mechanizmu – ponieważ byłaby to krytyka obecnego systemu, podważenie jego najważniejszych podstaw. Często też stawia się nieprawdziwe diagnozy, kierując próby wyjaśnienia problemu na mylne tropy. Tłumaczy się np. przywiązywanie nadmiernej wagi do życia zwierząt... niedojrzałością. Rzeczywiście, postawa taka jest charakterystyczna dla dzieci. Jednak pogląd ten nie tłumaczy choćby, dlaczego z tym nadmiernym przywiązywaniem wagi do życia zwierząt łączy się lekceważący stosunek do życia ludzkiego, niebędący przecież cechą dzieci. Nad tego rodzaju problemami przechodzi się jednak do porządku dziennego, podobnie jak i nad innymi współczesnymi przejawami braku logiki.
***
Idee pokolenia westmanów, ostatniego pokolenia, wychowanego na polskiej tradycji, stały się żerowiskiem dla moralnych i intelektualnych zer, urządzających siebie i swoich znajomków ich kosztem. Niejeden wyjechał za to na Hawaje, kupił sobie nową, lepszą „brykę”, albo wybudował willę.
Znika powoli nawet krajobraz, w którym tamto pokolenie funkcjonowało. Dziś oficjalna polityka władz polskich – niezależnie od partii i szczebla władzy - polega na dążeniu do likwidacji wsi i miasteczek, oraz podziału Polski na wielkomiejskie getta, zamieszkane przez biedniejszych, i należące do „ludzi bogatych i nowoczesnych” tereny wypoczynkowe oraz latyfundia rolnicze. W imię „rozwoju” trzeba przecież wprowadzić „kapitalizm”. W imię „kapitalizmu” należy wszystko sprywatyzować lub doprowadzić, żeby przeszło w ręce ludzi „sprawniejszych” – czyli bogatszych (najlepiej „zagranicznych inwestorów”, bo oni nam „zbudują dobrobyt”). Każda zmiana jest też uważana za pozytyw, któremu nie tylko nie wolno przeciwstawiać się, ale należy wspierać, bo przecież NOWE = NOWOCZESNE = LEPSZE. Przez korzystanie z własności (zwłaszcza z tzw. „świętego prawa własności”) rozumie się zaś wyłączność jej użytkowania, odstępowaną jedynie za pieniądze, oraz możliwość robienie z nią, co się chce, aż do dewastacji. W sytuacji, w której nie uznaje się dobra wspólnego, a tylko własną przyjemność i prawo przeżywania jej ograniczone jedynie zasobnością portfela, najładniejsze kawałki krajobrazu, te właśnie, o które opierała się tożsamość westmanów, zawłaszczane są i dewastowane w pierwszej kolejności, najczęściej przez budowę domków letniskowych6.
1 Niestety, konieczność odnalezienia się w „nowoczesności”, owocująca zbliżeniem z „lewicowcami”, wymusiła na indianistach dostosowanie się do jedynych ról, jakie były w tej rzeczywistości dopuszczalne. Tak więc zaczęli oni iść w kierunku marksistowsko-anarchistycznego aktywizmu oraz New Age’u. Była to cena, jaką ruch indianistyczny zapłacił za to, by w warunkach „kapitalizmu i demokracji” nie podzielić losu „kowbojów”.
2 Chciwość uznawana była przez liberałów gospodarczych za myślenie zdroworozsądkowe, racjonalizm.
3 Tak, poglądy te wspierali ci sami „demokraci”, którzy tak ostro zwalczali „nacjonalizm” i katolicyzm – zarzucając im właśnie, że prowadzą do wojny, i którzy twierdzili, że to właśnie oni zapobiegli przelewowi krwi w 1989 r.
4 Przejawem tego jest również słownictwo – przygarnięcie zwierzęcia nazywa się wszak dziś „adopcją” – i to nawet w katolickich mediach!
5 Z czasem zresztą przyznaliśmy naszym nauczycielom całkowitą rację – mianowicie w momencie, w którym zaczęliśmy budować sobie domki letniskowe na najcenniejszych krajobrazowo terenach wiejskich, obnosząc się z pieniędzmi, izolując się od miejscowej ludności i traktując ją z pogardą. Ludność ta, zamiast zachowywać się tak, jak ”powinna”, czyli odczuwać wstyd i poczucie niższości z powodu mniejszej ilości pieniędzy oraz niższego poziomu konsumpcji, odpłacała się nam bowiem oczywiście pięknym za nadobne.
6 Dziś zresztą coraz częściej domki letniskowe i wille na terenach cennych krajobrazowo buduje się masowo, a czynią to pochodzący skądkolwiek spekulanci budowlani – deweloperzy. Pochodzenie nie jest przecież ważne – ważne, żeby „zainwestowali”. Zarabiają oni w ten sposób na czymś, czego nie tylko nie stworzyli, ale i nie pielęgnowali, by trwało w dotychczasowym stanie. Ba – za pielęgnację czego często muszą płacić dalej dawni użytkownicy, których korzyści z danego terenu wskutek dewastacji przez deweloperów zdecydowanie się zmniejszyły. Zarazem mieszkańcami tych willi i domków letniskowych stają się coraz częściej zasobni w pieniądze ludzie z dowolnego miejsca na świecie, niezwiązani z Polską nawet w taki sposób, w jaki byli z nią związani dawni komunistyczni aparatczycy. Budowa społeczeństwa opartego na izolacji, aspołeczności, kosmopolitycznej obojętności wobec kraju i jego dziedzictwa, podziale ludzi na mających prawa i mających obowiązki, prawie do konsumpcji wszystkiego, pierwszeństwie posiadacza pieniędzy przed każdym innym – weszła w nowy etap.
Gdy się przyjmie choć na chwilę, jako handlować wolno wszystkim, rozwiera się cała przeraźliwa czeluść deprawacji.”
(Feliks Koneczny „Cywilizacja żydowska”)
Poglądy, które miały obowiązywać w nowym, „wolnym” świecie, zaskoczyły nas bardzo. Zdumienie nasze rosło, gdy okazywało się, że wykształcenie i turystyka kwalifikowana – Wędrówka i Przygoda, to, co wyznaczało naszą tożsamość, jest tylko towarem, na którym powinno zarabiać się tak, jak na sprzedaży kartofli. I znów – zaskoczenie i zdumienie ustępowało miejsca pełnej rozgoryczenia rezygnacji i akceptacji. Handel ten miał przecież cechy niczym nieskrępowanej indywidualnej działalności zarobkowej, czyli był niewątpliwie „kapitalistyczny”. Jak mogliśmy sprzeciwiać się czemuś takiemu?
Rozgoryczenie to słodzono nam mitem, jakoby sprzedaż tożsamości inteligenckiej nie była wyprzedażą, tzn. nie powodowała jej zniszczenia, lecz... popularyzację. Ideologia Niewidzialnej Ręki Rynku zasadzała się, jak wiemy, na przekonaniu, że wszystkie ludzkie potrzeby da się zaspokoić na zasadzie komercyjnej – przez zapewnienie możliwości kupna na zasadach „wolnorynkowych”. Tam, gdzie wszystko jest do kupienia, wszystko musi też być na sprzedaż...
Jedną z form dewaluacji wartości, która miała miejsce po 1989 r., była „wolnorynkowa” wyprzedaż wartości tytułu magistra, który potraktowano jako coś, na nadprodukcji czego można sobie dobrze zarobić. Pojawiły się uczelnie, których jedynym sensem istnienia było zarabianie na nadawaniu tego tytułu. Propaganda medialna, która ze wszystkich, którzy nie mieli „papierka”, czyniła podludzi, nakręcała bezsensowny pęd do jego posiadania dla samego posiadania. Stawianie przez „demokratów” znaku równości między inteligentem, a człowiekiem z wykształceniem formalnym, nie było czym innym, jak właśnie uznaniem produkcji „papierków” za przejaw popularyzacji wykształcenia. Coś podobnego istniało wprawdzie i za „komuny” w postaci WUML-ów, ale dopiero w „wolnej” Polsce zaczęto realizować koncepcję całkowitego zatarcia granicy między pseudostudiami, a studiami prawdziwymi.
Taka „edukacja”, jaką zaczęto „popularyzować”, z nikogo nie zrobiła inteligenta – wystarczyła za to w zupełności do „oswojenia się z papierami”. To zaś z kolei w zupełności wystarczyło do podjęcia pracy w nowym, „elitarnym” zawodzie – tj. w zatrudnieniu się do przewracania papierów w wielkiej korporacji międzynarodowej. Rychło zresztą okazywało się, że to „jedyna możliwość”, bo w nowej rzeczywistości najważniejsze jest „dostosowanie się do wymagań rynku” – czyli podbijających Polskę wielkich firm zagranicznych. Nawet kierunek studiów należy dobierać pod tym kątem. Tak przecież mówili nam nasi przewodnicy, uczący nas, czym jest kapitalizm i demokracja. Ludzie, którzy woleli cierpieć biedę, byle być wiernymi swojemu powołaniu – postawa ugruntowana wśród polskiej inteligencji przynajmniej od czasów Pozytywizmu - stawali się w naszych oczach ludźmi tak groteskowymi, tak nieprzystającymi do „tych czasów”, że śmiesznymi, nonsensownymi, wręcz wariatami. Z opinią oszołoma łączy się wykluczenie – rzadko kto decydował się więc na taki krok. Zwłaszcza, że zewsząd słyszał, że jedyna możliwość – to płynąć z prądem.
„Wartość człowieka poznajemy niezawodnie po tym, jak umie on spędzać czas wolny.”
(Karol Henryk Waggerl, pisarz austriacki)
Tożsamość środowisk turystycznych i paraturystycznych stała się w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych dobrem niczyim. Wiele środowisk rozpadło się, te, które wciąż istniały – były tak zahukane i tak moralnie słabe, że praktycznie się nie liczyły. Czerpać zyski z wyprzedaży i dewaluacji ich tożsamości mógł każdy – wystarczyło tylko się schylić.
Wraz z nastaniem „kapitalizmu”, pogląd z czasów schyłku PRL, widzący w umasowieniu turystyki kwalifikowanej jej popularyzację, zyskał nową siłę. Powstała przecież jego nowa, komercyjna i doskonale pasująca do kierunku przemian wersja. „Popularyzacja” miała więc następować oczywiście dzięki Niewidzialnej Ręce Rynku. Wielu dawnych westmanów uwierzyło w to, a odczuwaną w głębi duszy niechęć do takich przedsięwzięć wytłumaczyło sobie zacofaniem, wpływami komunizmu czy swoją osobistą zawiścią, której oczywiście należy się pozbyć – i rzuciło się do pomocy, a nawet przodowania w tej wyprzedaży1.
(Przeciwników tego poglądu przedstawiano bowiem jako jakichś kastowych egoistów, nie chcących dopuszczać innych do posiadanego przez siebie skarbu. Oczywiście, posiadanego prawem kaduka, bo zdaniem zwolenników tego poglądu turystyka kwalifikowana nie została wypracowana przez pokolenia jej miłośników, lecz wzięła się znikąd.)
Za ilustrację obu tych zjawisk może posłużyć fragment cytowanego już artykułu Grzegorza Łysia „Indianie z białostockiej prerii”:
„Z czasem, gdy zaczął się w Polsce kapitalizm, górę wziął nurt realistyczny. Wielu spośród najwierniejszych przyjaciół Indian to twórcy i właściciele wiosek indiańskich, które popularyzują indiańską kulturę, przyjmując szkolne wycieczki i uczestników firmowych imprez integracyjnych. Oferują oprócz zwiedzania np. naukę tańców i strzelania z łuku.
- Doszedłem do przekonania, że nie uda mi się pogodzić swojej indiańskiej pasji z „normalnym” życiem. Postanowiłem utrzymywać z niej rodzinę. (...) – mówi Mirosław Bogusz.”
„Realistyczny” – czyli, według zwolenników materializmu - oczywiście „przynoszący zarobki”. Bo realne jest to, co daje pieniądze, czym się można najeść, a nie jakieś tam, panie dziejku, głupie gadanie o wartościach. Tylko jak to się jakoś dziwnie składa, że „realistyczny kapitalizm” jakoś nie może sobie dać rady bez „nierealistycznej” – bo dotyczącej niematerialnej sfery uczuć – psychologii?
(Nie mam, oczywiście, nic przeciw wycieczkom szkolnym czy nauce jakichś umiejętności – to normalne w każdym muzeum, więc także w prywatnym skansenie indiańskim – choć wiele zależy też od tego, w jaki sposób to się robi. Ale co, u licha, wspólnego z popularyzacją mają ewidentnie niszczące tożsamość indianistyczną imprezy integracyjne?)
***
Zdumienie nasze wzrosło jeszcze bardziej, gdy dowiadywaliśmy się, że bazujący na handlu naszą tożsamością przemysł turystyczny jest to „jedyna szansa” dla całych regionów Polski. Czyli że nie tylko przeciwdziałanie temu jest „niemożliwe” – ale wprost byłoby czymś złym, bo przejadanie naszej tożsamości (a przy okazji – polskiej kultury i przyrody) ma teraz umożliwić utrzymanie setkom tysięcy polskich rodzin. Kto jest przeciw zawłaszczeniu tożsamości środowisk turystycznych przez masową turystykę, jest więc zwolennikiem zacofania i rzecznikiem biedy. Istnienie osobnej przestrzeni społecznej, w której znajdowała ostatnie schronienie warstwa inteligencka, stało się barierą, blokującą „rozwój Polski”.
W szczególności zaś twierdzono, że przemysł turystyczny to „jedyna możliwość” dla małych miejscowości, zwłaszcza dla wsi w Polsce wschodniej, gdzie ma on „zbudować dobrobyt”. Mówiono wręcz o „zagłębiu turystycznym”! (Dziś marzy się, by cała „ściana wschodnia” wypełniła się różnojęzycznym tłumem masowych turystów, zadeptujących wszystko, co się da – ale, oczywiście, o negatywnych aspektach tego się milczy.) Zarabiać miała na tym, rzecz jasna, ludność miejscowa – jakże być więc przeciwko temu, skoro ci biedni ludzie nie mają żadnej alternatywy? Źródłem wiary w tę bezalternatywność był liberalny dogmat, że małe miejscowości mogą żyć wyłącznie ochłapami zarobków przyjezdnych z Zachodu i mieszkańców miast dużych – centrów handlu międzynarodowego, żyjących z pośrednictwa handlowego i finansowego cwaniactwa.
Innym słowem, powinniśmy zgodzić się na przejadanie naszej tożsamości dla dobra ogółu. Co prawda, były to już czasy, kiedy w imię „świętego prawa własności” zezwalano na każde łajdactwo oraz otwarcie i jawnie gwizdano sobie na dobro wspólne, a nawet potępiano je, ale w gruncie rzeczy chodziło o co innego. O to, żeby w imię jakichś totalnie abstrakcyjnych i już niezrozumiałych wartości nie zagradzać „wyzwalającym się” jednostkom drogi do „dobrobytu”, który miał nam wszystkim umożliwić „dogonienie Zachodu”. Było to zgodne z liberalną zasadą, że dobro wspólne jako takie (tj. jako coś wymagającego jakichś osobnych działań) nie istnieje i jest przejawem komunizmu, ale jego cele realizuje nieograniczone prawo jednostek do egoistycznego zarobkowania. Liberałowie gospodarczy, jak zawsze z logiką na bakier, nawet nie umieli tego poprawnie wyrazić, na przemian pomstując przeciw dobru wspólnemu, to znów oskarżając o szkodzenie mu, zwłaszcza związki i samorządy zawodowe.
Uznano też za oczywiste, że do ludzi z pasją, traktujących swoją pracę serio, jako jakąś wartość, podejmujących wysiłek w celu budowy jakiejś dziedziny życia - należy tylko pierwszy, „pionierski”, „barbarzyński i niecywilizowany” etap jej istnienia. Etap drugi następuje, gdy w tę dziedzinę wkracza konsumpcyjno-komercyjna „nasza cywilizacja”, wymieniająca zbudowane przez owych „pionierów” wartości na złotówki. Jest to, rzecz jasna, zjawisko pozytywne, bo dzięki temu Polska może się „rozwijać”. „Rozwój” ten umożliwi zaś w końcu przecież przekształcenie się Polaków z godnych pogardy zacofanych mieszkańców Europy Wschodniej, homo sovieticus, prawie Rosjan, w nowoczesnych Europejczyków i reprezentantów „Zachodu”. Trzeci etap owego „procesu cywilizacyjnego” następuje oczywiście, gdy w społeczeństwie zanika zainteresowanie daną dziedziną, bo „kończy się moda” 2...
Prawda była trochę inna, niż to nam głoszono. „Nowoczesna”, liberalna gospodarka posługiwała się zasadami czysto matematycznie pojętej ekonomii, oraz doraźnych, spekulacyjnie rozumianych zysków. Im większy i szybszy zysk, tym lepiej, a jeśli kupisz drożej, to tracisz. I nieważne, że ktoś, kto oferuje wyższą cenę, jest kimś, wobec kogo masz jakieś obowiązki, powodujące, że czujesz moralny przymus kupienia akurat od niego – obowiązki te należy odrzucić, „wyzwolić” się z nich w imię egoistycznej własnej korzyści. Liberałowie obu opcji, jak widać, i w tym byli zgodni. Całe szczęście, że Polacy nie potraktowali tego przeważnie całkowicie serio – przynajmniej w niższych warstwach społecznych odrzucono wprawdzie solidaryzm wobec innego Polaka, ale znajomy czy członek rodziny przeważnie miał dalej pierwszeństwo przed obcym. Oczywiście, tam, gdzie brak jest więzi ekonomicznej, niemożliwa jest też żadna inna stała więź.
Zaczęło się sprowadzanie towarów z tych miejsc na kuli ziemskiej, w których w danym momencie można je wyprodukować najtaniej. Coś takiego musi destabilizować gospodarkę, bo zakład zbytu potrzebuje cały czas, gdy najniższa cena jest tylko kwestią chwilowych okoliczności. W dodatku wynikało z tego, że opłacalna jest w zasadzie tylko produkcja w krajach Trzeciego Świata, gdzie brak jest podwyższających koszta przepisów dotyczących np. ochrony pracownika czy środowiska naturalnego. Liberałowie gospodarczy wzywali, rzecz jasna, do „konkurowania tanią siłą roboczą” – ale to oznaczało, oczywiście, że musielibyśmy dostosować nasze standardy, dotyczące ochrony zdrowia i życia pracownika, do norm np. chińskich.
Spowodowało to nieopłacalność produkcji w krajach dotychczas uprzemysłowionych. W Polsce dodatkowo proces ten był współbieżny z wyprzedażą i niszczeniem polskiego przemysłu przez „inwestorów”. Nieopłacalność ta dawała więc liberałom gospodarczym dodatkowy argument, przemawiający za racjonalnością likwidacji „komunistycznych” fabryk. Przy czym nikogo nie obchodziło, że często te „komunistyczne” fabryki powstały jeszcze przed II wojną światową. Wszystko, co istniało przed 1989 r., miało bowiem być, jako skażone PRL-em, zburzone. Wszystko, oczywiście za wyjątkiem mentalności komunistycznej homo sovieticus i związanego z tym systemu wartości oraz stosunków międzyludzkich, które okazały się nie tylko „nowoczesne”, ale i „kapitalistyczne”. Na gruzach „komunistycznego zacofania” miał bowiem powstać od zera nowy, wspaniały świat.
Ma się też rozumieć, że likwidacji przemysłu i nieopłacalności rolnictwa liberałowie nie uważali za patologię - patologie wszak w raju na Ziemi nie istnieją, a jeśli się pojawią, to na chwilę i łatwo je przepędzić. Przeciwnie, uważali oni nieopłacalność produkcji za racjonalny i niemożliwy do powstrzymania proces, za słuszne uwolnienie Polski od balastu socjalistycznej utopii oraz przejaw „rozwoju”.
W tej sytuacji liberałowie gospodarczy, abyśmy mieli czym płacić za przywożone z zewnątrz prawdziwe towary, będące produktami czy to rolnictwa, czy rzemiosła, czy przemysłu, zaczęli nas zachęcać do wyprzedawania się z posiadanych dóbr, mających wartość moralną - zarówno kulturowych, jak i przyrodniczych. Masowa turystyka była jednym ze sposobów na to – i to bodajże sposobem podstawowym. Z socjologicznego punktu widzenia cała sprawa wyglądała zaś tak:
Wykorzystano naiwny, antykomunistyczny idealizm inteligencji, by w imię liberalizmu gospodarczego podciąć styl życia chłopów i małomieszczan (nie mylić z drobnomieszczanami!), opierający się na wykonywanym przez nich zawodzie, oraz pozbawić ich perspektyw,
Następnie spowodowany tym brak perspektyw u chłopów i małomieszczan wykorzystano z kolei, by za pomocą masowej turystyki podciąć styl życia inteligencji, opierający się na twórczym spędzaniu wolnego czasu.
Propaganda liberalnych zwolenników „popularyzacji turystyki” była tak przytłaczająca i nachalna, a przy tym tak olśniewająca wizją dużych i łatwych zysków, że ulegli jej nawet przeciwnicy liberalizmu gospodarczego. Starannie pomijano przy tym fakt, że masowa turystyka, zwłaszcza międzynarodowa, jest dziedziną gospodarki wyjątkowo niestabilną, podlegającą chwilowym trendom i „owczemu pędowi”, które z kolei najłatwiej jest wywoływać zasobnym w środki manipulatorom, zwłaszcza międzynarodowym - co jeszcze bardziej uzależni nas od obcych. Zaślepienie jest tak duże, że nawet najzagorzalsi przeciwnicy konsumpcjonizmu nie odważają się zaatakować masowej turystyki, choć jest ona przecież tegoż konsumpcjonizmu awangardą.
Jedni więc wierzą, że przemysł turystyczny w jakiś magiczny sposób stanie się „kołem zamachowym gospodarki” i pozwoli na odtworzenie czy spowodowanie opłacalności innych jej dziedzin. W rzeczywistości fakty wskazują na co innego – masowa turystyka powoduje rozwój wyłącznie tych działów, które są bezpośrednio związane albo z nią, albo z luksusową konsumpcją. Inni znów uważają, że masowa turystyka będzie stanowić wspaniałe zabezpieczenie na wypadek, gdyby się „nie udało” odtworzyć opłacalności innych dziedzin gospodarki – tylko po co w takim razie w ogóle próbować, skoro się zakłada, że się nie uda? Inna jeszcze koncepcja mówi, że przemysł turystyczny będzie stanowił doskonałe uzupełnienie dla pozostałych dziedzin gospodarki, których opłacalność się odtworzy, potęgującym błogosławiony efekt tego i jeszcze bardziej zwiększającym zamożność. Cóż – w tym momencie wypada przypomnieć przysłowie, że „lepsze jest wrogiem dobrego”.
Wszystkie te poglądy nie biorą pod uwagę jednego – że zarabianie na wyprzedaży wymaga zupełnie innego sposobu myślenia i innych predyspozycji psychicznych, niż zarabianie na budowaniu. Wszystkie one opierają się bowiem na wierze w liberalny dogmat, że każda działalność zarobkowa jest czymś dobrym – i po prostu starają się nie widzieć, że może ona polegać na destrukcji. Chłop czy małomieszczanin nigdy nie będzie w stanie dorównać w tej dziedzinie biznesmenowi z dużego miasta czy zagranicznemu „inwestorowi” – bo masowa turystyka oznacza zarabianie na tym, na czym zdaniem chłopa się po prostu nie zarabia. Żeby chłop przestał w ten sposób myśleć, musiałby przestać być chłopem – bo chłop to przedstawiciel pewnego stanu, a każdy stan, jak każdemu obeznanemu w historii wiadomo, miał pewien swoisty system wartości. Ciężko to zrozumieć komuś, dla kogo człowiek to tylko jednostka, posiadająca jedynie potrzeby fizjologiczne oraz dążenie do przyjemnego i wygodnego życia, prawda?
Ale to jeszcze nie wszystko. Przecież istotną częścią światopoglądu liberalnego jest przekonanie, że inwestorzy z zewnątrz powinni mieć wszędzie pierwszeństwo3. Czy zasada ta przypadkiem nie będzie stosowana przy budowie opartej na tym samym światopoglądzie masowej turystyki? Ba – czy nie stosuje się jej aby już teraz?
Tak więc wszyscy zewnętrzni „inwestorzy” dystansować będą ludność miejscową o kilka długości już na wstępie – i jedynym efektem tego wszystkiego może być zdobycie przez biznes dominacji z kolei na terenach wiejskich, przyspieszające jeszcze bardziej latyfundyzację polskiego rolnictwa, przechodzenie ziemi w obce ręce i wyludnianie się terenów wiejskich.
Już teraz więc widać, że całą śmietankę spiją „inwestorzy” – biznesmeni z dużych miast lub zza granicy, lecz propagandyści dalej skutecznie czarują Polskę wizją chłopów zamożnych dzięki turystyce. A gdy okaże się to utopią, zawsze można zwalić to na „procesy cywilizacyjne w związku z ogólnym rozwojem”. I kazać nam się cieszyć z pracy na stanowiskach pomywaczy i pokojówek u obcych, opowiadając baśnie, że gdy nie będzie pracodawców z zewnątrz, nie będzie też zatrudnienia – bo, jak wiadomo, bez „inwestorów” powstaje ekonomiczna próżnia. Zaś ludność, przyzwyczajona do liberalnych praktyk pożerania małych firm przez wielkie, łatwo zaakceptuje to jako nieuniknioną konieczność.
Wobec starannego pomijania faktu, że przemysł turystyczny bazuje na wyprzedaży i przejadaniu własnej kultury, uwadze propagandystów umyka też oczywiście inny fakt - że przemysł turystyczny należy uznać w takim razie za ogromne zło, nawet zakładając, że jest to zło konieczne. Nie zauważa się również tego, że to środowiska turystyczne stworzyły i wypromowały kulturę turystyczną, i jest ona ich własnością intelektualną, a nie – dobrem niczyim, które biura podróży i właściciele hoteli mogą sobie zawłaszczyć i przejeść.
Głównym argumentem zwolenników przemysłu turystycznego pozostaje wskaźnik PKB, którego wzrostowi masowa turystyka oczywiście sprzyja. Wszyscy niemal dają się na to nabrać, gdyż gazeciani „ekonomiści” przedstawiają PKB jako jedynie słuszny, obiektywny i neutralny światopoglądowo wskaźnik rozwoju gospodarczego. W rzeczywistości jest to wskaźnik „rozwoju” rozumianego na sposób liberalny, działający właśnie na zasadzie „wszystko na sprzedaż”. PKB nie interesuje bowiem pozytywny ani negatywny wpływ przedsięwzięć na gospodarkę i w ogóle na życie, mierzy on tylko ilość wytworzonych dla celów komercyjnych dóbr i usług – i traktuje je jako coś pozytywnego samego w sobie wyłącznie dlatego, że istnieją i że są komercyjne4. Czego jeszcze potrzeba, żebyśmy wreszcie otrzeźwieli i przestali traktować ten wskaźnik jako wyznacznik „rozwoju”? Czy zmądrzejemy, gdy po przejęciu ziemi i budynków przez obcych oraz wyeksploatowaniu polskiej przyrody, zabytków i tożsamości liberałowie zaczną w imię wzrostu PKB domagać się oparcia polskiej gospodarki na seksturystyce? Czy może dopiero wtedy, gdy będą gardłować za zalegalizowaniem handlu ludźmi („bo nie ma alternatywy”)? Niestety, jest to zupełnie konsekwentna z liberalnego punktu widzenia droga – „prawa rynku” stoją jednoznacznie po stronie takich rozwiązań.
Szukając dowodów na pozytywny wpływ masowej turystyki, nie można się niestety odwoływać do przykładu „odkrytego” przez Chałubińskiego jeszcze w XIX w. Zakopanego. Po pierwsze, Zakopane nie miało służyć masowej turystyce – miała to być elitarna miejscowość wypoczynkowa. W tej koncepcji chodziło o to, żeby polskie elity, wyjeżdżające dotąd w Alpy i wydające tam pieniądze, doceniły ojczyste góry, przy okazji przysparzając zarobków rodakom. Filozofia tego była więc czysto antykonsumpcjonistyczna, czyli – zdaniem liberałów gospodarczych - komunistyczna, bo oni przecież każdą skłonność do autarkii od razu porównują ze ścisłą izolacją, panującą w Korei Północnej. (Co im zresztą nie przeszkadza obiecywać powrotu do tradycyjnych wspólnot, które bez tej „komunistycznej” samowystarczalności nie są w stanie istnieć – ale które, ich zdaniem, w jakiś magiczny sposób powoła do istnienia ortodoksyjne trzymanie się „tradycyjnych” idei liberalnych.) Umasowienie Zakopanego, tandetyzacja – to już okres międzywojenny, a zwłaszcza PRL. Dziś zaś już trudno nawet pojąć, że ta nastawiona wyłącznie na zarabianie na anonimowym tłumie maszyna, w coraz większym stopniu przechodząca zresztą w ręce zewnętrznych „inwestorów”, była 100 lat temu (dzięki ludziom przyjeżdżającym z zewnątrz!)... stolicą polskiej sztuki5. Charakter ludzi odwiedzających Zakopane dziś i 100 lat temu – to dwie skrajne sprzeczności.
Po drugie zaś, „odkrycie” Zakopanego miało miejsce w czasach, kiedy w Polsce panowała „totalna komuna” – bo gospodarka miała charakter wspólnotowy. Nikomu wtedy w Polsce nie przychodziło do głowy, żeby rozpoczęcie działalności gospodarczej musiało wiązać się z „wyzwoleniem się” z więzi międzyludzkiej i egoizmem, jak dziś. Górale zarabiali jako członkowie konkretnych wspólnot wiejskich, a pewno także parafii, nie niszczyli się więc w wzajemnie i w ogóle ich sposób konkurowania nie spadał poniżej pewnego poziomu etycznego.
Masową turystykę łączy z ideologią liberalną jeszcze jeden pogląd. Mianowicie będąca jednym z podstawowych dogmatów liberalizmu gospodarczego zasada samoutrzymywalności się wszystkiego na „wolnym rynku” skazuje zabytki – a de facto również dobra przyrodnicze – na utrzymywanie się właśnie z masowej turystyki. Zapaść cywilizacyjna i wyludnianie się prowincji powoduje przecież, że użycie zabytkowych budynków do innych celów staje się wręcz niemożliwe. Można się tylko cieszyć, że hoteli nie zakłada się jeszcze w kościołach, choć z czasem z pewnością i do tego dojdziemy.
***
Komercyjne umasowienie tożsamości środowisk turystycznych i paraturystycznych bazowało na kilku zjawiskach psychologiczno-społecznych. Do stosunkowo najzdrowszych z nich zalicza się tzw. małpia, jarmarczna ciekawość. Każdy prawie posiada „instynkt gapia”, który każe mu iść do miejsca, w którym coś się dzieje. Umasowienie tożsamości turystów kwalifikowanych dawało możliwość zaspokojenia za opłatą właśnie ciekawości, jak wygląda ich życie. Oczywiście, nie była to żadna popularyzacja, ponieważ po pierwsze nie uczono wartości, które za tym stały – a nie jest prawdą, jakoby na podstawie samego tylko naśladowania wykonywanych przez kogoś czynności człowiek odgadywał, z jakimi wartościami się one wiążą6. Po drugie, z dążeniem do zwiększenia ilości klientów musiało się wiązać stałe obniżanie poziomu takiej skomercjalizowanej turystyki. Było przecież wielu ludzi, chcących wprawdzie zaspokoić ciekawość, ale posiadających odmienne wymagania i przyzwyczajenia – nie można było od nich wymagać angażowania się w ten styl życia, natomiast ich pieniądze bardzo się przydawały. Było także i wielu takich – a liczba ich stale rosła – którzy uważali po prostu, że czas wolny powinien być czasem wolnym od jakiegokolwiek wysiłku. Dla tych właśnie ludzi trzeba było stworzyć wersję „light” turystyki kwalifikowanej – taką, jaką będą gotowi zaakceptować. Innym słowem: komercjalizacja sprawiła, że zaspokajanie ciekawości jak największej liczby ludzi stało się ważniejsze, niż wartości środowisk turystycznych.
Podobnie – w ramach dostosowywania dawnych sposobów spędzania wolnego czasu do „nowoczesnej” ideologii – westmańską skłonność do dobrowolnego wysiłku fizycznego podczas wyjazdów „w teren” podłączono pod kult ciała. Ruch na świeżym powietrzu zaczął służyć teraz już tylko „dbaniu o linię”. W ten m. in. sposób turystyka kwalifikowana zredukowała się do „aktywnego wypoczynku”, lansowanego jako coś bardzo „trendy”. Była to zresztą jedyna możliwość, by zdopingować do aktywności fizycznej „ludzi nowoczesnych”, nienawidzących wysiłku niesłużącego celom zarobkowym, ale opierających poczucie własnej wartości na umiejętności podążania za modą.
Następne zjawiska, na których zbudowano „rozwój” turystyki, są już jednoznacznie patologiczne. Przede wszystkim więc nowe, liberalne gospodarczo „elity” biznesowe starały się udowodnić prawdziwość poglądu, że za pieniądze mogą mieć wszystkie przywileje dawnych elit. „Widzisz, frajerze, ja mogę mieć to, co ty, a ty nie możesz mieć tego, co ja, czyli kasy” – na tym właśnie poglądzie opierał się ugruntowujący się stopniowo pogląd o wyższości biznesmenów nad inteligencją (podobnie jak nad każdą inną postacią elitaryzmu czy ekskluzywizmu) – a w rezultacie o wyższości pieniądza nad obowiązkiem. Nabyte przez biznesmenów przywileje nie mogły się bowiem łączyć z żadnymi obowiązkami („przecież zapłaciliśmy!”)7.
Jeśli myślicie, że np. yuppie, który nurkował w rafach koralowych Morza Czerwonego, będzie zainteresowany fauną wód, to się mylicie. Fauna ciepłych mórz będzie dla niego tylko jedną z wielu rozrywek, fauna krajowa wyda mu się nieciekawa – bo mało kolorowa, czyli słabiej działająca na zmysły. Nic poza kolorami się do jego płytkiego umysłu nie przebiło, więc wiedza na ten temat nie zainteresuje go ani trochę – wręcz przeciwnie, będzie patrzył z pogardą na znawców fauny krajowej, których nie stać na wyjazd do Egiptu - atrakcję z górnej półki. Nie będzie się poczuwał też do żadnej wdzięczności wobec naukowców, pisarzy i fotografów, którzy tę „atrakcję” odkryli i spopularyzowali - nawet jeśli jest świadom, że nie wzięła się ona znikąd; że jest skutkiem czyjejś pracy. Przecież tamci dostawali za to pensję, czyli „robili to dla pieniędzy”, a pieniądz służy, zdaniem „ludzi nowoczesnych”, właśnie po to, żeby nie musieć być nikomu wdzięcznym za to, co dla nas robi. A jeśli robili to za darmo, z pasji – to znaczy, że są frajerami.
Można ten bez problemów sprawdzić statystycznie, że tacy ludzie istotnie w ten sposób myślą – choć, oczywiście, wolimy tego nie robić, by móc dalej wierzyć w „popularyzację” – i kontynuować politykę nieustannego rzucania dla zarobku pereł przed wieprze. Odwołując się do przykładów łatwiejszych do zrozumienia – któremu sportowcowi chciałoby się ćwiczyć całe lata, gdyby medal olimpijski można było kupić w hipermarkecie? Ciekawe, kiedy zaczniemy „popularyzować” takimi metodami odznaczenia wojskowe – i kogo zachęcimy w ten sposób do bohaterskich czynów.
Kolejnym zjawiskiem było tworzenie sztucznych potrzeb, ten wyznacznik konsumpcjonizmu. W celach zarobkowych wmawiano ludziom, że oni koniecznie muszą gdzieś być, koniecznie muszą coś zwiedzić – cóż z tego, że ich to w ogóle nie obchodziło? Ważne, żeby przyjechało ich możliwie najwięcej. Generowano w ten sposób mody i trendy na „zaliczanie” jakiegoś miejsca. Nazywa się to eufemistycznie „promocją” (regionów, miejscowości). W rzeczywistości jest to ordynarna reklama, będąca zresztą formą zniewalania przy pomocy manipulacji. Małe ojczyzny reklamuje się dziś tak, jak proszki do prania, a stopniowo oswajamy się z myślą o reklamowaniu w ten sposób również „dużej” ojczyzny. Samo już to powinno nasuwać wątpliwości tym, którzy traktują serio patriotyzm czy to lokalny, czy krajowy. Niestety, nader często utożsamia się dziś patriotyzm z dążeniem „żeby wszyscy u nas mieli jak najwięcej pieniędzy”, nawet, jeśli wskutek tego patriotyzm miałby zaniknąć8...
Gdzieniegdzie pojawiało się także żerowanie na patologiach społecznych – tak, jak w przypadku turystyki jeździeckiej, która stała się, jak już wspominałem, instytucją służącą „wyzwolonym” z więzi międzyludzkiej frustratkom do nawiązywania będącej jej surogatem więzi ze zwierzęciem. Klimaty westmańskie zdewaluowały się tak, że dziś nawet słowo „rancho” oznacza przeznaczony dla takich osób pensjonat z konikami.
Podobnie masowa turystyka nie tylko bazuje na zjawisku wakacyjnej rozrzutności, ale stara się maksymalnie ją rozdmuchiwać. Czasy westmańskie, kiedy dla wielu ludzi wakacje były (wzorem bohaterów powieści przygodowych i zakapiorów) sposobem na... tańsze życie, to dziś już przeszłość. Charakterystyczne dla masowych turystów folgowanie sobie przejawia się m. in. w poluzowaniu własnej dyscypliny finansowej. Do im większej rozrzutności w okresie wakacji, ferii, weekendów zachęci się przyjezdnych, tym biznes będzie lepiej się kręcił. Najlepsze efekty przynosi oczywiście manipulacja. Chciwość, nielicząca się z dobrem innych? Ale przecież jest to jedyna szansa dla tysięcy polskich rodzin... Tak to liberalny gospodarczo pogląd, że brzydka – jak się nam kiedyś zdawało – cecha, jaką jest chciwość, jest w istocie dobra i sprzyjająca „rozwojowi”, znajduje swoje praktyczne uzasadnienie.
***
Przygody w najróżniejszym rozumieniu tego słowa, z którymi łączyła się Wędrówka, okazały się nie być takie istotne – ważniejsze okazały się pieniądze, za które – jak głosiła wszak teoria Niewidzialnej Ręki Rynku – można kupić wszystko, a więc przygody także. Było to dla westmanów dziwne, bo przecież towarzysząca temu handlowi przeróbka ich tożsamości na masową papkę była czymś, czego chcieli uniknąć. Woleli jednak uznać, że przygody istotnie można kupić, by nie być oskarżonymi o antykapitalizm, a więc ciągoty komunistyczne.
Szybko okazywało się, że przygody westmanów i komercyjne rozrywki masowej turystyki, nawet zachowujące westmańską formę, to nie to samo. Na przykład te nowe, komercyjne przygody okazywały się jakieś sztuczne, „bez smaku” i szybko się nudziły, gdy tylko ich uczestnicy zdawali sobie sprawę z różnic między nimi a tym, co było dawniej.
Czuliśmy te różnice, lecz nie byliśmy ich w stanie wytłumaczyć, bo wytłumaczyć je można było tylko wartościami niematerialnymi. A one straciły jakąkolwiek wagę jako argumenty i przestały mieć znaczenie dla kogokolwiek. Jeśli już, przywiązanie do nich było uważane za wyznacznik oszołomstwa lub komunizmu, zaś ostatnio – nawet homoseksualizmu9. Jedynym wyjściem było wmówienie sobie, że się różnic nie dostrzega.
Zaczynaliśmy się więc dziwić, jak mogliśmy zachwycać się tak nudnymi rzeczami; często pojawiał się wręcz niesmak. Dochodziliśmy więc do wniosku, że widać byliśmy bardzo dziecinni i... wycofywaliśmy się w ogóle z uprawiania turystyki kwalifikowanej.
Potwierdzało to i ugruntowywało ostatecznie istniejący już w czasach PRL patologiczny pogląd, że dorosłość to okres, w którym człowiek zajmuje się wyłącznie zarabianiem pieniędzy. Ubywało z naszego życia kolejne zajęcie pozazarobkowe... A przecież towarzyszył temu również zanik zainteresowań oraz pasji naukowych i artystycznych, a także kontaktów międzyludzkich - który dodatkowo pogłębiał to zjawisko. Ponieważ dorosłość przyciąga zawsze młodych, coraz to młodsze roczniki starały się redukować swoje życie do zarabiania i wydawania pieniędzy. Okazywało się to takie łatwe – trzeba było się tylko przyzwyczaić...
Skoro tymi nowymi „przygodami” można było się fascynować tylko dopóty, dopóki kojarzyły się z tym, co było dawniej, było to typowe zarabianie na psuciu reputacji, identyczne z podrabianiem pieniędzy, marek towarów czy dokumentów. Szczególnie wyraźne było to w przypadku imprez integracyjnych. Prowadzącym je firmom udało się w ciągu zaledwie dwóch dekad zdewaluować tożsamość środowisk militarystycznych z ich słynnymi „szkołami przetrwania”, pozbawiając ćwiczenia wojskowe wartości moralnej w oczach Polaków. Dziś już nawet organizatorzy imprez integracyjnych przestają chcieć o tych „szkołach” słyszeć – i biorą się z kolei za dewaluację zachowanej wciąż jeszcze częściowo tożsamości alpinistów, a także nauki (na razie – ochrony przyrody). Oczywiście, można tłumaczyć to w ten sposób, że co jakiś czas jest moda na coś innego. Problem w tym, że „moda” na militaryzm istniała w Polsce od zawsze, zaś regularne organizacje pozawojskowe zajmujące się jej szerzeniem powstały ok. 100 lat temu. Jakoś po 20 latach komercjalizacji to wszystko przestało być „modne”.
Organizacje paramilitarne, które nie służą przygotowywaniu do zawodu żołnierza, a więc do działalności zarobkowej (dla „ludzi nowoczesnych” zawód to tylko zarabianie pieniędzy) są dziś wręcz wyśmiewane. I pomyśleć, że jeszcze nie tak dawno przysposobienie wojskowe było uważane w polskiej kulturze za coś bardzo ważnego. Otaczała je legenda, na rozwiewaniu której ktoś zarobił...
Ciekawe, kto będzie bronił Polski, gdy w społeczeństwie polskim brak już szacunku i chęci do wojskowego szkolenia się? Biznesmeni z branży turystycznej wezmą karabiny do ręki i staną ramię w ramię i pracownikami agencji organizujących imprezy integracyjne oraz gwiazdami z telewizji? Ach, zapomniałem, wojny już przecież nie będzie, bo z obaleniem komunizmu nastał koniec historii, po którym NRR wszystkim zapewni wszystko. A w razie jakby co, to zgodnie z zasadami NRR obronią nas wynajęci „profesjonaliści”.
Fakty świadczyły wyraźnie o tym, do czego prowadzi umasowienie i komercjalizacja – ale „antykomunizm” i wiara w Niewidzialną Rękę Rynku były silniejsze.
***
Bartłomiej Dobroczyński tak pisze w artykule „Wszystkie nasze inicjacje” (miesięcznik katolicki „List”, II 08) tak pisze o banalizacji inicjacji w jakąś tożsamość, sprowadzonej do czystej formy, rozrywki, „atrakcji turystycznej”:
„Podróbki
Ludzie odczuwają wielką tęsknotę za rytami inicjacyjnymi. Wynika to z potrzeby zachowania ciągłości kulturowej, stworzenia spójnego społeczeństwa i jednorodnej wizji rzeczywistości. Z drugiej strony kryje się za tym potrzeba zaspokojenia poczucia przynależności i bezpieczeństwa. Stąd bierze się popularność takich grup, jak gangi młodzieżowe, kibice, szalikowcy.
Współczesne wspólnoty i inicjacje w ramach tych wspólnot mają jednak charakter – jak mówią Anglicy – fake, czyli podróbek, czegoś nieautentycznego, udawanego. Turysta płynie wycieczkowym statkiem po Atlantyku i po przekroczeniu Zwrotnika Raka przechodzi inicjację, czyli wypija jakiś słony koktajl, który wywołuje silne torsje. Wymiotuje i to wszystko. Nie ma w tym rzeczywistej inicjacji, nie ma też wspólnoty.
Mówi się też, że rytuałem inicjacyjnym jest matura – egzamin dojrzałości. Maturzysta nie zostaje jednak przyjęty do żadnej wspólnoty, nikogo nie interesuje, co z nim będzie dalej, nikt się o niego nie zatroszczy, gdy coś mu się stanie. Podobnie jest w wielkich firmach; wraz z rozpoczęciem w nich pracy stajesz się częścią „wspólnoty”, której zupełnie nie interesuje twój los. Jeśli nie będziesz spełniał oczekiwań, zostaniesz wyrzucony na bruk.”
(Autor słusznie zauważył, że prawdziwa wspólnotowość w „nowoczesnym” świecie występuje właściwie wyłącznie w środowiskach mniej lub bardziej związanych z marginesem społecznym.)
Właśnie „dzięki” wielkim korporacjom międzynarodowym pojawiła się szczególnie podła i destrukcyjna forma dewaluacji naszej tożsamości – wspomniane już imprezy integracyjne, służące udawanym inicjacjom. To nie była już nawet masowa turystyka we właściwym rozumieniu – to było używanie naszej tożsamości do zniewalania ludzi. Nie dość, że zmieniano naszą tożsamość w rozrywkę, to jeszcze służyła ona stworzeniu klimatu wspólnej zabawy, wytwarzającej pozory stosunków przyjacielskich, co potem było wykorzystywane przez zwierzchnika do tym skuteczniejszej eksploatacji pracowników.
Ucieczka przed materialistyczną tandetą w coraz to nowe miejsca już nic nie rozwiązywała, bo teraz jej nacisk wzmógł się. O ile dawniej ekspansja brzydoty, tandetności i bylejakości odbywała się w kierunkach przypadkowych z punktu widzenia kontrkultur „pozytywnych” – bo niewiążących się z ich tożsamościami - to obecnie będąca nośnikiem tych patologii komercja właśnie celowo starała się te tożsamości wyeksploatować, wycisnąć do ostatniej złotówki. Zniszczenie światopoglądowe pokolenia westmanów i dążenie masowej turystyki do tworzenia jeszcze bardziej anonimowego, bo teraz już różnojęzycznego tłumu we wszystkich ciekawszych turystycznie miejscach powodowały zresztą, że coraz częściej nie było ani z kim, ani dokąd uciekać...
Pojawił się jednak absurdalny pogląd, że sama utrata prestiżu społecznego jakiegoś zajęcia nie będzie skutkowała spadkiem zainteresowania nim, bo „jak ktoś coś lubi, to będzie to robił”. Jest on absurdalny po pierwsze dlatego, przez spadek prestiżu ucina się napływ nowych roczników, które do danego środowiska przyciąga właśnie tzw. legenda. Jeśli jej nie ma, bo każdy wie, że to tylko rozrywka jak każda inna, to oczywiście będzie wolał wybrać rozrywkę mniej pracochłonną. Po drugie, pasjom wspomnianego rodzaju ludzie oddają się w środowiskach, a nie indywidualnie. Ta właśnie przynależność do zbiorowości o wspólnych celach oraz szacunek reszty społeczeństwa są głównymi nagrodami za stałą, ciężką, nieodpłatną pracę. Indywidualne chwilowe lubienie, zachcianka, wystarczyć może - na chwilę. Do zaliczenia „atrakcji turystycznej” to dość, do stałego wysiłku – raczej nie.
Odwołajmy się znów do artykułu „Wszystkie nasze inicjacje” Bartłomieja Dobroczyńskiego:
„Nikt cię nie zrozumie
(...) Największym rytuałem dla ornitologa jest zobaczenie jakiegoś wspaniałego ptaka. Wraz z moim synem, który miał wtedy 12 lat, przeżyłem taką ceremonię. Od wybitnego ornitologa otrzymaliśmy informację, gdzie można zobaczyć orlika grubodziobego. W Polsce jest bardzo niewiele egzemplarzy tego gatunku. (...) Ptak miał gniazdować nad Biebrzą, za tamtejszym parkiem narodowym. Mieliśmy szczęście – był. Oszaleliśmy z radości, biegaliśmy i krzyczeliśmy. Potem jednak mój syn odzyskał zdrowy rozsądek i zapytał:
- Tato, widzieliśmy orlika grubodziobego?
- Uhm...
- To wspaniałe przeżycie, tato, ale komu ja się tym pochwalę?
Nikomu...
Żaden z jego kolegów nie zrozumie tego doświadczenia. Nie tylko nie odróżniają orlika grubodziobego od orlika krzykliwego czy orła od jastrzębia, ale potrafią pomylić ptactwo dzikie z udomowionym10...”
Nic dodać, nic ująć. Dowodzi to tylko po raz kolejny, jak defektowny jest jedynie słuszny obecnie, liberalny, indywidualistyczno-hedonistyczny punkt patrzenia na ludzkie motywacje, jako na wypływające jakoby wyłącznie z chwilowego chcenia, ślepotę na jak wiele problemów on powoduje.
Pogląd ten pozostaje zresztą w oczywistym powiązaniu z innym rozpowszechnionym poglądem, jakoby wszystko w życiu, co nie jest pracą zarobkową, było rozrywką. Obecnie bowiem nie dość, że poważne pasje i zainteresowania stara się ze wszystkich sił przerobić na rozrywki, to działa się też od drugiej strony, traktując utożsamienie pasji i zainteresowań z rozrywkami jako coś naturalnego. Argumentuje się w ten sposób, że zarówno rozrywki, jak i zainteresowania oraz pasje sprawiają przyjemność. Jest to zgodne z zasadami liberalnymi, według których nie ma żadnej hierarchii przyjemności; którą z nich uzna się za lepszą, zależy wyłącznie od wyboru jednostki. Jeden woli piwo, drugi – książki, a wszystkie propozycje są równouprawnione i żadnej nie wolno potępiać. Oczywiście, kończy się na tym, że potępia się tych, którzy czytają książki – nie z powodu ich zainteresowań, tylko dlatego, że są głupio męczącymi się frajerami.
Podział życia między pracę zarobkową i rozrywkę ma zresztą, gdy się spojrzy głębiej, sporo mankamentów logicznych. Problem np. w tym, że praca zarobkowa też bywa przyjemnością – czy więc takiemu pracownikowi nie powinno się w konsekwencji płacić, jako oddającemu się rozrywce? A może konsekwentnym podejściem byłaby praca na okrągło, z przerwą tylko na fizyczny odpoczynek? Przecież czas wolny, który inni przeznaczają na rozrywki, takiemu człowiekowi jest niepotrzebny...
Lekceważący stosunek do niezawodowych miłośników jakiejś dziedziny życia, wynikający z tego poglądu, jest zupełnym nieporozumieniem. Amatorzy stanowią bowiem łącznik między środowiskami zawodowców a resztą społeczeństwa, utrudniający izolację i w rezultacie zwyrodnienie tych fachowców. Nie przypadkiem dziś, gdy polska archeologia uległa degeneracji, ożywczy prąd wychodzi właśnie z wczesnośredniowiecznych grup rekonstrukcyjnych. Tacy amatorzy są też cennym uzupełnieniem profesjonalnej nauki w terenie. Mocna pozycja krajowej botaniki brytyjskiej to podobno zasługa prowincjonalnych, „terenowych” miłośników roślin – tak, właśnie tych pogardzanych w Polsce „wiejskich inteligentów”, i nie tylko inteligentów zresztą.
***
Po 1989 r. wzrosły też ambicje konsumpcyjne wzbogaconych mieszkańców dużych miast. Normy postępowania wyznaczali oczywiście postkomunistyczni biznesmeni, którzy nie zmienili swojego postępowania ani na jotę. Reszta ludzi rzuciła się tych „przodowników kapitalizmu” naśladować, z uwielbieniem patrząc na to, czym jeszcze wczoraj brzydziła się i gardziła. Kto zresztą tego nie robił, temu media zaraz zarzucały kierowanie się zawiścią, rzekomo wg zasady: „ja nie mam, to niech inny też nie ma”.
Nie wystarczały więc znajdujące się w miastach i na przedmieściach działki pracownicze – wiązały się one z zainteresowaniami i pasjami ogrodniczymi, które, jak wszystkie zainteresowania, straciły jakiekolwiek znaczenie11. „Ludzie nowocześni” chcieli na wzór dawnych komunistów móc nurzać się w luksusie i zużywać dla swojej przyjemności wszystko, przyrodę także. Stąd znacznie nasiliła się plaga domków letniskowych12.
Dodatkowo nakręcały to zjawisko dążenia władz dużych miast, starających zabudować się każdą wolną przestrzeń. Po części brało się to z wiary w „rozwój”, mający polegać na skupianiu w dużych miastach jak największej ilości ludzi13 i utożsamiającej z tym wzrost zarobków, po części zaś – z liberalnego patrzenia na grunty wyłącznie pod kątem zysków, które można otrzymać po sprzedaniu ich „inwestorowi”. To zabudowywanie powodowało dodatkowe „wypychanie” niemogących znaleźć w miejscu zamieszkania warunków do wypoczynku ludzi do domków letniskowych. Zaś podejmowanie decyzji we wspomnianych kierunkach przychodziło władzom miast tym łatwiej, że to właśnie rządzący pierwsi podbudowali sobie domki letniskowe i wille, wobec czego nawet już nie odczuwali negatywnych skutków własnych decyzji. Duże miasta z Warszawą na czele przekształciły się więc w wielkie, zmieniające Polskę na gorsze pompy ssąco-tłoczące. Z jednej strony – zasysały one zakompleksionych i pozbawionych w nowym ustroju perspektyw, ale wciąż jeszcze myślących po ludzku mieszkańców prowincji, przerabiając ich w duchu egoizmu i konsumpcjonizmu. Z drugiej – wypluwały zasobnych w pieniądze wielkomiejskich degeneratów. Oczywiście, wiązało się to z przechodzeniem prowincji w coraz większym stopniu z rąk tych pierwszych w ręce tych drugich.
Postawa domkowiczów względem otoczenia przyrodniczego też już nie przypominała postaw, dominujących w środowiskach turystów kwalifikowanych. Zamiast „zostawiania wszystkiego w stanie, w jakim by się chciało zastać” – traktowanie przyrody wyłącznie jako źródła, umożliwiającego fizjologiczne niemal „naładowanie akumulatora”. Zamiast uważania przyrody za narodową wartość – uznawanie jej za dobro konsumpcyjne, które można użyć i wyrzucić; a im szybciej się to robi, tym lepiej to świadczy o możliwościach finansowych człowieka, a więc o jego cnotach wszelakich. Niewidzialna Ręka Rynku z pewnością jakoś rozwiąże przecież problem, gdy pięknej i nieskażonej przyrody zacznie brakować, więc starczy jej dla każdego. Tyle potrzeb już zaspokoiła – czy teraz może być inaczej?
„Ładowanie akumulatora” odbywało się na zasadzie taksji, jak u pierwotniaków, uciekających z miejsc, gdzie jest im nieprzyjemnie, w miejsca, gdzie jest im przyjemnie. Ci programowi materialiści nie zdawali sobie przecież sprawy, że krajobraz i przyroda mają jakąś wartość, poza tą, która wiąże się ze sprawianiem przyjemności na poziomie rośliny. Tego rodzaju niskie przyjemności działają podobnie, jak siła fizyczna – wprawdzie nie są materialne, ale są na tyle silne, że odczuwa je nawet największy materialista.
***
Dziś nawet samo pojęcie turystyki kwalifikowanej i przeciwstawienie jej turystyce masowej, wczasom, jest abstrakcją. Pracowali na to przez dwa ostatnie dziesięciolecia usilnie propagandyści – oczywiście, „dla dobra Polski”. Granica między jednym a drugim była przez nich systematycznie zacierana, głównie na zasadzie przypisywania turystyce masowej zalet turystyki kwalifikowanej. To zacieranie służyło zresztą właśnie uzasadnieniu poglądu, że turystyka kwalifikowana różni się od masowej tylko liczbą uczestników, wobec czego umasowienie turystyki jest jej „popularyzacją”. Tak rozumiana turystyka jawiła się więc jako coś wspaniałego, łączącego przeżycia estetyczne i poznawanie świata (braterstwo już się nie liczyło), z dużymi i łatwymi zarobkami. Wystarczy wybudować założyć prywatne kwatery lub punkt gastronomiczny – i można żyć jak król, licząc tylko spływające pieniążki! Niejako symbolami tego zacierania są „dodatki turystyczne” do gazet codziennych, w których wymieszana jest, jak w kalejdoskopie, turystyka typowo konsumpcyjna ze sposobami spędzania wolnego czasu, nazywanymi niegdyś turystyką kwalifikowaną.
Mimo, że nieustannie przypisuje się turystyce masowej zalety turystyki kwalifikowanej, do których należy względna nieszkodliwość dla środowiska, coraz bardziej upowszechnia się też – oczywiście, nieoficjalnie – pogląd, że przyrodę ojczystą należy chronić przed zniszczeniem przez przemysł fabryczny tylko po to, żeby można było więcej zarobić na jej zniszczeniu przez przemysł turystyczny. Wartość naukowa, dziedzictwo narodowe, dbanie o równowagę biologiczną w trosce o zdrowie i bezpieczeństwo przyszłych pokoleń – to totalne abstrakcje w epoce, w której uznano naukę (zwłaszcza teoretyczną), pojęcie dobra wspólnego i dalekosiężne planowanie za przejawy komunizmu. Z ochroną przyrody coraz częściej utożsamia się zresztą walkę o „prawa zwierząt”.
Tam, gdzie pojawia się masowa turystyka, próbuje się wprawdzie chronić przyrodę dzieleniem terenów na wypełnione anonimowym tłumem „miejsca przeznaczone dla turystów” – i tereny, gdzie obowiązuje zakaz wstępu. Przyjmuje to rozmiary znacznie ponad normę, która musiałaby obowiązywać na obszarach wyjątkowo cennych tak, czy inaczej. Przypomina to grodzenie przed krowami, bo masowy turysta ma tyleż pojęcia o tym, gdzie można wchodzić i jak się należy zachować, co domowa krasula. Uważa się też, że wiedzę turystów kwalifikowanych, jak należy się zachować w kontakcie z przyrodą, można zastąpić na zasadzie Niewidzialnej Ręki Rynku, np. zatrudniając osoby sprzątające. Nie tylko więc masowy turysta, który nie znosi, gdy się czegokolwiek od niego wymaga, nie musi się niczego uczyć i może wypoczywać tak, jak lubi – konsumując, ale jeszcze ktoś na tym zarabia – a wychodzi na to samo! Czyż to nie wspaniałe? O dziwo – zastąpienie wiedzy działalnością zarobkową nie wszędzie jednak okazuje się możliwe. Przykładem są tatrzańskie niedźwiedzie, karmione przez masowych turystów, a potem stające się coraz groźniejszymi. Ponieważ jednak NRR nie znajduje z tego problemu wyjścia, więc wnioskuje się, że jest on nierozwiązywalny, bo... jego rozwiązywanie byłoby przejawem utopii, komunizmu i zacofania. I pomyśleć, że jeszcze niedawno cały kłopot po prostu nie istniał...
Jednak nie prędzej, to później staje się przed dylematem: czy ma być ochrona przyrody, czy więcej masowych turystów i więcej rozrywek dla nich, a więc i więcej pieniędzy. Na obszarach najcenniejszych, jak Tatry (polskie i słowackie) widać to już teraz. Zresztą nie sposób wszędzie wprowadzać ogrodzeń i zakazów wstępu – jak by się żyło w takim odrutowanym świecie? Tak więc oznacza to skazanie przynajmniej tych średnio cennych terenów na zadeptanie.
W mniejszym – ale z czasem rosnącym stopniu - problem ten dotyczy również zabytków, mimo pozorów pozytywnego wpływu, polegającego na początkowym przypływie gotówki na remonty. Zrozumie to każdy, kto nie trzyma się kurczowo poglądu, że zmiana statusu zabytku w oczach ludzkich – z naukowej i narodowej wartości, a czasem nawet świętości, na środek produkcji - nie ma żadnego znaczenia.
Podobnie zresztą wiążące się z masową turystyką patologie, w tym ukrywany pogardliwy stosunek ludności miejscowej do masowych turystów i nieodłączne od niego zakłamanie, nie mają dziś żadnego znaczenia. Dziś liczy się PIENIĄDZ, nie jakieś tam zdrowe stosunki międzyludzkie.
***
Jeszcze latem 1994 r. pamiętam, jak schodziłem wraz z obozem wędrownym przez łąki stokiem Jaworzyny Krynickiej, w stronę Popradu. Mniej więcej w miejscu, gdzie grzbiecik przechodził w stok, siedziało w promieniach popołudniowego słońca dwóch studentów. Grali na gitarze i śpiewali „Opadły mgły – wstaje nowy dzień” Stachury. Śpiewali sobie i górom, niebu, halom i beskidzkim lasom świerkowym14. Obrazek tak typowy dla pokolenia westmanów... . Ale przecież już na obozie wędrownym w 1993 r. czułem, że coś zaczyna być „nie tak”. Że rozmowy się „nie kleją”, że już nie śpiewa się tak chętnie przy ogniskach, że więź, łącząca uczestników imprez turystycznych, gdzieś gaśnie.
„W 1993 roku na Kaszubach odbył się ostatni rajd AKJ Wrocław. Pozostały wspomnienia i legenda” – pisze Jerzy Sawka.
„Ostatnia większa fala miłośników czerwonoskórych zasiliła ruch [indianistyczny] w pierwszej połowie lat 90.” – twierdzi Grzegorz Łyś.
Pierwsza połowa lat 90-tych była czasem, kiedy dogasała sława całego ruchu turystycznego.
Koncepcję Wędrówki jako alternatywy i przeciwstawienia wobec leżenia na plaży zastąpiła dziś koncepcja wędrówki jako poobiedniego dodatku do leżenia na plaży. Wszystkie zalety turystyki kwalifikowanej – nauka życia w trudnych warunkach, budowanie wspólnoty, estetyka, ciekawość świata, wiedza - nie ma w dzisiejszym świecie, świecie „końca historii”, żadnego już znaczenia. Wytrzymałość na trudy i zaradność w prymitywnych warunkach nie są potrzebne, bo „wojny już nie będzie”. Wszelkie problemy rozwiąże przecież „Niewidzialna Ręka Ryku” - liberalny bożek, uosobienie Chciwości Dobroczynnej. Wszystko, co w turystyce kwalifikowanej miłe i przyjemne, da się kupić na zasadzie „spijania śmietanki” (tj. starannie unikając tego, co jest trudne i wymaga wysiłku). Trzeba mieć tylko za co. Turystyka ostatecznie przestała już być sztuką, rozumianą jako dziedzina życia, w której ceni się ludzi za to, jakie umiejętności posiadają. Wartości niematerialne, jako coś sprzecznego z liberalizmem gospodarczym, zostały zaś hurmem zakwalifikowane jako komunizm i dziś już mało kto przywiązuje do nich wagę.
To, co było wyznacznikiem tożsamości westmanów, stało się więc tylko banalną przyjemnością. Poważny stosunek do tego jest utożsamiany w społeczeństwie z dziecinadą – bo przecież właśnie dla dzieci charakterystyczny jest poważny stosunek do zabaw. Jedyną wartością, o którą warto jest na serio zabiegać, stały się pieniądze.
„...Wydaje mi się – mówi Jacek Podsiadło w wywiadzie Doroty Wodeckiej „Lodówka odpowiada echem” – że w miarę tzw. postępu cywilizacyjnego tracimy kolejne możliwości potwierdzania własnej wartości (...) Jak człowiek mógł się utwierdzać w przekonaniu o własnej wartości jeszcze nie tak dawno? Na przykład pracą, której efekty były widzialne. Obrodziły kartofle, bo o nie zadbał, traktor jeździł, bo go naprawił, szopa była pełna drewna na zimę, bo się narąbał. Rzemieślnik bywał dumny ze swojego fachu i dbał o dobrą opinię klientów, czuł się potrzebny.
Dzisiaj większość ludzi albo jest prawdziwej pracy pozbawiona, albo wykonuje pracę, której jedyną wartość mierzy się w złotówkach. Nawet przekupka miała więcej szans na samorealizację, niż jej dzisiejsza córka w kasie w supermarkecie. Niektórzy mogli się spełniać jako lokalne autorytety, najmądrzejszych wybierano na wójta albo po prostu powszechnie szanowano; dzisiaj ich funkcję przejęli politycy, cenieni raczej za cwaniactwo niż za mądrość, autorytety mamy w telewizji, a dużą wiedzę ma ten, kto ma stały dostęp do Google. Mężczyźni mogli kiedyś przeżywać swoje męskie przygody; dziś tę potrzebę zaspokajają, oglądając filmy i reality show, niemające nic wspólnego z reality. I tak dalej, w efekcie człowiek robi się pusty; najważniejszym albo jedynym miernikiem jego wartości jest to, ile ma na koncie i ile przekątnej ma ta jego plazma.”
Jest taka nowela Henryka Sienkiewicza pt. „Sachem”. Opowiada ona o ostatnim członku wyniszczonego plemienia indiańskiego, dającym dla zarobku pokazy kultury i historii swojego ludu - zamienionych w rozrywkę dla znudzonych drobnomieszczan. I nic nie jest w tym człowieku prawdziwe – nawet zemsta na mordercach swojej rodziny. Sądzę, że dzisiejszym ludziom nowela ta, mimo, że jest lekturą szkolną, wydaje się kompletnie niezrozumiała. Przecież to, o czym jest w niej mowa – sztuczny, nierzeczywisty świat, w którym wszystko, prócz pieniędzy, przestaje być na serio - to już dla nich normalna kolej rzeczy...
1 Dodatkowo napędzała tę tendencję naiwna wiara, że komercjalizacja turystyki umożliwi „życie z tego, co się lubi”.
2 Dziś zaczyna się wymieniać na złotówki również naukę czy dawną wysoką kulturę. Ujawnia to całą absurdalność koncepcji tak rozumianego rozwoju cywilizacyjnego, ponieważ:
nauka i wysoka kultura okazuje się przejawem barbarzyństwa i dzikości – w odróżnieniu od np. związanej z „cywilizowaną” komercją kultury masowej,
„okres pionierski” trwa trochę długo, bo po parę tysięcy lat, dużo dłużej, niż właściwy „rozwój”.
Na temat absurdalności koncepcji „końca mody” na s. 70.
3Ba, Iwan Krastew w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” z 15-16 I 11 „Nie chcemy mieć w Unii 27 Orbánów” (przeprowadzonym przez Macieja Stasińskiego) zaliczył „zasadę szczególnego traktowania zagranicznych inwestycji” do „pięciu głównych filarów liberalnej demokracji”. Ponieważ ustrój ten utożsamia się dziś z wolnością, a za jedyną alternatywę dla niego uważa totalitaryzm, więc uprzywilejowanie kapitału zagranicznego okazuje się filarem... wolności, oraz ochroną przed totalitaryzmem. Ciekawy pogląd w świetle obyczajów, panujących w korporacjach międzynarodowych. Ciekawe także, jak się zasada pierwszeństwa inwestorów zagranicznych miała do głoszonego wciąż sloganu równości, która miała być w owej liberalnej demokracji jedną z podstawowych wartości. Rzecz jasna, „zasada szczególnego traktowania” obowiązywała wyłącznie w krajach byłego bloku wschodniego. Jakoś zachodnie liberalne demokracje radziły sobie doskonale bez jednego wspornika. Na wywiad ten natrafiłem w trakcie wprowadzania uzupełnień do tej książki.
4 Rezultatem rozpowszechnienia się wiary w PKB jest sytuacja, w której nikogo nie obchodzi, czy kraj faktycznie na czymś zyskuje, czy traci. Ważne, żeby wskaźnik rósł.
Wiąże się to też ze skłonnością do uproszczeń. U nas bowiem marzy się o tym, żeby skonstruować cud-maszynkę, która „nastuka” nam forsy i przeniesie nas automatycznie w „zachodni” świat dobrobytu. Jest to z jednej strony redukcja gospodarki do samego tylko aspektu pieniężnego (zapomina się, że ma on charakter wtórny!), z drugiej - wiara w nieskomplikowanie gospodarki, w jedną genialną formułkę, którą można w niej wyrazić wszystko. Liberałowie nie bardzo różnią się pod tym względem od miłośników „wzbogacania kraju” przez dodruk pieniędzy.
Gazeciani „ekonomiści” straszą nas też: „Co to będzie, jeśli nie będziemy gonić Europy w rozwoju, przejawiającym się we wzroście PKB!”. No, co będzie? „Zostaniemy z tyłu! Straszne! I będzie bezrobocie!”. Zaraz, zaraz! Czy to aby nie polityka wzrostu PKB to bezrobocie wywołuje i powiększa?
W rzeczywistości należy rozwijać kraj w KAŻDEJ dziedzinie, a pieniędzy też przybędzie, bo każdy towar i usługa domaga się ekwiwalentu. Tylko jak to wytłumaczyć ludziom, którzy święcie wierzą, że rozwój gospodarczy osiąga się wyłącznie na drodze nastawionej na maksymalizację zysków prywatnej działalności gospodarczej, przy czym im większy doraźny zysk, tym lepiej? Którzy w wielowymiarowej osobowości widzą utrudniającą „sukces” przeszkodę, a we wszystkim, co nie jest mechaniczną pracą zarobkową i fizjologicznym odpoczynkiem od niej - „ciągnący nas do tyłu” balast? Albo którzy w najlepszym razie już instynktownie traktują zarabianie pieniędzy jako osobną dziedzinę życia, sprzeczną ze wszystkimi innymi dziedzinami, a przy tym umożliwiającą przeżycie – a więc od nich ważniejszą, i w rezultacie stopniowo je wykluczającą?
5 W tym momencie narzuca się pytanie, czy zakapiorskich Bieszczadów nie należy traktować po prostu jako nowszej i wzbogaconej o wątek Dzikiego Zachodu wersji Zakopanego?
6 Że nie jest to możliwe, przekonać się bardzo łatwo – wystarczy popatrzeć, w jak odmienne wartości niosących religiach występują te same elementy religijności, jak np. pielgrzymki, okadzanie czy składanie ofiary. Powyższy mylny pogląd wywodzi się z mniej radykalnego materializmu, uznającego, że wartości niematerialne wprawdzie istnieją, ale nabywa się je razem z materialnymi, są wtórne wobec nich (jest to myślenie w kategoriach tzw. nadbudowy). Czynności nie są wprawdzie czymś materialnym, ale są jeszcze łatwo zrozumiałe dla materialisty.
7 Zapotrzebowanie „elit” pieniądza na zewnętrzne oznaki elitaryzmu dawnego typu było bardzo korzystne dla ideologów liberalizmu gospodarczego. „Potwierdzało” to przecież ich poglądy, że nowe „elity”, powstałe na zasadzie działania Niewidzialnej Ręki Rynku, mają te same potrzeby, co elity dawniejsze – i że owa NRR zaspokaja je przynajmniej tak samo skutecznie, jak dawniej zaspokajano je innymi, „niekapitalistycznymi” – czyli... socjalistycznymi metodami.
8 Ma się rozumieć, liberałowie gospodarczy stawiali znak równości między patriotyzmem, a dążeniem do „dogonienia Zachodu w dobrobycie”, na co ich recepta była prosta. Ryszard Bugaj tak mówi w wywiadzie Andrzeja Godlewskiego „Liberałowie powinni przeprosić” („Times Polska”, 25-27 VI 10) o koncepcji „dbania o dobro Polski” przez rezygnację z tożsamości (w tym wypadku gospodarczej): „Generalną kwestią dla Polski jest doganianie [w dziedzinie gospodarki] najlepiej rozwiniętych państw świata. Różne są pomysły, jak osiągnąć ten cel. Liberałowie – tu nieco uproszczę – uważają, że to się stanie, gdy rozpuścimy się na światowych rynkach”.
9 Wyróżnikiem psychicznym mężczyzny, zdaniem wyznawców tego poglądu, jest materializm. Kto taki nie jest, jest „jakiś lewy”. Takimi hipotezami dowartościowuje się pederastów, a wymierza policzek np. miłośnikom sztuki. Chwali się tych, których się chce (choćby nieświadomie) wywyższyć, a piętnuje tych, których się chce zmarginalizować. Zresztą – czego ta hipoteza nie bierze pod uwagę – dziś kobiecość też łączy się z materializmem, bo przecież kobieta powinna być praktyczna, a kto rozumie dziś praktyczność inaczej?
Przede wszystkim jednak jedynym istotnym i zrozumiałym w nowej rzeczywistości zastosowaniem estetyki stała się funkcja kobiecego wabika seksualnego. Ponadto zaś mężczyznom lepiej udawało się dostosowywać do materialistycznej „samowystarczalności”. Nic więc dziwnego, że przyjaźń między mężczyznami stawała się w dużych miastach coraz rzadszym zjawiskiem. Coraz częściej też – zwłaszcza w miarę narastania propagandy gejowskiej – zaczęła być traktowana jako coś nienormalnego, a w końcu utożsamiono ją z homoseksualizmem. Wytworzyła się sytuacja, w której normalna męska przyjaźń jest wręcz wypierana przez homoseksualizm, i to niezależnie od tego, czy się jest za „równością gejów”, czy przeciw. (Z drugiej zaś strony, słowo „przyjaźń” niezmiernie się dziś zbanalizowało. Obecnie wystarczy pić z kimś piwo, by być jego „przyjacielem”).
Utożsamienie przywiązywania wagi do wartości niematerialnych z dziecinnością lub homoseksualizmem, podobnie jak wiele innych współczesnych absurdów - utożsamienie żołnierza/wojownika z biznesmenem czy wyobrażenie idealnego żołnierza jako prymitywnego, „napakowanego” osiłka, obwieszonego wysokotechnologicznymi gadżetami – ma swoje korzenie w całkowitym wyrzuceniu z ludzkiej świadomości egzystencjalizmu. Gdyby miłośnicy tych dziwnych poglądów na temat pederastii cofnęli się – nie mówię do międzywojnia, ale 20 lat wstecz, zobaczyliby, że większość narodu polskiego składała się wówczas z takich „homoseksualistów”. Tylko że ci, którzy pamiętają te czasy, wolą milczeć i powstrzymywać się od refleksji, co jest wszak warunkiem powodzenia operacji przejścia z jednego świata do drugiego. Żaden to przecież nie był „kraj lat dziecinnych”, żeby dziś celebrować jego pamięć...
10 Autor tłumaczy to zjawisko... nadmierną ilością wspólnot, oraz brakiem inicjacji, wspólnej dla wszystkich. Ten pierwszy argument jest zupełnie nietrafiony. Stoi zresztą w sprzeczności z cytatem poprzednim, który sugeruje wyraźnie, że wspólnotowość ulega dziś banalizacji i związku z tym destrukcji – jak w takim razie można mówić o jakimś nadmiarze? Gdzieś jeszcze, na peryferiach, siłą rozpędu może zwiększać się ich zróżnicowanie, ale to niczego nie zmienia. Zresztą u Indian – na przykłady których autor w wielu miejscach tego artykułu się powołuje – także istniało duże zróżnicowanie rozmaitych bractw wewnątrz rodu czy plemienia. Ktoś mógł należeć do jednego, a do drugiego nie – a przecież nie powodowało to samotności.
Także to drugie tłumaczenie nie wyjaśnia poczucia samotności. Dawniej, nawet, jeśli ktoś nie rozumiał czyichś zainteresowań, nie obchodziły go one w ogóle, to przynajmniej je szanował – wiedząc, że kryje się za tym jakaś niezrozumiana przez niego samego tajemnica. Zaś wielowymiarowe osobowości, ogólna wiedza, powodowały, że nawet, jeśli część ludzi nie była czymś zainteresowana, to z większością dało się na ten temat porozmawiać. Jeszcze dziś można spotkać to zjawisko w co bardziej „zacofanych”, prowincjonalnych miejscowościach. A w czasach westmańskich – ilu było matematyków, zainteresowanych historią Biecza albo spotkanymi przy szlaku roślinami?
Patrząc na młodych ludzi, zarówno moich rówieśników, jak i roczników młodszych, zauważam jedno zjawisko: jak bardzo oni niczym się nie interesują. I, niestety, ich zachowanie jest racjonalne – po cóż mieliby się interesować, skoro wszystkie pozytywy, płynące z tego, mogą mieć bez osobnego wysiłku, za pieniądze? I skoro okazuje się, że tak naprawdę są one banalne i nieciekawe? Polecam te rozważania miłośnikom „wolnościowej” utopii, twierdzącym, jakoby prawdziwe pasje mogły trwale współistnieć z komercyjno-rozrywkową „popularyzacją”.
Kolejną sprawą jest brak ogólnego ukształtowania osobowości i w związku z tym ogólnej wiedzy, oraz wąska specjalizacja, podporządkowana celom wyłącznie zarobkowym („dostosowanie do wymagań rynku”). Znacie takich ludzi, którzy zaczynają się czymś „interesować”, gdy chcą na tym zarobić? Oczywiście, „interesuje” ich to wyłącznie w tym wąskim zakresie, w którym nadaje się do zarobkowania. Młodsi jeszcze zarabiać nie muszą; nie muszą nawet o tym myśleć – więc siłą rzeczy ich nawet to nie dotyczy. Mogą się poświęcać bez reszty rozrywkom, nie przejmując się już żadnymi zainteresowaniami.
11 Tak, wiem, zaraz odezwą się głosy, że nie było już niedoboru żywności i przestała mieć sens własna produkcja żywności przez mieszkańców miast, więc działki też przestały być potrzebne. Problem w tym, że na tych działkach uprawiano również rośliny ozdobne – i to takie, których nie uprawia się na kwiaty cięte. Tak więc działki były czymś innym więcej, niż miejscami produkcji żywności – było to miejsce realizacji zainteresowań i pasji, a poza tym autentycznego, głębokiego kontaktu mieszkańców miast z przyrodą. Dziś uznano to za zacofanie, a na miejsce tego pojawił się stosunek płytki, konsumpcjonistyczno-wegetariański, łączący się z alternatywną i niezgodną z faktami wizją stosunków, panujących w przyrodzie.
12 Dziś zresztą słowo „działka” staje się synonimem domku letniskowego. Jest to analogiczne zjawisko, jak w przypadku pojęcia „turystyka”, które oznacza dziś w zasadzie turystykę masową, opartą na fizjologii – ewentualnie z pozbawionymi znaczenia dodatkami dawnych tożsamości dawnych środowisk turystycznych. To takie spłaszczanie terminologii, którym skutkuje spłaszczanie duchowe naszego życia.
13 Ten rzekomy rozwój oznaczał, zwłaszcza przy przyroście naturalnym Polski, po prostu wyludnianie małych miejscowości. Pytania o racjonalność takich tendencji muszą pozostać bez sensownej odpowiedzi, bowiem brak jakiegokolwiek dowodu, by istniała dalsza konieczność ekonomiczna przenoszenia się ludności do dużych miast. Można tylko się tłumaczyć, że „zawsze tak było” – tj. tak było w PRL – tylko, że wtedy ten proces oznaczał likwidację przeludnienia wsi dla potrzeb powstającego przemysłu, a nie – jej wyludnienie. A to jest ogromna różnica. Jaki to przemysł dziś się tak rozwija, że potrzebuje tylu nowych pracowników? Nawet w typowym przemyśle, który wciąż istnieje, automatyzacja powoduje zmniejszenie liczby pracowników. Można też tłumaczyć się po heglowsku tym, że trzeba płynąć z prądem, bo to jest nowoczesność i z pewnością doprowadzi to do czegoś dobrego. Można również tłumaczyć się dostosowywaniem się władz miejskich do „wolnego wyboru” ludzi. Jednak głosiciele takich poglądów zapominają, że do „wyboru” w tym właśnie konkretnie kierunku „zachęcili” ludność oni sami – nadużywając autorytetu władzy oraz autorytetu mediów i często posługując się „chwytami poniżej pasa”. Zresztą te „procesy rozwojowe” mają aż nadto dobrze znane odpowiedniki w krajach Trzeciego Świata. I choćby dlatego właśnie, że są przejawem staczania się naszego kraju gdzieś w rejony afrykańskie, ludzie, którzy mają wciąż rozwój na ustach powinni, jeśli nawet nie starać się im przeciwdziałać, to przynajmniej być ostrożni w ich wspieraniu.
(Zaraz, zaraz! Czy rzeczywiście nie istnieje dziś przemysł, którego rozwój wymusza przenoszenie się Polaków z małych miejscowości do dużych miast? Niestety, on istnieje. Tym przemysłem jest zadłużanie się Polaków.)
14 Dziś kogoś zachowującego się w ten sposób uznalibyśmy za chorego psychicznie, prawda? To jednak tylko kolejny dowód na to, jak bardzo zmieniliśmy się w ciągu ostatnich dwudziestu, ba, kilkunastu lat. Polak, który ukończył studia z 1989 r. i Polak, który ukończył studia z 2009 r. – to dwa światy nie tylko skrajnie odmienne, ale całkowicie sprzeczne.
„Społeczeństwo reprezentowane przez solidarnościowe elity okazało się dla nich szalenie zacofanym „materiałem do modernizacji”: tradycyjna klasa robotnicza powinna zaniknąć, rolnicy w ilości powyżej paru procent to wstyd wobec Europy, a inteligencja czym prędzej powinna się przekształcić w klasę średnią czy salariat, żeby zlikwidować wschodnioeuropejską anomalię rozwojową.”
(Robert Spałek „Jarosław Guzy. U źródeł złego i dobrego. Rozmowy z pierwszym przewodniczącym Krajowej Komisji Koordynacyjnej NZS”, IPN, Warszawa 2009)
Kapitulacja westmanów, a tym bardziej ich późniejsze wysługiwanie wrogim Polsce siłom, miały swoje doniosłe i przykre konsekwencje. Jak by bowiem nie skłócono wewnętrznie polskiego społeczeństwa, inteligencja pozostała elitą. Za jej przykładem i zachętą, a także pod wpływem propagandy medialnej, której nikt się nie przeciwstawiał, zaczęły intelektualnie godzić się z rzeczywistością również warstwy niższe.
Musicie tu wiedzieć, jak wyglądała mentalność typowego polskiego chłopa oraz robotnika - mieszkańców małych miast w tych rozważaniach pomijam, ponieważ wskutek upadku rzemiosła i centralizacji handlu straciły one swoją oryginalność. Chłop przyzwyczajony był od schyłku XIX w., że z upływem czasu jego życie stawało się coraz łatwiejsze. Praca na dziewiętnastowiecznej wsi, na której nie było jeszcze maszyn – zwłaszcza na przeludnionej wsi polskiej, gdzie ludzie ani nie odżywali się dobrze, ani często nie było ich stać na pełne wyposażenie gospodarstwa w sprzęt i siłę pociągową – była bardzo ciężka.
Po 1989 r. „ludzie nowocześni” z dużych miast zaczęli masowo kupować od chłopów ziemię pod domki letniskowe. Przynosiło to duże zyski. Chłop zrozumiał, że widać dalszy etap ułatwiania życia polega na tym, że się radośnie żyje z wyprzedaży ojcowizny. Z czasem przyzwyczajał się do tej myśli i zaniedbywał ziemię coraz bardziej – zwłaszcza, że nie przynosiła praktycznych zysków, a jak się dowiadywał, to zysk jest najważniejszym miernikiem wartości każdej działalności. „Jeśli nawet przyjdzie sprzedać wszystko, to zawsze będzie można przenieść się do dużego miasta i tam stać się człowiekiem jeszcze bardziej nowoczesnym”. Oczywiście, chłop, który dziś sprzedaje ziemię pod domek letniskowy nielubianemu przez siebie – bo egoistycznemu, aspołecznemu i konsumpcjonistycznemu - mieszkańcowi dużego miasta, jutro tak samo chętnie sprzeda ją dowolnemu obcokrajowcowi. Zwłaszcza, że ten drugi będzie mógł zapłacić dużo więcej.
Co prawda, tradycyjna chłopska mądrość nakazywała umiar, szacunek do ojcowizny, trzymanie się jej z przysłowiowym chłopskim uporem, poprzestawanie na tym, co się samemu wypracowało. Czytałem kiedyś o chłopie w Łomżyńskiem, który nie chciał w czasie pierwszej okupacji sowieckiej (od 1939 r.) przyjąć ziemi z parcelacji majątku ziemiańskiego, mówiąc, że dziś on weźmie cudzą własność, a jutro ktoś weźmie jego. Wyraźnie więc uznał, że na tym się nie skończy – gdy raz się uzna, że można kogoś pozbawić własności, potem ten, kto jest u władzy, może pozbawiać jej kogokolwiek. Zdawał sobie również sprawę, że udział w pozbawieniu kogoś własności oznacza moralną zgodę na bałagan, który nastąpi potem. On zaś tej zgody dawać nie chciał.
Niestety, tradycyjne chłopskie mądrości do nowej rzeczywistości pasowały dokładnie tak samo, jak wartości inteligenckie. Były uważane za przejaw zacofania, co na zasadzie przekonania, że kapitalizm to nowoczesność, a jedyną alternatywą dla niego jest komunizm, utożsamiano coraz częściej... no, zgadnijcie, z czym? Chłop, który przestał żyć w swojej tradycyjnej, ludowej kulturze, żył zresztą w świecie, w którym głównym autorytetem i źródłem informacji stał się telewizor. Chłop widział w nim Polaków, którzy pomagali w przechodzeniu polskiej własności w obce ręce, i jeszcze byli za to chwaleni. Widział ludzi, którzy żyli na kredyt, i byli nazywani zaradnymi oraz nowoczesnymi. Dowiadywał się też z niego, że prawdziwie nowocześni są mieszkańcy dużych miast, a reszta to nieudacznicy. Widział w nim wszystko to, co dla niego było naganne i obrzydliwe – ale przedstawiane było właśnie jako przejaw elitaryzmu. Wszystko to oczywiście stało w jaskrawej sprzeczności z tradycyjną mądrością chłopską – i chłop zrozumiał, że ona nie jest już aktualna, bo „teraz świat jest inny”.
Robotnik z kolei zdawał sobie sprawę, że ceną przystosowania do warunków pracy w przemyśle jest pewnego rodzaju uwstecznienie osobowości, a więc pewien defekt w sferze wartości niematerialnych. Przemysł sprzyjał materializmowi – mechanizacji człowieka i ograniczeniu się wyłącznie do pracy zarobkowej oraz fizjologicznej regeneracji. Prace fizyczne w przemyśle, zwłaszcza początkowo, gdy mechanizacja była jeszcze słaba, były bardzo destrukcyjne dla psychiki i intelektu – np. przykręcanie przez całe życie jednej śrubki. Co prawda, robotnicy z okresu powojennego, a zwłaszcza z czasów „Solidarności”, wychodzili z tego, upodabniając się coraz bardziej do inteligencji, ale wszystko zdusił zimny prysznic „wolności”.
Teraz robotnicy – czy byli robotnicy - wytłumaczyli sobie, że widać jest takie ogólne prawo, iż cała „nowoczesność” i „rozwój” polegają na budowie wartości materialnych kosztem niematerialnych. Teraz więc, na nowym jej etapie, powinni zajść w tym kierunku jeszcze dalej. Stać się jeszcze bardziej „trybikiem w machinie”, zwłaszcza gdy w Polsce praktycznie zlikwidowano przemysł – to w przypadku zwykłego pracownika niewykonalne1. Można jednak się za to ogłupić i zdziczyć – zwłaszcza, że ten właśnie kierunek wskazywały media, wzywające do „wyzwolenia się” z zasad moralnych. Nic dziwnego, że granice między dawnymi robotnikami a światem przestępczym zaczęły się coraz bardziej zacierać2.
***
Zło rozchodziło się jak kręgi na wodzie. Pouczające pod względem obserwacji przemian społecznych były moje wyprawy po Mazowszu, które miały miejsce na przełomie tysiącleci. Przekonałem się, że patologie społeczne tworzą krąg wokół Warszawy. Że istnieją poza tym kręgiem jeszcze tereny tak „zacofane”, iż np. znajdujący się w jakiejś miejscowości nieużytkowany budynek nie jest wykorzystywany jako ubikacja. Widziałem też, jak patologie w pewnych miejscach, w których ich nie było, pojawiają się i z roku na rok się wzmacniają. Gdy byłem pierwszy raz w północnej części Kurpiowszczyzny Zielonej, nie widziałem w ogóle zjawiska „wyzwolonej” spod władzy rodziców, zdziczałej młodzieży. Potem pojawiło się ono, a później z każdym rokiem było coraz silniejsze.
Stała się więc rzecz niesłychana i dotąd niewyobrażalna – dotychczasowa inteligencja, która – mimo wad - była motorem postępu etycznego i intelektualnego, zmieniła raptem front o 180 stopni i zaczęła przodować w przyjmowaniu i rozpowszechnianiu zła3 oraz głupoty. Im bardziej centralnym ośrodkiem była dana miejscowość, tym w większym stopniu było to widać. Reszta ludności, poganiana przez media obelgami, rychło zaczęła brać na swój sposób przykład z elit. Okazywało się zresztą, że jest to bardzo łatwe i przyjemne – wprawdzie na krótką metę, ale tego media akurat nie mówiły.
W ten właśnie sposób, w imię „wolności i rozwoju”, ideały „Solidarności” zostały utopione w gnojówce.
***
Gdy patrzyło się na „modernizujące” Polskę „wolnościowe” przemiany, odnosiło się wrażenie, że z Polaków uchodzi powietrze. Zanikały szybko funkcje społeczne i dawne wpływy inteligenckie wśród warstw niższych, przejawiające się choćby w zainteresowaniach intelektualnych. Więź społeczna zaczęła się rozkładać.
Społeczeństwo, dawniej składające się – zupełnie po „feudalnemu” – z warstw różniących się pełnioną w nim misją: chłopów, robotników i inteligencji, z pozostałościami tożsamości małomieszczańskiej, przemieniało się w społeczeństwo „nowoczesne”. Skonstruowane ono było wg zupełnie innych zasad, bliźniaczo podobne do komunistycznego ideału „społeczeństwa bezklasowego”. Zaczynało się ono składać teraz z panów, którzy mają prawa, bo mają znajomości i pieniądze (na ogół postkomunistów, byłych esbeków i cudzoziemców), niewolników, którzy mają wyłącznie obowiązki, oraz pozbawionego jednego i drugiego marginesu społecznego, używanego czasem przez tych pierwszych do trzymania w ryzach tych drugich. Dwie pierwsze grupy wyznawały kult pieniądza i różniły się w oczach ogółu tym, czy posiadały go dostatecznie dużo, by decydować. Trzecia grupa składała się pariasów, których jednak na swój sposób szanowano - bo się ich bano.
Część niewolników naiwnie wierzyła, że istnieje szansa na dołączenie do grupy panów - i w celu, by się to udało, zaharowywała się dla swoich zwierzchników na śmierć. Tę „śmierć” niekoniecznie trzeba uważać za przenośnię – znany jest styl życia „młodych, wykształconych, dynamicznych pracowników nowoczesnych firm”, po całym tygodniu szaleńczego „wyścigu szczurów” odreagowywali się w klubach, czego elementem były nader często narkotyki i przypadkowe stosunki seksualne4. Bardzo często kończyło się to smutno.
Ci, którzy tej wiary w awans nie posiadali lub ją stracili, staczali się do grupy trzeciej5. Więź, solidarność międzyludzka oficjalnie dopuszczalna stawała się tylko wśród marginesu społecznego (przez co dodatkowo zaczynała się źle kojarzyć). Doprawdy, aż dziwi, że w czasach, w których kwestionuje się sens istnienia stowarzyszeń zawodowych tylko na podstawie istniejących w nich patologii, nie zrobiono z tego zarzutu i nie zaczęto więzi międzyludzkiej i poczucia solidarności oficjalne potępiać, jako przejawu bandytyzmu.
Uzupełnieniem dla tego podziału był podział społeczeństwa oparty na biologii. Materializm ma bowiem to do siebie, że segreguje ludzi, oprócz zamożności, właśnie według tych cech, jako materialnych lub bliskich materialnym. Nietrudno zauważyć, że już w czasach PRL-u były osobne osiedla dla starszych, osobne – dla młodszych; już wtedy też przeciwstawiano „zacofanych” (tj. doświadczonych) starych „nowoczesnym” (bo naiwnym) młodym. „Demokratyczna modernizacja” Polski, która miała miejsce po 1989 r., oznaczała dalszą radykalizację orientacji na biologizm. Tendencja ta stała się wręcz dominująca, starano się bowiem wypromować wręcz oficjalny, zagwarantowany prawnie podział społeczny na grupy biologiczne, oparte na konflikcie jednostek o jakichś cechach biologicznych z jednostkami o innych cechach biologicznych i w związku z tym na egoizmie grupowym. Lansowano więc jako „mniejszość” kobiety czy homoseksualistów; znamienne jest tu zresztą właśnie to obsesyjne skupienie się na kwestii płciowości. Był to z kolei rezultat typowo materialistycznego, obsesyjnego zainteresowania fizjologią i typowego dla „wolnych jednostek” hedonistycznego skupienia na przyjemności. Nie przypadkiem też radykalny feminizm wydał z siebie tzw. literaturę menstruacyjną.
Do tego właśnie sprowadzała się „demokratyczna” koncepcja „różnorodności” i „społeczeństwa obywatelskiego”. Powstaje tu jednak pytanie: czy „zacofane” społeczeństwo sprzed wprowadzenia tych zmian, oparte na podziale stanowo-zawodowym, więziach sąsiedzkich i zainteresowaniach – nie było przypadkiem chętniejsze do uczestniczenia w życiu publicznym i bardziej różnorodne?
***
Gdyby ktoś nam powiedział 20 lat temu
że w „kapitalizmie” sowieckie czołgi zostaną zastąpione przez zachodnie pieniądze,
że „wolność i demokracja” będą przejawiać się w walce o wprowadzenie i utrwalenie jak największej ilości patologii społecznych,
że w „wolnej Polsce” zapanuje powszechny materialistyczny egoizm, a społeczeństwo zacznie rozproszkowywać się na jednostki, zaś byli komuniści nie tylko najwięcej z mieszkańców Polski skorzystają na przemianach, ale staną się kimś powszechnie szanowanym i uznanymi wzorcami do naśladowania,
że będziemy musieli pod groźbą oskarżenia o dziwactwo, utopię i komunizm wyprzeć się wszystkiego, co dla nas cenne, i że będziemy potem starali się na wyścigi to lekceważyć, kompromitować i ośmieszać,
...nie uwierzylibyśmy.
1 Chyba, żeby ktoś zdobył „wykształcenie” i zatrudnił się w biurze „wielkiej i nowoczesnej” firmy.
2 Dodajmy, że takie tendencje były wówczas usilnie lansowane – głównie za pomocą filmów, poprzez które starano się pokazać, że życie gangstera jest „fajne”. Sprzyjała również takim wyborom moralnym destabilizacja życia w „nowoczesnym kapitalizmie”, przejawiająca się głównie w chronicznym bezrobociu.
3 Np. dawniej przekonanie, że za oszustwo odpowiada oszukany, że sam jest on sobie winien, że okazał się „frajerem”, że jest to jego wewnętrzny problem, który nikogo poza nim nie powinien obchodzić – było charakterystyczne dla marginesu społecznego, dla środowisk przestępczych. Po 1989 r. jego głównym źródłem, zarażającym całą Polskę, stali się „nawróceni” na liberalizm gospodarczy inteligenci. Ba, liberałowie gospodarczy w swojej bezczelności szli tak daleko, że twierdzili, iż w oszukaniu nie ma nic złego, bo przecież oszukujący dał oszukanemu „szczęście” – czyli chwilowe poczucie zadowolenia, zanim tamten zorientował się, że został oszukany.
Nie brak i bardziej drastycznych przykładów. Po 1989 r. pojawiło się wśród studentów niespotykane wcześniej zjawisko prostytucji. Początkowo traktowano ją jako rodzaj ekstremalnej przygody. Czy można się temu dziwić, skoro przez tyle lat namawiano ludzi do „wolnej miłości” i głoszono, że wszystko jest na sprzedaż, skoro strywializowano dotychczasowe źródła ekstremalnych emocji pozytywnych (patrz przypis następny) i skompromitowano jako „komunizm” wartości niematerialne - w tym honor, zaś wielkie korporacje dodatkowo przekonały ludzi, że „w nowoczesności i kapitalizmie” istotnie nie ma dla niego miejsca? W trakcie wprowadzania uzupełnień do tej książki natrafiłem na artykuł, pokazujący dalszy ciąg tego procesu. Oczywiście, z czasem studenci połączyli w logiczną całość fakt likwidacji kolejnej bariery moralnej z chronicznym brakiem uczciwie płatnej pracy w Polsce - i prostytucja stała się dla wielu z nich po prostu sposobem na życie. Z obecnych badań wynika, że prostytuuje się nawet co piąty student; niewiele więcej kobiet niż mężczyzn (Agata Jankowska i Anna Szulc „Student daje ciała”, „Przekrój”, 1 III 11).
4 Niestety, seks, alkohol i narkotyki (oraz ewentualnie New Age) stawały się w sytuacji, w której przecież wszystkie inne źródła silnych emocji pozytywnych zostały skompromitowane, zdewaluowane i ośmieszone, jedynym wręcz ich źródłem. Był to bowiem praktycznie jedyny sposób na oderwanie się od zupełnie już pozbawionego ich życia, zapomnienia choć na chwilę o nim. Nie można tych ludzi w żaden sposób porównywać z wcześniejszymi o kilkadziesiąt lat hipisami. Tamci mieli wybór – woleli korzystać ze złych sposobów zwiększania intensywności przeżyć emocjonalnych, bo to było łatwiejsze. Dziś trwać przy pozytywnych sposobach można w zasadzie tylko samotnie, wbrew otoczeniu (a przynajmniej skrywając to przed innymi) – co jest bardzo trudne i przynosi efekty połowiczne, ponieważ większość z tych przeżyć ma charakter wspólnotowy. Trwanie takie łączy się też zawsze w większym lub mniejszym stopniu z wykluczeniem społecznym. Tak więc za cenę ogromnego wysiłku woli osiąga się niewielki efekt – i bodajże więcej przeżywa przykrości, niż przyjemności. Czyż można się dziwić, że amatorzy środków psychoaktywnych i „wolnej miłości” są dziś dużo liczniejsi?
5 Nie dotyczy to drobnomieszczan. Ci nie mieli zamiaru dołączać do pierwszej grupy, bo podjęcie takiej próby jednak wymagało jakichś wyrzeczeń, a oni nigdy nie mieli ambicji większych, niż zapewnienie sobie możliwie przyjemnego, bezpiecznego i wygodnego życia w jak najłatwiejszy sposób. Już w PRL byli oni liczni, a wywodzili się spośród zdegenerowanych inteligentów, półinteligentów i ćwierćinteligentów. Rozsadnikiem ich było środowisko urzędnicze, bo na wpół okupacyjny ustrój PRL umożliwiał władzy wyładowywanie swoich kompleksów na obywatelach, a moralne miernoty lubią wyżywać się na słabszych. Zjawisko to umożliwiło potem szerzenie się liberalizmu gospodarczego, bazującego w znacznym stopniu na niechęci do „urzędników”.
Tożsamość westmanów pozostawała, rzecz jasna, w silnym konflikcie z drobnomieszczańskim stylem życia, co było naturalną obroną inteligencji przed zwyrodnieniem. Popularne były krytycznie odnoszące się do niego piosenki Wolnej Grupy Bukowiny, jak „Bez słów”:
Chodzą ulicami ludzie,
Maj przechodzą, lipiec, grudzień,
Zagubieni wśród ulic, bram.
Przemarznięte grzeją dłonie,
Dokądś pędzą, za czymś gonią,
I budują wciąż domki z kart...
A tam w mech odziany kamień,
Tam zaduma w wiatru graniu,
Tam powietrze ma inny smak.
Porzuć kroków rytm na bruku,
Spróbuj – znajdziesz, jeśli szukasz,
Zechcesz – nowy świat, własny świat.
Płyną ludzie miastem szarzy,
Pozbawieni złudzeń, marzeń,
Omijając wciąż główny nurt.
Kryją się w swych norach krecich
I śnić nawet o karecie
Co lśni złotem – nie potrafią już...
Oczywiście, „upadek komunizmu” był wielkim zwycięstwem drobnomieszczan. Katastrofa warstwy inteligenckiej wpędziła w ich szeregi nowych członków, a sami inteligenci okazali się komunistycznymi głupcami – co znacznie dowartościowało drobnomieszczan. Mogli też oni świętować swoje „wyzwolenie” (do którego się zwykle nie przyczynili), bo jakiekolwiek ograniczenia konsumpcji znikły.
„Kiedy ja myślę o przyszłych czasach, o tych po roku dwutysięcznym i dalej, to nie podoba mi się to, co widzę. Ja mam przyjaciela. Bruno ma na imię. On mówi tak: Ludzi coraz więcej, a człowieka coraz mniej. I ja widzę, że tak będzie w przyszłych czasach. Już teraz tak zaczyna być. Już się widzi tego początki. Ludzi coraz więcej, a człowieka coraz mniej.” (Edward Stachura, „Siekierezada”)
Nigdy jeszcze dotąd – piszę to jako ktoś znający dość dobrze historię Polski – zmiany w mentalności Polaków nie zachodziły tak szybko i nie były tak negatywne. Nic dziwnego – nie tylko wykorzystywały one naturalną ludzką skłonność do łatwizny, ale ich promotorzy mieli jeszcze bat na niepokornych w postaci oskarżenia o znienawidzony totalitaryzm. Bat ten powodował, że nie tylko przestawaliśmy się tym procesom sprzeciwiać, ale całą siłą woli staraliśmy się dostosować do nich własną osobowość.
Posiadanie pieniędzy stało się przejawem cnót wszelakich, nie tylko pracowitości. Liberałowie gospodarczy bowiem z głosili, że „bogatszy ma zawsze rację”, zarazem odgrzewając idiotyczny marksistowski dylemat: „Kto jest lepszy – bogaci czy biedni?” – i oczywiście bez zastrzeżeń opowiadając się za pierwszą opcją. Przy tym rozpowszechniono także pogląd, jakoby bogatszy był lepszy, bo „bardziej cywilizowany”. Najpierw dotyczył on tylko „Zachodu”, ale potem siłą konsekwencji przenoszony i na bogatszych ludzi w kraju. Z drugiej strony zaś każdego, kto miał jakąkolwiek pretensję o cokolwiek wobec bogatego, zaczęto oskarżać o zawiść – co faktycznie czyniło bogatych nietykalnymi moralnie. Zarazem zaś przecież najbogatsi, jako przodownicy „kapitalizmu”, służyli nam za pozytywny wzorzec postępowania.
Dochodziło do tego, że kierowano się wręcz zasadą „trzeba głosować na najbogatszego”. Tak, jakby niemożliwe było wzbogacenie się nieuczciwe czy losowe, albo jakby ktoś, kto się wzbogacił nawet uczciwą pracą i umiejętnościami, musiał potrafić rządzić.
Sam pieniądz stał się zaś świętością – świętością stało się bowiem prawo do zarobkowania w dowolny sposób. Nic dziwnego - przecież na tej zasadzie Niewidzialna Ręka Rynku miała zaspokoić wszystkie nasze potrzeby, a więcej pieniędzy miało nam pozwolić nam wszystkim na szybsze wyjście z „komunistycznej biedy”. Zdaniem materialistów zaś, wartości materialne są dobre same w sobie. Z drugiej strony, wszelkie ograniczenia komercyjności - czy to natury prawnej, czy etycznej1 - uznane zostały za komunizm (co poskutkowało m. in. urealnieniem zasady „wszystko na sprzedaż”). Każde łajdactwo zyskiwało w naszych oczach usprawiedliwienie, akceptację, a nawet poklask, jeśli tylko dało się je uzasadnić „prawami rynku” – czyli tym, że wskutek niego ktoś więcej zarobi.
Często byliśmy przekonani, że komercja oszczędzi, albo nawet samoczynnie rozwinie jakąś wartość, którą uważaliśmy za cenną. Przecież żyjemy w raju na Ziemi, kiedy wszystko, co uważamy za cenne, powinno nie tylko nie obumierać, ale się rozwijać. Tymczasem komercja ani nie oszczędzała wartości, ani tym bardziej ich nie rozwijała – niszczyła je za to jedną po drugiej. Nikt z nas nie chciał być komunistą, toteż woleliśmy siedzieć cicho i nie występować przeciw temu. Stopniowo za to traciliśmy nasze przywiązanie do tych wartości. Wreszcie znajdowaliśmy się w punkcie, w którym uznawaliśmy, że skoro wartości te zostały zniszczone przez „kapitalistyczną” komercję, to widać były sprzeczną z nią, a więc komunistyczne - i dobrze się stało. Przekonywaliśmy się co do racji tego poglądu coraz bardziej, gdy widzieliśmy, jak mało ma wspólnego z tymi wartościami budowany w Polsce „nowoczesny świat”.
***
Tymczasem w nowej, „kapitalistycznej” rzeczywistości to właśnie byli komuniści i esbecy zyskali najwięcej. Wskutek zawłaszczenia „komunistycznego” majątku narodowego przerobili się na kapitalistów i dziwnie łatwo stali się modelowymi wyzyskiwaczami. Interesom ludzi tych nasza liberalna gospodarczo „walka z komuną” zupełnie nie szkodziła. Wręcz przeciwnie – liberalizm gospodarczy przechodził do porządku dziennego nad uzyskanymi przez postkomunistów przywilejami gospodarczymi, a zarazem dążył do wyzwolenia eks-czerwonych biznesmenów z jakichkolwiek zobowiązań wobec ogółu społeczeństwa. Tego samego społeczeństwa, które wczoraj walczyło z komunistami o wolność Polski. Dlatego też nagle ci, którzy sprzeciwiali się, jak w PRL-u, dalszemu żerowaniu dawnych towarzyszy na polskim społeczeństwie, okazali się komunistami. Przecież postkomuniści pasożytowali już „kapitalistycznie”, jako prywatne osoby. Tak więc byli komuniści, jako kapitaliści, okazywali się być przodownikami wolności. A kim może być ten, kto sprzeciwia się przejawiającemu się w ich światopoglądzie i zachowaniach kapitalizmowi, jeśli nie „komuchem”?
Ba – liberalizm gospodarczy poszedł jeszcze dalej, bo wizją skutecznego indywidualnego dorabiania się i nagonką na związki oraz korporacje zawodowe, jako na przejaw socjalizmu i egoizmu, zablokował możliwość samoobrony ludności polskiej przed gospodarczą agresją byłych esbeków i postkomunistów. Istnienie i dominacja esbecko-postkomunistycznej kliki gospodarczej były zresztą starannie przemilczane przez liberałów gospodarczych, bo zanadto kłóciły się z wizją nie tylko wolności i raju na Ziemi, ale także antykomunistycznego kapitalisty.
Prywatyzacyjna orgia przekształcała się we własną karykaturę. Kupujące nasze zakłady firmy zagraniczne okazywały się bowiem niejednokrotnie być własnością publiczną. Nie zmieniało to, oczywiście, nic. Przecież i tak wiadomo było, że nie uwierzymy w to lub nie przyjmiemy do wiadomości, albo będziemy starali się wyprzeć ten fakt ze świadomości. A jeśli nawet to się nie stanie, wytłumaczymy sobie, że zagraniczny inwestor, choćby nawet należący do obcego państwa, z pewnością przyniesie nam ze sobą trochę zachodniego dobrobytu. Wprawdzie coraz częściej pojawiali się też inwestorzy niekoniecznie z Zachodu, ale to z kolei można było wytłumaczyć „brakiem alternatywy”. Coraz częściej też zaczynaliśmy rozumieć, że ważne jest nie tyle to, żeby coś było w rękach prywatnych, ile to, żeby komuś to sprzedać, bo jest to zgodne z „procesami cywilizacyjnymi”, „bo tak koniecznie musi być”.
***
Ludzie przestawali mieć czas dla innych. Staraliśmy się bowiem zrywać kontakty z jak największą ilością osób, aby wykazać się „samowystarczalnością” – pokazać, że jesteśmy już tak „nowocześni” i tak daleko odeszliśmy od „komuny”, że inni ludzie nie są nam potrzebni do niczego, prócz zarabiania pieniędzy. Zresztą istotnie - inni ludzie coraz częściej przeszkadzali nam w zarobkowaniu i w indywidualnych rozrywkach. W pierwszej kolejności pozbywaliśmy się, oczywiście, kontaktów z takimi ludźmi, z którymi relacje wymagały jakiegoś wysiłku – miał on przecież teraz być skierowany tylko na zarobkowanie. Musiało to łączyć się z odrzuceniem dyskusji na tematy naukowo-kulturalne, turystyki, a nawet sportu. Przyjaźń między mężczyznami stawała się z czasem czymś tak nienormalnym, że zaczęto utożsamiać ją z... homoseksulizmem. W niemniejszym zresztą stopniu do „wyzwolenia się” z więzi międzyludzkiej przyczyniali się „demokraci”; jawnie do egoizmu wzywała ideologia feministyczna.
Obojętność wobec innych uznaliśmy za coś neutralnego moralnie – i dziś większości z nas nawet przez myśl nie przejdzie, że mogłaby to nie być prawda.
Zaczęły się nawet kształtować nowe zasady dobrego wychowania, oparte o dążenie do „samowystarczalności”. Nie służyły one już temu, żeby sprawiać sobie nawzajem jak najmniej przykrości, by ludziom się dobrze ze sobą żyło. Najważniejsze stało się to, by innym, broń Boże, nikomu nie „zabrać czasu” – a tym bardziej nie „wykorzystać” ich, prosząc ich o coś (każda prośba była zresztą dodatkowo odbierana jako upokarzające żebractwo). Cel tego był coraz bardziej oczywisty – chodziło o nieprzeszkadzanie innym w „prawidłowym” – samotnym i zredukowanym do zarobku oraz do wydawania pieniędzy życiu.
„Samowystarczalność” powodowała zamykanie się w odizolowanych grupkach, możliwie mało licznych, by zrealizować koncepcję uniezależnienia się od innych ludzi w jak największym stopniu. W stosunku do wszystkich poza własną grupką obowiązywała idealna obojętność.
„Do Warszawy przyjechałem we wrześniu zeszłego roku. Do pracy, nowego dorosłego życia. I od razu okazało się, że jestem sam. Ludzie w firmie są fajni. Ale po pracy znikają. Uciekają do swojego życia, a ja do służbowego mieszkania. Kiedy chcę się z kimś umówić w sobotę, okazuje się, że wszyscy mają plany. Nikt nie proponuje, żebym się dołączył.
Warszawa nie ma klimatu, bo nie ma tu uśmiechu. (...) Owszem, są tu fajne puby i kluby z muzyką na żywo. Człowiek chętnie wchodzi do baru i zamawia wódkę. Po chwili się orientuję, że jestem nie tyle intruzem, ile osobą, której nie ma. Ludzie bawią się w hermetycznych grupkach; na obcych nawet nie zatrzymują wzroku. Pijesz i patrzysz na zegarek. Zastanawiasz się, ile człowiek stojący tuż obok może stać do ciebie plecami. Pospiesznie opróżniasz szkło i wychodzisz2” (Marcin Lewandowicz „Mieszkam w Warszawie. Jeszcze nigdy nie byłem tak samotny” (rubryka „Stolica – imprezowe centrum czy towarzyska pustynia?3” w „Metrze”, 20-22 III 09). Autor jest dziennikarzem radiowym).
Tak właśnie w praktyce wyglądała rzeczywistość... społeczeństwa otwartego.
***
Poglądy, które należało wyznawać, nie dotyczyły już tylko abstrakcyjnych idei politycznych. Zmuszeni byliśmy do zmieniania z dnia na dzień poglądów, które uważaliśmy za pewniki, także tych opartych na osobistym doświadczeniu – i to w dziedzinach tak istotnych dla naszego życia – dla naszej tożsamości, stosunków z innymi, po prostu spojrzenia na świat4 - jak historia najnowsza czy etyka. I zrozumieliśmy – „w nowoczesnej rzeczywistości rozum i doświadczenie, a więc tym bardziej wiedza naukowa, także nie mają znaczenia5, bo również w tych dziedzinach należy teraz wyznawać slogany i ślepo wierzyć autorytetom”. Wobec tego, pogląd jako taki jest sprawą bez wartości. Tak więc, bez wartości stała się też dyskusja, jako polegająca na wymianie poglądów. Trzeba tylko powtarzać aktualnie obowiązujące hasła, żeby nie okazać się przeciwnikiem wolności.
Ponieważ wskutek całkowitej ruiny swojego światopoglądu i nieograniczonego zaufania naszym „przywódcom” przestaliśmy wierzyć we własny rozsądek, przyjmowaliśmy z ust wprowadzających nas w nową rzeczywistość „autorytetów” – „lewicowych” i „prawicowych” – następne „prawdy”, dotyczące coraz to nowych dziedzin życia. Byliśmy gotowi przyjąć każdą opinię – nie dla jej sensowności, a tylko z uwagi na osobę i sposób, która dany pogląd wygłaszała. Osoba musiała należeć do środowiska „zasłużonego” wyjaśnianiem nam świata po 1989 r., natomiast sposób powinien działać na nasze emocje. Ponowne odmrożenie rozumu, zaprzestanie „powstrzymywania się od refleksji”, nie wchodziło w grę. Wiedzieliśmy przecież, że poglądy, które należy wyznawać w „nowoczesnej rzeczywistości”, są wewnętrznie sprzeczne i nijak się mają do realiów – tak więc musielibyśmy je w całości odrzucić. I stanęlibyśmy z powrotem wobec nierozwiązanego dylematu przemian, dokonujących się w Polsce po 1989 r., bez wiedzy, w jaki sposób się w tej sytuacji zachować – za to ze świadomością lat straconych na dostosowywanie się do „nowoczesności”.
Skoro poglądy, logika, wiedza i doświadczenie nie mają sensu, to jakiż sens mogą mieć jakiekolwiek zainteresowania, pasje? Chyba tylko o tyle, o ile da się na nich zarobić. Potrafiliśmy więc, przynajmniej początkowo, wyciągać wnioski, potrafiliśmy też zdobywać z własnej woli wiedzę – ale tylko wtedy, kiedy mogło to „zwiększyć nasze szanse na rynku pracy”. Każdy chciał przecież stać po stronie Dobra, budując „kapitalizm”, a przy okazji podnieść sobie stopę życia, co przecież miało być drogą do osiągnięcia WSZYSTKIEGO. „Kapitalizm” zaś coraz więcej wymagał, coraz więcej pochłaniał czasu i energii – i kierował te zainteresowania w takich kierunkach, jakie przynosiły największe zyski. Uzyskiwana w celach zarobkowych wiedza była coraz bardziej sztuczna i odtwórcza, służąca wyłącznie zaspokojeniu potrzeb wielkich firm – i coraz mniej miała wspólnego z prawdziwymi zainteresowaniami.
Oparcie światopoglądu na nieumotywowanych w żaden sposób logicznie hasłach – bo przecież hasłami nas karmiono i w związku z tym na nich opierały się nasze nowe podglądy – powodowało, że wszelka rzeczowa dyskusja stawała się wręcz niemożliwa. Argumentacja nie miała żadnego sensu, jeśli uznaliśmy, że frazesy w całości zastępują logikę, rozum i wiedzę, opartą na faktach. Każda ze stron mogła więc tylko powtarzać swój slogan, coraz bardziej się przy tym denerwując.
W tej sytuacji porzucono zupełnie poważniejsze tematy, które mogłyby wieść do sporów tego rodzaju, skupiając się na tzw. tematach neutralnych, tak banalnych, że w ich przypadku awantura nie wchodziła w grę. Lekka konwersacja o niczym, służąca tylko podtrzymaniu kontaktu słownego, stała się jedynym sposobem dyskusji w gronie koleżeńskim. Na tej zasadzie można było rozmawiać choćby przez pół godziny o rozwiązanym sznurowadle od buta.
Lekka konwersacja wyłącznie ze stałymi partnerami do dyskusji stała się charakterystyczną cechą „ludzi nowoczesnych”. Gdy się patrzyło na dyskutujących yuppies, z ich martwymi twarzami i oczyma bez wyrazu, ślizgającymi się po wszystkich spoza grupki stałych partnerów do dyskusji, jakby byli zrobieni z powietrza - zdawało się, że to nie ludzie, a manekiny. Przypominało to bardzo zjawiska znane z sekt destrukcyjnych – ale przecież było przejawem „demokratyzacji i rozwoju”. Steven Hassan tak pisze w książce „Jak uwolnić się od manipulacji psychicznej w sekcie” (wydawnictwo „Ravi”, Łódź 2001, s. 195):
„Tożsamość nabyta w sekcie sprawi, że często będzie on [mowa o członku sekty, Johnie] wydawał się nie dostrzegać ludzi, na których patrzy. Jego oczy mogą być szkliste, obojętne lub zamglone. Ciało może być usztywnione, a mięśnie twarzy napięte. Ten wygląd może przywodzić na myśl robota lub zombie. (...) Głos (...) w przypadku osobowości kultowej [tj. nabytej w sekcie] będzie brzmiał jak magnetofonowe nagranie jednego z wykładów.”
Sektą, do której należeliśmy, była „Wolność i Nowoczesność”, a naszymi guru – liberalne „autorytety”. Nad nimi zaś unosił się na podobieństwo Moona – superguru, redaktor naczelny pewnego ogólnopolskiego dziennika.
Zauważywszy, że „nie łapię” kontaktu z rówieśnikami, postanowiłem kiedyś posłuchać, o czym oni rozmawiają. Było to w jednym ze studenckich klubów turystycznych – jeden z jego członków opowiadał o wyprawie zagranicznej:
- Jechaliśmy ileś tam dni, wydaliśmy ileś tam pieniędzy, widzieliśmy gejzery.
To samo powtórzył jeszcze kilka razy. Gejzery nie są na Ziemi zjawiskiem częstym – musiała więc być to daleka podróż, w otoczenie zupełnie odmienne od naszego, z innym krajobrazem, florą, fauną, innymi ludźmi. Młody człowiek, którego wypowiedź właśnie zacytowałem, nie miał jednak o tej podróży zupełnie nic do powiedzenia – za wyjątkiem długości trasy, rozmiarów konsumpcji mierzonych w pieniądzach i zaliczenia głównej „atrakcji turystycznej”...
Grupki koleżeńskie służyły już wyłącznie samej tylko, niemal fizjologicznej, uproszczonej i zredukowanej do minimum w imię „samowystarczalności” potrzebie zaspokojenia kontaktu z kimś innym. Nie liczyła się zupełnie treść rozmów, toteż ulegała ona maksymalnemu ujednoliceniu, pewnej konwencjalizacji. Ludzie w kontaktach z innymi musieli być możliwie najbardziej jednakowi – co więc normalnie rozwinięty człowiek mógł robić w takim towarzystwie?
Silne charaktery i wyraziste osobowości były bardzo niechętnie widziane w tych środowiskach – jakiż to kontrast z epoką westmanów! Najważniejsze stało się dostosowanie się do obecnych czasów, czyli płynięcie z prądem - więc na co niby miałyby być potrzebne? Burzyły tylko ciągletosamość rozmów. Ponadprzeciętne walory osobiste liczyły się więc tylko o tyle, o ile ułatwiały zdobycie pieniędzy, czyli łączyły się z cwaniactwem i umiejętnością mechanicznego zarobkowania. Intelekt miał znaczenie wyłącznie wtedy, gdy ułatwiał robienie coraz to nowych kursów „zwiększających szanse na rynku pracy”.
Tym gorzej traktowano tych, którzy naprawdę się nie zmienili i samą swoją postawą przypominali tamte czasy. Wokół nich zrobiło się raptem pusto; reszta odsuwała się od nich i unikała ich jak zadżumionych. Często zrywano stare przyjaźnie i nawiązywano nowe znajomości, już na gruncie „kapitalistyczno-demokratycznego” konsumpcjonizmu.
Tak usilnie staraliśmy się dostosować do najnowszych trendów medialnych w dziedzinie światopoglądowej, najbardziej osobistej i niezależnej, pozwalającej człowiekowi zachować wolność wewnętrzną nawet wśród najsroższych prześladowań, z czym nie mogły sobie poradzić nawet najgorsze totalitaryzmy! Tym bardziej więc musieliśmy kapitulować przed wszystkimi innymi trendami. Zaczęła się pogoń za najnowszymi gadżetami, reklamowanymi przez media. Traktowaliśmy je oczywiście tak samo, jak poglądy: jako coś, co kapitalistyczno-demokratyczny obywatel powinien mieć, bo tak mówią jego medialni nauczyciele. Poddanie w wątpliwość wartości niematerialnych, uznanie ich za przejaw zacofania i komunizmu, za coś, co można sobie dowolnie zmieniać, spowodowało, że wartości materialne, wyrażające się w posiadaniu modnej błyskotki, zwłaszcza elektronicznej (bo można to było podciągnąć pod „cywilizację”) - stały się jedynymi. Dlatego też, jak mówi Jacek Podsiadło,
„...W efekcie człowiek robi się pusty, najważniejszym albo jedynym miernikiem jego wartości jest to, ile ma na koncie i ile przekątnej ma ta jego plazma.”
Okazało się zresztą w końcu, że w nowej rzeczywistości można świetnie funkcjonować w ogóle bez światopoglądu i bez poglądów, wyłącznie na zasadzie płynięcia z prądem i uznania, że „liczy się tylko kasa”. Przyjmowaliśmy więc „prawdy”, głoszone przez naszych guru, już tylko dla świętego spokoju, bo stopniowo traciły one w naszych oczach jakąkolwiek wartość – wraz z pytaniami, na które odpowiadały. Jednak naszym przewodnikom przynosiło to korzyści, ponieważ w ten sposób neutralizowali nasz opór w kolejnych kwestiach.
Polityka nie miała przełożenia na nasze życie - życie ludzi, zajętych wyłącznie prywatnymi problemami - a poza tym dyskusje światopoglądowe sprowadzały się przecież do sporu na dogmaty, który nie mógł przynieść rozstrzygnięcia. Oczywiście, nasz brak udziału w życiu politycznym i rosnąca obojętność wobec niego - czym poskutkowało nasze zajęcie się tylko życiem prywatnym, interpretowaliśmy jako dowód, że w idealnej rzeczywistości zaangażowanie polityczne jest istotnie niepotrzebne. Nauczycielom „kapitalizmu” i „demokracji” udało się prawdziwie genialnie zneutralizować i skłócić Polaków ze sobą, lansując zarazem swoje poglądy jako jedyne możliwe.
Największe nawet zasługi w walce z komunizmem przestały się liczyć już dawno. O tym należało przecież zapomnieć, by „móc lepiej budować kapitalizm i demokrację”. W miarę upływu czasu, życie ludzi pochłoniętych mechanicznym zarabianiem pieniędzy i dążeniem do indywidualnej przyjemności, przestawało mieć cokolwiek wspólnego z dawnymi ideami. Przypominanie o nich uchodziło za coś niesmacznego, bo przecież było to wyciąganie cudzego dawnego zacofania, utopijności, niedojrzałości i głupoty – tak bowiem patrzyliśmy teraz na własne poglądy sprzed „odzyskania wolności” jeszcze częściej, niż dawniej.
Ci spośród nas, którzy byli wyznawcami „demokracji” i ci, dla którzy wyznawali liberalizm gospodarczy tylko werbalnie, wprawdzie dalej skupiali się często na udowodnieniu, że tak naprawdę nic się nie zmieniło w stosunku do czasów przed 1989 r. Jednak słowa te były już tylko pustą deklaracją - ich też już „nauki” „demokratyczno-kapitalistyczne” przekształciły tak, że ci, którzy się nie poddali się presji, nie mieli po prostu o czym z nimi rozmawiać. Kontakty były tak płytkie, a poziom intelektualny rozmów tak niski, że żadnemu normalnie rozwiniętemu człowiekowi nie mogło to wystarczyć.
W środowiskach post-inteligenckich nie tak prosto było odrzucić dawne pasje intelektualno-artystyczne – trzeba było chwytać się półśrodków, m. in. (patrz niżej) komercjalizując je. Znajomi zaś zwykle te półśrodki tolerowali, byle nie na forum towarzyskim – choć starali się pokazać, że nic ich one nie obchodzą. Biorącym z nas przykład dawnym robotnikom, u których pasje te były bez porównania słabiej zakorzenione, udało się to też bez porównania lepiej – ludzi z pasjami zaczęto wykluczać ze zbiorowości. Znany mi jest przypadek człowieka, który starannie ukrywał przed znajomymi swoją pasję gry na skrzypcach. Zapytany, dlaczego tak robi, odparł: „Boję się samotności”.
Tak, działo się tak w tym właśnie „modernizującym się” społeczeństwie polskim, gdzie wykluczenia miało nie być. Ale istotnie - coraz rzadziej bojkotowano kogoś za zachowania niemoralne. A przecież tylko to się liczyło.
Estetyka – której ostatnim przyczółkiem było właśnie pokolenie westmanów, którego przedstawiciele trzymali się jej z niesłychanym uporem – ulotniła się wraz ze zwycięstwem materializmu. Kultura pod wpływem skompromitowania kultury westmańskiej – jedynej autentycznej, jaką znało młodsze pokolenie westmanów – oraz inwazji „nowoczesnej”, „kapitalistycznej” kultury masowej, a także spekulanckiej komercjalizacji, dążenia do doraźnej maksymalizacji zysków - zaczęła zamieniać się w rozrywkę. Zainteresowania intelektualne upadały pod uderzeniami socjotechniki – poglądy, które teraz należało wyznawać, były tak różne od tych, do których przywykliśmy, że uznawaliśmy, iż w ogóle nie mają one znaczenia. Zainteresowania naukowe, których istotą jest wszak zdobywanie nowych poglądów i rozważania na ich temat – stały się czymś bezwartościowym6. Nawet nasz zasób pojęć ewoluował w kierunku materialistycznym – jaskrawym na to przykładem jest to, że pojęcie „godności” oznacza dziś... standard życia7. Nie do wiary – ale przed 1989 rokiem patrzyliśmy na ludzi żyjących w skrajnie prymitywnych warunkach z podziwem i ani nam nie przyszło do głowy, że ich życie może być pozbawione godności – raczej wprost przeciwnie...
***
Wentylem, pozwalającym nam w tym wszystkim nie zwariować, była dalej praca zarobkowa. Okazje do niej rzeczywiście istniały, choć - o dziwo! - z czasem stawały się coraz bardziej iluzoryczne. My jednak woleliśmy tego nie widzieć – albo wciąż uważaliśmy posługiwanie się swoim rozumem za coś niedopuszczalnego, albo przywykliśmy już do takiego prymitywnego życia – i zwyczajnie nie chciało się nam zmieniać przyzwyczajeń.
Wygrywały na tym wszystkim te środowiska, które nie uwierzyły w pożytki, płynące z indywidualizmu i zachowały wewnętrzną solidarność, oraz kierowały się tylko własnym interesem grupowym. Należeli do nich przede wszystkim oczywiście używający od dawna ideologii tylko jako parawanu postkomuniści. Zaczynali też jeszcze bardziej opanowywać gospodarkę, wykaszając swoją solidarnością i brutalnymi metodami „niezrzeszoną” konkurencję. „Tak, czy owak – sierżant Nowak”! Wniosek z poglądu, jakoby liberalizm był jedyną alternatywą dla komunizmu, płynąłby taki, że w każdym ustroju ta sama ekipa po prostu musi być górą.
Postkomunistyczny biznes i kapitał zagraniczny – który zdaniem liberałów gospodarczych miał zlikwidować bezrobocie, a także ochronić przed najazdem militarnym z kraju pochodzenia tego kapitału (zapomnieli, że sami twierdzili, iż nadszedł koniec historii i wojny już nie będzie!) – podzieliły między siebie eksploatowaną Polskę. Oczywiście, przeciętny Polak nie miał żadnych szans w konkurencji gospodarczej z tymi środowiskami, z których jedno dysponowało powiązaniami, a drugie - pieniędzmi. Pieniądz może bowiem w gospodarce – czego nam oczywiście nie powiedziano – służyć też jako broń. Sam liberalizm gospodarczy jest ideologią „prawa pięści”, nie tylko zezwalającą czy zachęcającą do użycia siły ekonomicznej, ale wręcz to nakazującą – pod groźbą zakwalifikowania siebie do nieżyciowych mięczaków.
My mieliśmy służyć w tym układzie – w którym podobno byliśmy wolni – jako biali Murzyni, a nawet ktoś jeszcze niżej stojący, bo niewolnik murzyński był drogi; właściciel musiał go szanować – nie mógł po wyeksploatowaniu wymieniać na nowego. W „wolnej” Polsce pracodawca nie tylko mógł to robić, ale ludzie krzywdzeni nie mogli liczyć na żadną pomoc ani współczucie. Idee liberalne służyły bowiem do wywoływania naszej akceptacji moralnej stanu, w którym się znaleźliśmy.
W odróżnieniu od czasów „komuny”, upadlaliśmy się jednak przed swymi panami i płaszczyliśmy przed nimi. Ktoś, kto by próbował się przeciwstawiać w imię godności osobistej, uchodziłby nie, jak dawniej, za bohatera, lecz za Don Kichota – by nie powiedzieć: za chorego umysłowo, bo to już się nawet nie kwalifikowało jako komunizm.
Dziwnym trafem, reformy w duchu liberalizmu gospodarczego jakoś nie powodowały więc wzrostu zamożności. Poszczególne jednostki i grupy nie są żadnym dowodem, ponieważ na każdych przemianach ktoś zyskuje - byli w Polsce tacy, co zyskali na rozbiorach czy okupacji hitlerowskiej. Jednak wyznawcy liberalizmu gospodarczego wszelkie problemy zwalali bezczelnie na „socjalizm” i domagali się jeszcze większego radykalizmu.
Tak więc nasze marzenia o dobrobycie okazywały się mrzonkami. Jak się bowiem w końcu okazywało, role tych, którzy będą dobrze zarabiać i znajdować się na szczycie – wbrew głoszonej czasem przez liberałów gospodarczych wizji rzeczywistości, w której „każdy może założyć firmę i się dorobić” - zostały już rozdane. Jednak liberałowie gospodarczy wciąż podrywają nas do pogoni za sennym widziadłem dobrobytu, mogącego tylko nabijać coraz bardziej kabzę „wierchuszce”.
Liberałowie gospodarczy otwarcie zresztą mówili od początku, że ich ustrój jest tylko dla najsilniejszych – czyli po prostu najbogatszych, bo siła w gospodarce przejawia się przecież właśnie zamożnością. Tyle, że zarazem głosili na raj dla wszystkich, a zresztą przyciśnięci, zgodnie z zasadą swojej giętkości światopoglądowej odpowiadali, że każdy, kto nie jest leniem, będzie się mógł wśród tych najbogatszych znaleźć. My zaś, pełni wiary w ogrom dobra, który przeniosła nam „wolność”, chcieliśmy w to wierzyć.
Poglądy liberałów gospodarczych – mglista i wewnętrznie sprzeczna wizja cudownej przyszłości, która miała nastać, jeśli tylko ich bez zastrzeżeń posłuchamy – tak mało miały wspólnego z rzeczywistością, w której żyliśmy, a przecież stały się jedynymi dopuszczalnymi. Tym, którzy wypadli za burtę płynącego ku nowej, wspaniałej przyszłości liberalnego okrętu – a liczba ich stale rosła - zostawały dwa wyjścia:
sprzeciwić się poglądom liberałów gospodarczych, i na zasadzie teorii dwóch jedynie możliwych ustrojów być ogłoszonym komunistą,
zgodzić się z nimi i zacząć dopatrywać się swoich win tam, gdzie ich nie było. Konsekwencją musiało być popadnięcie w kompleksy, bo skoro mimo największych usiłowań do niczego się nie dochodziło, to jakich usiłowań było potrzeba, żeby do czegoś dojść? Człowiek taki musiał uznać, że jest wyjątkową miernotą, niedorastającą do wyzwań obecnych czasów, mogącą egzystować tylko jako pasożyt na innych, lepiej sobie radzących. Że jest właściwie kimś, kto zanieczyszcza swoją obecnością raj, kimś, kogo w imię lepszej przyszłości ogół powinien się pozbyć.
Tymczasem szczęsne czasy, które przyniosą nam rajskie życie, przesuwano w przyszłość. Wyidealizowana przyszłość – to miał być teraz czas, kiedy już się „wyzwolimy z zacofania” i dorobimy. Pod wpływem nowszych nauk liberałów gospodarczych uznaliśmy, że doskonały raj nie powstał jednak wraz z końcem „komuny”. Teraz istnieje tylko niedoskonała jego forma, gdzie wszystkie problemy jeszcze nie mogą być rozwiązane, „bo jest jeszcze dużo komunizmu”. Jednak daje ona każdemu możliwości rozpoczęcia dorabiania się, które w przyszłości, gdy już do niego dojdzie, umożliwi rozwiązanie wszelkich kwestii8.
Znów było to nie do sprawdzenia, dopóki by ta przyszłość by nie nadeszła. Ponieważ pozytywnych efektów nie było widać, więc ideolodzy „wolności” przesuwali tę świetlaną przyszłość coraz dalej – dzięki czemu nie tracili w naszych oczach twarzy. Zawsze jest przecież jutro.
My zaś akceptowaliśmy hasła, do których byliśmy przyzwyczajeni, nie zastanawiając się, że nie mają one żadnego sensu, a ich nowe uzasadnienie jest, delikatnie mówiąc, naciągane. Przecież mówią to ludzie, którzy lepiej od nas znali zasadnicze problemy kapitalizmu i demokracji. Skoro mieli rację wtedy, mają pewno i teraz. Wszelkie wątpliwości gasili zaś skutecznie hasełkami i socjotechniką – wobec których byliśmy bezbronni. Zresztą, przywykliśmy szybko do tego, bo „powstrzymanie się od refleksji”, ślepa wiara w to, co głosili, była taka wygodna. Zwalniała nas przecież całkowicie od wysiłku intelektualnego i od rygorów logiki.
Wmawia nam się np. po dziś dzień, że jesteśmy „krajem na dorobku”. Jak można być wciąż krajem na dorobku po 20 latach9? Wyobrażacie sobie, że w 1965 r., 20 lat po wojnie, ktoś nazywałby w ten sposób Niemcy? Pomijam tu już ten szczegół, że Polska w 1989 r. nie leżała w gruzach. Innym słowem, nie da się 20 lat po odzyskaniu domniemanej wolności tłumaczyć biedy wciąż komunizmem. Pogoń za horyzontem? Tak, niestety10...
Piliśmy więc dalej słowa zwłaszcza z ust intelektualnych filarów tych przemian, których uważaliśmy za czołowych nauczycieli kapitalizmu i demokracji, pokazujących nam, w jaki sposób żyć w wolnej Polsce. Traktowaliśmy ich dalej jako przewodników, którzy pokazali drogę nam, zagubionym w świecie, który okazał się być tak odmienny od tego, na który czekaliśmy. Ich przepowiednie sprawdziły się przecież, nasze wizje – nie. Czy mogą więc nie mieć racji?
Mieliśmy też kolejne powody, aby uznać, że, ci, którzy przedstawili nam inną od naszej dawnej wizję wolności – mają słuszność. Przecież ich „kapitalistyczno-demokratyczne” nauki pokrywały się z dalszymi procesami, które zaczęły mieć miejsce po 1989 r. Zasady z wielkich, zagranicznych korporacji i firm postkomunistycznych, rozpowszechniane przez liberałów, przyjęte zostały przez ogół prywatnych przedsiębiorstw, aż stały powszechnie obowiązującymi w Polsce. Przyszło to tym łatwiej, że w kraju, w którym przez dziesięciolecia prywatna działalność gospodarcza była zwalczana, marginalizowana, ledwo tolerowana – kultura ekonomiczna znajdowała się w zaniku, toteż większość zakładających właśnie firmy ludzi nie miało o niej żadnego pojęcia. Przyjmowali więc pierwszy wzorzec, który im pokazano. Oczywiście, dalej nie zauważaliśmy, że były to „samospełniające się proroctwa”, których realność była właśnie skutkiem wcielania ich w życie. Nie docierało do nas dalej, że to właśnie nasi nauczyciele są jeśli nawet nie politycznymi, to intelektualnymi konstruktorami tego świata, ponieważ to oni popularyzowali tworzące go patologie i wprowadzali ich moralną akceptację.
Widzieliśmy też wszędzie „wyzwalające się” jednostki – i sami „wyzwalaliśmy się” coraz bardziej, a nasze życie stawało się coraz bardziej „fajne”. Tylko dlaczego - skoro było coraz lepiej - było coraz gorzej?
***
Przejęci poglądem, że różnice między „dwoma możliwymi ustrojami” istnieją wyłącznie w dziedzinie majątkowej, nie zauważyliśmy, że to właśnie w „kapitalizmie” przyjmowały się główne założenia marksizmu, którym rzekomo komunistyczne polskie społeczeństwo stawiało opór przez cały okres PRL.
Tak więc heglowska wiara w „ducha czasów” przyjęła się po 1989 r. w postaci kultu „nowoczesności” – czyli po prostu nowości. Zakorzeniał się coraz bardziej pogląd, że zmiany są dobre same w sobie, a to, co nowe, jest lepsze. Zaś nawet, jeśli nie jest, to nie da się temu w żaden sposób przeszkodzić, bo nowość to postęp, a postęp to jedyna możliwość - i nie wolno tego robić, bo... nowe jest lepsze – i kółko się zamknęło. Trudno się zresztą dziwić nieskuteczności oporu wobec czegokolwiek, skoro za jedyną możliwość przeciwdziałania temu, co nam nie pasuje, uznano indywidualną słowną deklarację. Zmiana rzeczywistości przy pomocy słowa protestu nie jest w tym ustroju możliwa – a więc nie jest możliwa w ogóle.
Polacy ze środowisk inteligenckich zaakceptowali także sposób sprawowania władzy bez udziału obywateli, na zasadzie widzimisię polityków – dokładnie ten sam, z którym walczyliśmy przez cały PRL i który uważa się za przejaw totalitaryzmu. To nie jest, ich zdaniem, złe – zła jest korupcja (ciekawe, w jaki sposób jej w takiej sytuacji zapobiec?). Tak więc, zdaniem tych ludzi, „wolność polega na tym, żeby było jak za komuny, tylko dobrze”. Dziś dosłownie zatyka mnie ze zdumienia i złości, gdy słyszę, jak różni ludzie twierdzą, że to jedyna metoda, że ze społeczeństwem nie da się dyskutować, bo każdy ma inne zdanie na jakiś temat. „A co będzie, jak 60% społeczeństwa będzie za, a 40 – przeciw? Wszystkim przecież nie da się dogodzić11?” Rany, gdzie my żyjemy? W XXI wieku – czy w Polsce czasów saskich z funkcjonującą zasadą liberum veto?
Ta sama koncepcja „wolności” widoczna jest również w dziedzinie, nazwijmy to tak, mieszkaniowo-rodzinnej. Jak wiadomo, komuniści rozbijali społeczeństwo, przenosząc ludzi do anonimowych bloków. Mieszkania w blokach projektowano specjalnie w taki sposób, by rodzice nie mogli mieszkać z dziadkami, by rozbić rodzinę trójpokoleniową, bowiem przekazywana przez dziadków tradycja stanowiła przeszkodę dla szerzonego przez władzę materialistycznego „postępu”. A dziś? Dziś rodzina trójpokoleniowa wydaje się nam już czymś wręcz absurdalnym. Indywidualistyczna demoralizacja zarówno młodszego, jak i starszego pokolenia zaszła tak daleko, że dogadanie się w takich warunkach to wręcz utopia. Obecnie nawet stworzenie trwałego małżeństwa, związku dwojga zaledwie ludzi, jest już dużym sukcesem – a cóż dopiero mówić o rodzinie trójpokoleniowej! A tymczasem wyrasta powoli nowe pokolenie ludzi już tak „wyzwolonych”, że niezdolnych nie tylko do jakichkolwiek trwałych związków, ale nawet do koleżeńskich kontaktów z rówieśnikami... „Dorosłe, samodzielne życie” utożsamiono zaś już ostatecznie z zakupem mieszkania w bloku, który to pogląd wypromowano w ciągu ostatnich kilku lat. Jest zaś tylko kwestią czasu, kiedy synonimem założenia rodziny stanie się słowo „kredyt”...
Podobnie w „realnym socjalizmie” za szczyt nowoczesności uważane były PGR-y, a gospodarstwo chłopskie traktowano jako przejaw zacofania. Dziś po dawnemu za szczyt nowoczesności uważane są kołchozy – tyle, że prywatne. Chłop, siedzący na własnej ziemi, dalej jest zaś „zacofańcem”. Tyle tylko, że teraz udało się już skruszyć opór chłopów, spowodować przy pomocy propagandy i wytworzenia kulturalnej zapaści wsi, że oni sami siebie za takich uważają. Cała wizja „wolności”, która nadeszła w 1989 r., sprowadza się bowiem w gruncie rzeczy do absurdalnej tezy, że „skoro mamy wolność, to teraz już możemy spokojnie kapitulować przed wszystkim, z czym wcześniej walczyliśmy”.
Rządy komunistów, jak wiemy, nauczyły Polaków braku szacunku do wspólnej własności. Czy liberalizm gospodarczy, będący ponoć przeciwieństwem komunizmu, zlikwidował tę patologię społeczną? Skądże znowu! On podniósł ją do rangi doktryny państwowej. Najważniejsze „reformy” ostatnich 20 lat oparte były właśnie na niechęci do własności publicznej.
Albo czy myślicie może, że po 1989 r. podział na „nas” i „onych” się skończył? Nic podobnego – on się utrwalił, bo ostatecznie stracono już nadzieję, że inna rzeczywistość jest możliwa. Nie zmienił tego fakt, że przez pewien czas część „onych” wywodzących się z opozycji usiłowała wmawiać obywatelom, że oni są dalej tymi samymi „kolegami z podziemia”. Wymagali przecież takiego samego stosunku do siebie, jak „oni” z PZPR. Tyle tylko, że wobec atomizacji społeczeństwa brak jest z „naszej” strony jakiejkolwiek liczącej się opozycji, i że dziś żadna niechęć czy ostracyzm społeczeństwa nie stanowi w dołączeniu się do „onych” przeszkody. Po pierwsze bowiem, „oni” przecież „już są dobrzy”, a po drugie – wszelkie środowiska, które odnosiły się do panujących wśród „onych” zasad z niechęcią, właśnie się likwidują lub zanikły.
Utrwalił się też ostatecznie pogląd, istniejący już w PRL, który nazywam „kompleksem dorosłości”. Polega on na przekonaniu, jakoby dorosłość/dojrzałość była równoznaczna z zarabianiem pieniędzy. Ponieważ zaś dorośli nie zajmowali się inicjowaniem młodzieży, zostawiając to jej samej, a dorosłość zawsze przyciąga nieodparcie młodych, pojawiła się wśród tych ostatnich tendencja do jak najwcześniejszego rozpoczęcia pracy zarobkowej – oczywiście, ze skłonnością do stałego obniżania granicy wiekowej. Tak to kolejne roczniki „dobrowolnie” skracają sobie młodość - niedługo pewno dojdziemy w tej dziedzinie do standardów krajów Trzeciego Świata z ich siedmioletnimi pucybutami12.
Ogólnie zresztą w ramach akceptacji „kompleksu dorosłości” uznano ostatecznie materializm za cechę człowieka dorosłego, a przywiązywanie do wartości niematerialnych – za dziecinadę (dziecko to człowiek, w którym potrzeb niematerialnych jeszcze nie zduszono). Odpowiedzialność, dojrzałość światopoglądowa – przestały być już ostatecznie potrzebne człowiekowi dorosłemu. Tak właśnie było w dużych miastach – a reszta Polski przestała się liczyć; zresztą telewizja postarała się o rozpropagowanie tego i gdzie indziej.
Nasze pasje i przyjaciół porzuciliśmy, by zajmować się pracą zarobkową też zupełnie tak, jak to sobie wymarzyli komuniści. Ale to jeszcze nic.
„Rosjanin – mówi Ryszard Kapuściński (Witold Bereś i Krzysztof Burnetko „Kapuściński: Nie ogarniam świata”, „Świat Książki”, Warszawa 2007, s. 19) – traktuje wszystko jako dopust boży. „Niczewo nie podiełajesz”, mówią. No bo co zrobisz? Porażki i nieszczęścia traktują tak, jak my traktujemy klęski żywiołowe. Jak powódź czy pożar. Podobny stosunek mają do komunizmu. To był element natury, tak do tego podchodzą. Jak jest głód, to jest i trzeba go po prostu przeżyć. Koniec.”
Otóż my zaczęliśmy patrzeć na otaczającą nas rzeczywistość – zwłaszcza, gdy jakieś jej patologie można było wytłumaczyć „prawami rynku” - dokładnie tak samo: jako na coś, czemu nie da się przeciwdziałać, trzeba się podporządkować i postarać to jakoś przeżyć. Nic dziwnego - „kapitalizm” miał być przecież, podobnie, jak w Rosji władza „cara”, ustrojem tak prawdziwym, bo tak naturalnym, jak sama przyroda13.
Przyjęcie przez Polskę „kapitalizmu” dogłębnie zrusyfikowało nas więc duchowo. Czy była to tylko rusyfikacja? Nie – to była już sowietyzacja. Środki, do których byliśmy gotowi sięgać w imię zachowania miejsca pracy, zysku czy kariery, zdumiewająco przypominały zachowania zsowietyzowanych mieszkańców ZSRS. Yuppie, ten produkt „kapitalizmu”, był do homo sovieticus podobny jak brat bliźniak. Mały, tchórzliwy człowieczek, radykalniejsza forma dawnego drobnomieszczanina, gotowy dla osobistej korzyści na każdą podłość. Podstawić nogę koledze z pracy, donieść, upodlić się przed szefem – nie było dla niego żadnym problemem. Wymagał przy tym totalnej kontroli, bo nie można było liczyć na lojalność człowieka „wyzwolonego”, w dodatku traktowanego przez pracodawcę jak śmieć. Jeśli – co się czasem zdarzało - yuppie zostawał sam zwierzchnikiem, odkuwał swoje upokorzenia na podwładnych.
Ba – nawet nazywanie przez „konserwatywnych” liberałów „komuchami” wszystkich tych, którzy choć trochę odstawali od skrajnego, ortodoksyjnego liberalizmu gospodarczego14, nie było czym innym, jak dokładną kalką komunistycznej wizji świata. To przecież właśnie dla komunistów „burżuazyjni” byli nawet socjaliści – że już o socjaldemokratach nie wspomnę. Cóż – „konserwatywni” liberałowie uważali, że „wolność to taki komunizm, tylko w drugą stronę”. Pogląd ten był tak antyintelektualny, taki łatwy, i tak łatwo dawał się przerabiać na hasła, a piękne słówka robiły na nas tak wielkie wrażenie...
Nie ułatwiał spostrzeżenia przez nas samych naszej sowietyzacji inny jeszcze fakt. Z czasem bowiem tak uwierzyliśmy, że obecne czasy są przeciwieństwem komunizmu, że zaczęliśmy akceptować głoszoną przez naszych przewodników wizję PRL-u i komunizmu zupełnie inną od historycznej – i od naszej osobistej - tworzoną na zasadzie przeciwieństwa wszystkiego, co widzieliśmy w nowych czasach. Uważaliśmy mianowicie, że główna różnica między PRL-em a obecnymi czasami polega na tym, że wówczas władze dążyły, by jednostka „nie mogła robić tego, co chce”. Wszechobecnie panowały też jakoby narzucone przez komunistów, zniewalające ją zasady moralne, niecnie zmuszające do życia w oddolnie zorganizowanym społeczeństwie (wspólnocie). Oczywiście, właśnie temu przypisywaliśmy całe zło i nieudolność komunizmu. W rzeczywistości prawda była całkowicie odwrotna: to komuniści przez cały okres PRL-u, nie szczędząc sił ani środków i często używając brutalnej przemocy, starali się nas „wyzwolić” – a my stawialiśmy temu opór.
***
„<<Młoda Beczka>> [tj. młodsze pokolenie ludzi z tego duszpasterstwa krakowskiego] – pisze znów Ela Konderak w artykule ”Wtajemniczanie w czas” – ma inne piosenki – liturgiczne. Przepiękne, rozpisane na głosy, dopracowane w każdym szczególe. Wiele z nich powstaje w Krakowie i stąd rozprzestrzenia się na Polskę. Gdy cała Polska już je śpiewa, tu rodzą się nowe. Jest tylko jeden problem: takich piosenek nie da się śpiewać na imprezach. One służą do modlitwy. Czasem można je nucić przy sprzątaniu, bo wszystkim wiadomo, że przy sprzątaniu też można się modlić. Więc stare „beczkowe” śpiewy upadły.
A mnie wciąż kołacze w głowie fragment starej ballady:
„Święty Mikołaju, opowiedz, jak tu było
Jakie pieśni śpiewano, gdzie się pasły konie”.”
Wspólny śpiew, jak wiadomo, służy budowaniu więzi grupowej. Czytałem kiedyś artykuł w Internecie, w którego autor twierdził, że Polacy nie lubią wspólnie śpiewać – „jakby mieli jakąś blokadę” – i zestawiał to z ościennymi narodami, gdzie jest inaczej. Otóż jest to pewne uproszczenie. Polacy unikają śpiewu w takich okolicznościach, w których można by ich podejrzewać o budowanie więzi, utopijnej przecież i komunistycznej, a na pewno – niepasującej do nowoczesności. Można śpiewać po pijanemu (bo można to zawsze zwalić na brak samokontroli), dla czystej indywidualnej przyjemności, ostatecznie w ramach tradycji jakiegoś środowiska. Najlepiej jednak, jeśli śpiewa się dla zarobku, albo przynajmniej z nadzieją, że się kiedyś będzie miało się jego możliwość.
Półprofesjonalny charakter śpiewów jest tak widoczny w powyższym cytacie. Jestem pewien, że większość młodych „beczkowiczów” brała w nich udział z takim właśnie, półzawodowym nastawieniem. Tylko taki śpiew w „nowym, wspaniałym świecie” jest bowiem zajęciem sensownym – cytując Grzegorza Łysia (patrz rozdział „<<Popularyzacja>> turystyki”), „realistycznym” – i zrozumiałym. Tylko taki śpiew nie pachnie w najmniejszym nawet stopniu ani budowaniem „komunistycznej” więzi, ani resztkami równie „komunistycznych”, bezinteresownych pasji artystycznych.
Ba, dziś nawet można się spotkać z poglądami – i to głoszonymi przez ludzi, którzy powinni być z racji swojego zawodu kompetentni – jakoby „Polacy nie mieli tradycji wspólnych śpiewów”. Tak skutecznie udało nam się wymazać w ciągu ostatnich 20 lat z pamięci kulturę pokolenia westmanów – a wraz z nią wszystko, co nie było ani komunizmem, ani III RP!
Dlatego też także ogniska wyglądają dziś zupełnie inaczej, niż jeszcze 20 lat temu. W najlepszym razie zredukowały się do występów solowych, umożliwiających „wolnym jednostkom” w dużo większym stopniu zachowanie niezbędnego dystansu. Jedna osoba gra na gitarze, dwie śpiewają, pięć dalszych mruczy coś pod nosem, reszta rozmawia o czymś innym, gapi się w ogień lub pije piwo. Nic w tym dziwnego - „wolna” i dążąca do samowystarczalności jednostka musi się czuć w takiej scenerii bardzo nieswojo. Droga do zastąpienia gitarzysty włączonym na cały regulator radiem, a ogniska – grillem – jest już z tego miejsca nie tylko prosta, ale i bardzo krótka. W końcu z pewnością zrozumiemy wszyscy, że musimy się „zmodernizować”, że grill jest wygodniejszy, zaś obsługa radia, w odróżnieniu od gry na gitarze15, nie wymaga długiej nauki.
***
Dziś nawet dzieci wychowuje się wg doktryny „raju na Ziemi”. Z dzieciństwa wyrzuca się przemoc fizyczną i dąży do maksymalnego zaspokojenia potrzeb materialnych dziecka, likwidując zarazem więź z rodzicami i rówieśnikami oraz sposobiąc dzieci od małego do „wyścigu szczurów”. Dla wyznawców Niewidzialnej Ręki Rynku „dbać o rodzinę” oznacza to samo, co „zarabiać pieniądze”. Przecież pieniądze pozwolą zaspokoić WSZYSTKIE potrzeby, a więc także te związane z rodziną16. Rola rodzica zredukowana jest do zarabiania na utrzymanie dziecka, bo resztę przecież zapewni Niewidzialna Ręka Rynku (której rola polega w tym wypadku na podaży produktów i usług, potrzebnych do zaspokojenia potrzeb materialnych dzieci i zajęcia im czasu do wieczora). Co zaś przeszkadza w staniu się maszyną do zarabiania pieniędzy, jest balastem, ciągnącym nas do tyłu, czyli do komunizmu.
Przemocy fizycznej ma w „raju na Ziemi” nie być, bo przecież tak bardzo dokuczyła nam w PRL-u, że musi być zła. Jak to się dziwnie jednak składa, że im ostrzej walczymy z tą przemocą, tym silniej epatuje ona z ekranów telewizorów i komputerów. A dzieci same do tej przemocy lgną, w niekontrolowany i nieskanalizowany przez nas sposób – ba, w sposób, którego ani nie możemy, ani nie chcemy skontrolować, że o kanalizacji nawet nie wspomnę.
Być może też, że najwyższą cenę, jaką zapłaciła Polska wskutek „transformacji ustrojowej”, jest właśnie cena liberalnego eksperymentu na najsłabszych i najbardziej bezbronnych. Cena milionów dzieci, wychowywanych przez rodziców programowo bez miłości, w nadziei, że w ten sposób przystosuje się je do „nowoczesnej” rzeczywistości i ułatwi życiowy start.
Współczesne rodziny upodabniają się coraz bardziej do sierocińców. Prędzej też dziś rozumie się potrzeby niematerialne psa, niż własnego dziecka. Pies musi się wybiegać, trzeba mieć dla niego czas, musi być czasem przytulony, pogłaskany – wtedy, kiedy on chce, nie wtedy, kiedy chcą jego właściciele; rozumiemy też jego potrzebę naszego towarzystwa. No, ale zwierząt nie dotyczą jedyne możliwe, liberalne prawidła, na których wyłącznie może się opierać racjonalny, nieutopijny świat ludzi17. Wspaniały, poprawny świat...
„Połowa polskich licealistów – pisze Ryszard Podgórski w artykule „Człowiek ku człowieczeństwu” (strona internetowa „Opoka. Labolatorium Wiary i Kultury”) – cierpi na depresję, a co piąty powinien natychmiast rozpocząć leczenie – wynika z badań zleconych przez gdańskie kuratorium oświaty w 2006 roku.”
Niestety, fakt ten nie spędza w żaden sposób snu z powiek liberalnym decydentom politycznym. Ich zdaniem, problem jest wprost przeciwny. Polega on, według nich, na tym, że wciąż istnieją jeszcze w Polsce, głównie we wsiach i miasteczkach, rodziny normalne, które wychowują ludzi nie dość „nastawionych na sukces”. To rodziny takie, w których istnieje jeszcze więź, rodzice zajmują się dziećmi naprawdę i brak jest chorobliwych ambicji. Sposobem na „poprawienie” tej sytuacji jest, oczywiście, stara, komunistyczna metoda, czyli użycie jako narzędzia - szkoły.
Tak to, z roku na rok, z miesiąca na miesiąc, rosną i pogłębiają się patologie społeczne. „Gazeta Wyborcza” uważa wprawdzie inaczej, ale zgodzi się ze mną chyba każdy nauczyciel. Polityka nazywania tej zgnilizny – modernizacją, wyzywania każdego, komu ona nie pasuje, od niedostosowanych mięczaków, „ciągnących nas do tyłu”, oraz udawania, że te problemy nie istnieją – i zostawiania każdego samego ze swoim kłopotem - ma bardzo krótkie nogi. Od rzeczywistości nie da się uciec. Siedzimy na beczce, do której upływ czasu dosypuje już samoczynnie – bo siłą samego przyzwyczajenia społeczeństwa - nowe miarki prochu. Ktoś kiedyś otworzy tę puszkę Pandory. Przebudzenie z miłego snu nie będzie dla nikogo przyjemne.
Wprowadzana w Polsce od ostatnich 20 lat koncepcja państwa i społeczeństwa opartego na indywidualizmie i materializmie – po prostu się nie sprawdza.
Patologie nowej, rajskiej rzeczywistości próbowano i próbuje się jakoś uzasadnić – jakkolwiek, byle tylko nie podważyć „wspaniałych” doktryn, które są ich źródłem. Liberalny gospodarczo egoizm tłumaczymy np. tym, że „teraz są ciężkie czasy, każdy myśli o sobie”. Pytanie, czy wtedy będziemy myśleć o innych, kiedy czasy staną się łatwe i naszego myślenia nikt nie będzie potrzebował? Tak się jakoś dziwnie zresztą składa, że przed 1989 r. to właśnie ciężkie czasy mobilizowały nas do wzajemnej pomocy. Wciąż też próbuje się tłumaczyć skupienie się Polaków na zarobkowaniu odreagowywaniem komunistycznej biedy – po dwudziestu latach od „odzyskania wolności”, gdy część z postępujących w ten sposób w ogóle nie pamięta dawnego ustroju! W rzeczywistości ludzie, którzy myślą tak, jak my dziś, będą w ten właśnie sposób postępować, choćby żyli nie 20, a 120 lat po „końcu komuny”.
***
Polacy w krótkim czasie dogonili i przegonili Zachód w konsumpcjonizmie18. Materializm stał się jedyną rzeczywistością, jaką jesteśmy w stanie sobie wyobrazić. Wrastaliśmy w to, co Zbigniew Romaszewski z okazji jednej z rocznic czerwcowego protestu robotniczego w Radomiu nazwał „cywilizacją sobkostwa”.
Wyrastały nowe roczniki, coraz bardziej mgliste pojęcie mające o tym, czym była polska inteligencja. Zresztą rodziców w dużych miastach zastępowały w coraz większym zakresie szkoła i media, więc przekaz międzypokoleniowy praktycznie ustał. Izolacja była tak głęboka, że rodzice nie tylko przestali rozumieć, czym żyje pokolenie ich dzieci, ale wprost nie przyjmowali do wiadomości, gdy im ktoś to mówił.
Nowe roczniki były już od młodości nasiąknięte konsumpcjonistycznym egoizmem i niewiarą w sens czegokolwiek więcej – były więc lepiej przystosowane do życia w „kapitalizmie i demokracji”. Pojawiło się zjawisko całkowicie sprzeczne z dotychczasowymi praktykami: oto młodsi zaczęli więc stanowić wzorzec postaw – ba, mądrości życiowej, do którego dostosowywali się starsi19. Nietrudno to wytłumaczyć właśnie usilnym dążeniem do wykazania się przystosowaniem do „wolności” przez doganianie ludzi lepiej zaadaptowanych w niej – bo w mniejszym lub większym stopniu już w niej wychowanych. Przystosowujący się do „wolności” post-inteligent wykształcił też szczególną umiejętność dostosowywania się z każdym dniem coraz bardziej do materializmu i jak najszybszego zapominania o tym, co uwierało jeszcze wczoraj.
Ideologie „kapitalizmu” i „demokracji” rozdęły do granic możliwości wszystkie wady pokolenia westmanów, a wytępiły wszystkie zalety w takim stopniu, w jakim tylko było to możliwe20.
Pokolenie westmanów zmieniało się w pokolenie yuppies.
***
Świat, który miał być idealny, stawał się coraz bardziej obcy i wrogi21. Nie mieliśmy już jednego przeciwnika, ani nawet – jak w czasach rozbiorów – trzech. Teraz wróg był wszędzie, bo każdy Polak stawał się wrogiem każdego. Stosunek ludzi do siebie nawzajem był coraz bardziej przedmiotowy. „Wyzwolone jednostki” - ludzie mówiący tym samym językiem - konkurowały o łaski obcych potęg gospodarczych, podstawiając sobie nogi i bezwzględnie niszcząc się nawzajem. Wierzyliśmy przy tym absolutnie, że „kapitał nie ma ojczyzny” i w związku z tym nie wysługujemy innym narodom – bo tak powiedzieli liberałowie gospodarczy. Jacek Podsiadło mówi w wywiadzie Doroty Wodeckiej („Lodówka odpowiada echem”, „Gazeta Wyborcza”, 11-13 IV 09):
„Kiedy słyszę, że gdzieś ktoś pozbawiony pracy i środków do życia popełnił samobójstwo, to owszem, przeraża mnie jego nędza i bezradność, ale przede wszystkim myślę o jego samotności. No bo co: nie miał żadnej rodziny ani przyjaciół? Nie umiał znaleźć adresu ośrodka pomocy społecznej?”
Pytanie – jak ktoś, budujący swoje poczucie wartości na przekonaniu, że jest samowystarczalny, ma prosić kogokolwiek o pomoc? Jak zwracać się do innego człowieka, kiedy on w samym założeniu ideologii liberalnej jest wrogiem? Pójść po pomoc do wroga22?
Wysługiwanie się kapitałowi zagranicznemu i postkomunistom, eksploatującym Polskę, stało się jedynym opłacalnym zajęciem. Liberalna ideologia spowodowała zaś, że pożytek działalności zawodowej oceniano według zysków. Wiadomo – z raju na Ziemi, gdzie nastała wolność i żaden totalitaryzm nikogo nie krępuje, Zło zostało wypędzone. Panuje Dobro - tak więc to, co zyskowne, powinno być i pożyteczne – i na odwrót. Zwłaszcza, że tak właśnie miała działać Niewidzialna Ręka Ryku.
Na tej zasadzie neokolonialną eksploatację Polski uznano za przejaw nowoczesności i w ogóle wszystkiego, co najwspanialsze – nie tylko przecież była nowa i „zachodnia”, ale przede wszystkim - najpożyteczniejsza, bo... najzyskowniejsza. Zabieranie tym rabusiom jakichkolwiek podatków zostało uznane za kradzież – a co dopiero, jeśli pieniądze te dawano tym, którzy byli naprawdę pożyteczni, ale ich działalność w tym systemie gospodarczym się nie opłacała! Czyli całkowite odwrócenie rzeczywistości.
Mogła się zresztą nie opłacać w ogóle – bo są takie zawody, w których zyski z czegoś zaczynają płynąć po wielu, wielu latach – a czasem stuleciach. Logikę (dyscyplinę naukową) stworzyli starożytni Grecy – a bez niej nie mielibyśmy dziś komputerów! Podobnie znany jest fakt, że artyści są często doceniani długo po śmierci – gdyby mieli czekać, aż ludzie zaczną kupować ich np. obrazy, sto razy umarliby z głodu. Nie wymagajmy od przeciętnego człowieka zmysłu dobrego krytyka sztuki – społeczeństwo zaczyna sztukę „rozumieć”, gdy się może z nią emocjonalnie identyfikować. Ten proces trwa często bardzo długo. Opisywałem już przypadek Stachury, którego twórczość Polacy – i to z rodzin inteligenckich – zaczęli zauważać dopiero pod koniec jego życia. Zyski może przynosić więc wyłącznie taka twórczość kulturalna, która nie jest odkrywcza – i to tylko w takim społeczeństwie, które jest zainteresowane kulturą. A przecież dziś mamy tak wielu ludzi o zawężonym horyzoncie, skupionych tylko na zarabianiu i wydawaniu, których żadna sztuka nie zaciekawi. Uszczupla to krąg odbiorców, szczególnie, że warstwa „zarobasów” wykształciła się właśnie kosztem najbardziej zainteresowanej kulturą inteligencji.
Tyle, że to tłumaczenie w żaden sposób nie jest w stanie dotrzeć do liberałów gospodarczych – ludzi programowo krótkowzrocznych, o spekulanckim sposobie myślenia. Oni chcą zysków natychmiastowych; reszta to dla nich mrzonka.
Pojęcie interesu narodowego – pusty śmiech! Dawni inteligenci i ich potomkowie stawali się polskojęzycznymi kosmopolitami w garniturkach, uczącymi się zresztą języków obcych m. in. po to właśnie, by można ich było w każdej chwili przenieść choćby na drugi koniec świata23.
Co prawda, nawet i ta eksploatacja gospodarcza Polski nie była z punktu widzenia zwykłego pracownika specjalnie opłacalna – pracodawca płacił mało i to tym mniej, im bardziej uległy był pracownik i im bardziej wskutek wyeksploatowania kraju rosło bezrobocie. Ale też był on tylko przedmiotem, który można było zużyć w „wyścigu szczurów”, by potem, wyciśniętego jak cytrynę, wyrzucić na śmietnik.
„Wyścig szczurów”... Mówiliśmy: „świat przyspiesza”. A to nie świat przyspieszał – to klika wielkich rabusiów coraz ostrzej walczyła między sobą o łup w postaci dziedzictwa narodowego Polaków, by móc przepuścić je przez swoje kiszki. To my, ich mięso armatnie, patrzyliśmy na to jak na nieuchronne prawa świata – wszak „kapitalizm” miał być jedynym możliwym i racjonalnym ustrojem. I z tych poglądów wynikała tegoż „kapitalizmu” akceptacja.
Józef Cat-Mackiewicz powiedział kiedyś: „Okupacja hitlerowska uczyniła z Polaków bohaterów, okupacja sowiecka zrobiła z nich gówno”. Otóż „wolność” uczyniła z nami coś dużo bardziej radykalnego: ona zmieniła bohaterów w gówno, a gówno - w bohaterów.
***
Pokolenie yuppies, „pokolenie NIC”, było pokoleniem zainteresowanym wyłącznie własną przyjemnością, karierą i zarobkiem. Traktowanie na serio jakiegokolwiek innego problemu budziło drwiny u ludzi, dla których wszelkie wyższe wartości i dążenia stały się przejawem „komunistycznej utopii”. Skutkiem tych drwin było wykluczenie towarzyskie. Kto z dorastających w tym okresie miał na tyle silną wolę, że mimo tego nie ulegał ogłupieniu, tego odmóżdżał po osiemnastce „kompleks dorosłości”, zgodnie z którym dorosłe życie powinno polegać wyłącznie na zarabianiu pieniędzy i konsumpcji.
Tak więc ocalałe wśród młodzieży postinteligenckiej resztki westmanów ulegały również stopniowej asymilacji do yuppies. Pamiętam koleżankę z liceum, która z typowej westmanki, rozmownej i ciekawej świata, a przy tym posiadającej zacięcie pozytywistyczne – stała się raptem po ukończeniu osiemnastego roku życia osobą zainteresowaną głównie zarabianiem pieniędzy, „niemającą czasu” dla drugich, ograniczającą ilość znajomych do niezbędnego minimum i sypiącą sloganami. Zrozumiała widać, że dorosłe życie polega na czymś zupełnie innym...
***
Dziś kogoś, kto chciałby coś zmienić drogą niekomercyjną, uważa się za wariata lub komunistycznego „naprawiacza świata”. Każdy przecież wie, że wszystkie problemy rozwiąże liberalny bożek, Niewidzialna Ręka Rynku – a jakiekolwiek niekomercyjne działania mogą to tylko popsuć. Ten pogląd, dlatego, że był taki przyjemny i łatwy, niewymagający żadnej pozazarobkowej aktywności, rozpowszechnił się samą siłą ciężkości nawet u ludzi niechcących mieć nic wspólnego z liberalizmem gospodarczym.
„Wychowawcy” polskiego społeczeństwa przekształcili nas na swój obraz i podobieństwo w takim stopniu, że dziś nawet, gdyby do władzy doszła ekipa aniołów z umysłami geniuszy i siłą woli „żołnierzy wyklętych”, nie mogłaby zrobić po prostu NIC – wobec czego musiałaby albo sama się skorumpować, albo - oddać władzę z powrotem w ręce poprzedników. Bo cóż można zrobić razem z ludźmi, którzy nie chcą współpracować, bo nie przejawiają żadnej aktywności obywatelskiej, a nawet, jeśli ją przejawiają, to uważają ją za przejaw zacofania, który wkrótce powinien zaniknąć? Którzy programowo „nie mają czasu” na nic, prócz indywidualnego zarobku i rozrywek, oraz którzy mają za krzywdę i zniewolenie każdą próbę zachęcenia ich do czegoś więcej? Którzy dobro wspólne utożsamiają z komunizmem? Dla których jakiekolwiek niekomercyjne planowanie – a więc de facto także każdy prawdziwy, nieoparty na obiecankach i gadżeciarstwie program polityczny – to przejaw komunistycznego „centralnego planowania”, a w lepszym razie – atrybut „nawiedzenia”24?
„[AN:] Ujawniona (...) afera (...) pokazała, że politycy wciąż nie stronią od podejrzanych kontaktów z ludźmi biznesu, nie rozumieją, że jest linia której przekroczyć im nie wolno...
[PŚ:] To my, poza parlamentem, wiemy, że są linie, których posłowi nie wolno przekraczać. Po poprzedniej kadencji spędzonej w Sejmie jestem jednak skłonny sądzić, że rodzaj załatwiactwa wynika z panującego przekonania posłów, że oni są właśnie od załatwiania. Żeby mieć kontakty w terenie, jeżdżą i załatwiają. Jednemu jakąś ziemię, drugiemu koncesję, a jeszcze innemu posadę. (...) Dla nas jest to okropne, ale takie zachowanie mieści się w kulturze sejmowej (...)” (fragment wywiadu Agnieszki Niewińskiej z Pawłem Śpiewakiem „Wyborcy wybaczą Platformie”, „Rzeczpospolita”, 8 X 09; celowo usunąłem informacje, o jaką aferę i jakich ludzi chodzi, by lepiej ukazać ogólną istotę zjawiska).
Otóż to – polityk musi mieć w kimś oparcie. Jeśli tym oparciem nie chce lub nie może być zorganizowane społeczeństwo, stają się nim kolesie, lokalne kliki biznesowe, kapitał zagraniczny, koterie w siłach zbrojnych czy służbach specjalnych, obce państwo. My, oczywiście, nie zdajemy sobie z tego sprawy – wolimy wierzyć w materialistyczny pogląd, że władza opiera się tylko na swojej własnej, wynikłej z prawa sile fizycznej. Pogląd ten pochodzi z czasów PRL-u, kiedy władza radziła sobie świetnie bez obywateli – zapominamy jednak, że wtedy z kolei opierała się na sowieckich czołgach – a i nawet mimo tego nie zdołała zrealizować, jak zamierzała, całkowitego podporządkowania sobie społeczeństwa.
Chcesz stworzyć jakąkolwiek, niekoniecznie polityczną inicjatywę, która nie służy ani zarobkowi, ani fizjologicznej przyjemności? Yuppies nawet nie próbuj namawiać – oni tego nie zrozumieją. Ludzie, których uważasz za normalnych, rozsądnych i porządnych, z pewnością wytłumaczą Ci się brakiem czasu. Oni tak ze wszystkich sił starają się go przecież nie mieć, aby upodobnić się do tych pierwszych – przekonani, że tak właśnie powinno wyglądać „normalne życie”. Zostaje jeszcze jedna grupa – są to indywidualiści tak wielcy, że niewchłanialni przez neoliberalny system, a więc niemogący sobie w nim znaleźć miejsca - wobec czego niemający do „braku czasu” pretekstu. I o egocentryzmie tak wielkim, że jakiekolwiek porozumienie z nimi zahacza o niemożliwość.
***
Co prawda, stopniowo nasz idealistyczny entuzjazm zaczął przygasać. Nasze zapatrzenie w „wodzów”, zwłaszcza w tych najważniejszych, „autorytety moralne” – stygło. W Polsce rozhulała się bowiem brutalna przestępczość. Nie było w tym nic dziwnego – „kapitalizm” był sprywatyzowanym komunizmem25, a to oznaczało również prywatyzację komunistycznej przemocy i dostosowanie jej do celów komercyjnych. „Demokratyczne autorytety moralne” wzywały do humanitaryzmu wobec przestępców i nazywały surowość prawa – zemstą. Buzie miały pełne idealistycznych hasełek o tym, że tak nie wolno postępować, bo „przemoc rodzi przemoc” itd. Rzecz jasna, znów działo się to w ich własnym interesie – była to forma obrony staro-nowych sojuszników z byłych PZPR i SB. Na tym tle pojawiały się coraz absurdalniejsze wyroki sądów, czule opiekujących się bandytami.
Próbowaliśmy pokonać „przemoc” metodami z czasów „Solidarności”, demonstracjami - „marszami przeciw przemocy”. „Przemoc” jednak jakoś nie chciała się nas przestraszyć... Zaczęliśmy więc przychylać się ku zdaniu tych, którzy twierdzili, że problem może rozwiązać tylko większa surowość.
Pierwszy duży wyłom w monopolu na słuszność zrobił jednak dopiero Wojciech Cejrowski. Znamienne, że występował on w kowbojskim przebraniu. Dla pokolenia westmanów był on symbolem buntu przeciw zdradzie przywódców – buntu, który uważano do niedawna za coś niemożliwego. Co „gorsza”, stosował on wobec zdrajców ich własne metody manipulacji. Nic dziwnego, że natychmiast opluto go, używając terminologii „tolerancjonistów”, brunatną śliną. Urządzano prawdziwe seanse nienawiści, ale cóż – stało się. Czuło się wtedy, że przez media przeszedł jakiś świeży podmuch, rozwiewający stęchły zaduch fałszywych, pseudoidealistycznych frazesów.
Niestety, bunt był połowiczny, ponieważ Cejrowski pozostał przy uwielbieniu liberalizmu gospodarczego. To, wraz z kilkoma latami niekwestionowanej dominacji „demokratów”, spowodowało, że przemiany w dalszym ciągu były kontynuowane.
***
Dawni westmani wprawdzie wyrzucali z pamięci przeszłość i z dnia na dzień coraz bardziej dostosowywali się do nowej, całkowicie już materialistycznej rzeczywistości, ale wciąż w ich podświadomości tkwiła pamięć, jak wielką ofiarę z własnego światopoglądu i stylu życia musieli złożyć, by pogodzić się z nową rzeczywistością. Tym mocniej więc naciskali, by – skoro realizacja wartości westmańskich okazała się „niemożliwa” – zrealizować chociaż drugie nasze marzenie: o dogonieniu „Zachodu” w dobrobycie. „Skoro niemożliwe okazało się upodobnienie do ideału Dzikiego Zachodu – bo okazał się on nie istnieć - to niech Polska upodobni się do Zachodu przynajmniej w zamożności!”.
Oczywiście, liberałowie gospodarczy pokazywali nam, jaki jest sposób na dogonienie Zachodu w zamożności – więcej liberalizmu gospodarczego w życiu publicznym - i, rzecz jasna, więcej pracy zarobkowej z naszej strony w życiu prywatnym. W ten sposób powodowali oni, że sami domagaliśmy się radykalizacji liberalizmu.
Niestety, zamożność w tym ustroju była nie do zrealizowania, skoro „kapitalizm” był przecież sprywatyzowanym komunizmem. Nawet według najzagorzalszych zwolenników liberalizmu gospodarczego właśnie do tego się on wszak sprowadzał. Tyle, że ich zdaniem ta prywatyzacja miała wystarczyć, by rozwiązać wszystkie problemy ludzkie. Nie wystarczyła – i tak na chłopski rozum, zrobić tego nie mogła26.
Albowiem żadnego „upadku komunizmu” nie było – była tylko pacyfikacja i dezorganizacja opozycji przy pomocy liberalizmu, oraz „reformy” wg zasady: „trzeba jeszcze wiele zmienić, żeby wszystko zostało po staremu” 27.
1 Liberałowie gospodarczy teoretycznie byli tylko przeciw zakazom prawnym, ale rychło zrozumieli, że moralny sprzeciw „ogranicza działalność gospodarczą” podobnie jak prawo. A to dlatego, że budzi w ludziach sumienie i wskutek tego zniechęca do kupczenia wszystkim, a więc uniemożliwia Niewidzialnej Ręce Rynku zapewnienie na zasadzie komercyjnej wszystkim wszystkiego – co jest często skuteczniejsze od formalnego zakazu. Dlatego też uznali także tych, którzy byli tylko przeciwnikami jakiejś działalności gospodarczej, ale wcale nie chcieli jej prawnego zakazywania, za „zwolenników komunizmu”.
2 Autor przeciwstawia stosunki panujące w Warszawie innym dużym miastom Polski – Poznaniowi i Wrocławiowi. Niestety, z dokładnie takimi samymi zachowaniami spotykałem się wśród mieszkańców innych miast polskich, nawet niekoniecznie największych. Dotyczy to w ogóle miast wojewódzkich. Najgłupsi yuppies, jakich w życiu spotkałem, byli studentami z Poznania. Zarazem jednak jest dziś ogólnym prawidłem, że im bardziej centralny ośrodek, tym bardziej skażony patologiami (piszę o tym więcej w następnym rozdziale). Wobec tego poza stolicą musiało zachować się oczywiście stosunkowo więcej normalności.
3 Zadane w tytule rubryki pytanie jest bez sensu, ponieważ prawdziwe są oba stwierdzenia. Nietowarzyskość nie wyklucza przecież imprezowego stylu życia, bo imprezować można w małych grupkach, a z kolei relacje ze znajomymi nie wyrażają się wyłącznie we wspólnej zabawie. W Warszawie dominują yuppies, których sensem życia jest, prócz zarabiania pieniędzy, rozrywka. Zarazem jednak osobnicy ci ignorują wszystkich, którzy nie należą do ich małej grupki towarzyskiej.
4 To znów się dzisiejszym ludziom wyda dziwne, bo dla nich przecież z kolei tożsamość, relacje z innymi (powyżej najprostszego, roślinnego poziomu) i w ogóle spojrzenie na świat, stały się czymś abstrakcyjnym. Czymś, co wprawdzie oficjalnie się uznaje, od święta nawet demonstruje, ale co nie ma żadnego wpływu na nasze codzienne życie. Bo nasza codzienna rzeczywistość ogranicza się już tylko do podtrzymywania własnego życia biologicznego na możliwie wysokim poziomie.
5 A nie zapominajmy, że liberałowie gospodarczy otwarcie głosili, że nauka jako taka jest „socjalistyczna”.
6 W trakcie wprowadzania uzupełnień do tej książki, znalazłem w „Metrze” (darmowej mutacji „Gazety Wyborczej”) z 23 II 11, ciekawy fragment artykułu Igora Nazaruka „Poseł lubi kryminały, senator woli poezję”: „Ponad połowa Polaków nie przeczytała w zeszłym roku ani jednej książki, a co czwarty wykształcony Polak nawet trzech stron – alarmuje Biblioteka Narodowa”. Ciekawe, czyja to zasługa? I dalej: „Co zrobić, żeby czytanie stało się ważne i modne?”. To już nawet nie wymaga komentarza...
7 Innym przykładami współczesnych zmian znaczenia w duchu materializmu i aspołeczności są opisane w innych miejscach:
utożsamienie turystyki z masową turystyką,
uznanie słowa „działka” za synonim domku letniskowego,
utożsamienie profesjonalizmu z zarabianiem w danej dziedzinie pieniędzy,
traktowanie pojęć ekskluzywizmu i luksusu jak synonimów,
nazywanie przygarnięcia psa – „adopcją”.
Wypada tu jeszcze napisać o jednym przykładzie zmiany znaczenia, którego rola jest ogromna i szkodliwa z tego powodu, że zmiana ta jest instrumentem, służącym do przebudowy polskiego społeczeństwa w duchu korzystnym dla jego władców. Chodzi tu o definicję słowa „miasto”. Dziś pojęcie to oznacza wyłącznie miasto duże, bowiem odnosi się do pewnego charakterystycznego zespołu zjawisk, utożsamianego z nowoczesnością. Zjawiska definiujące dziś miejskość to: stała atomizacja społeczeństwa, anonimowy tłum oraz jak najwyższa i jak najgęstsza zabudowa. W im większym natężeniu występują one, tym lepiej, bo tym bardziej świadczy to o miejskości, a zatem o nowoczesności, a ów wzrost nazywa się często absurdalnie „urbanizacją miast” (co brzmi jak „masło maślane”).
Miastu w myśl tej prymitywnej definicji przeciwstawiana jest wieś, utożsamiana z prowincją. Jest to prostackie utożsamianie ze sobą rzeczy, mających niewiele ze sobą wspólnego - wieś/prowincja jest to wszystko, co miastem nie jest. Wieś/prowincję charakteryzują tereny zielone, a służy ona do wypoczynku (produkcji żywności już się nie zauważa, bo jest ona przecież przejawem zacofania i komunizmu). Odzwierciedla to konsumpcyjny stosunek mieszkańców dużych miast do otoczenia, patrzących na nie jedynie pod kątem zaspokojenia swoich prymitywnych potrzeb.
Wg tej definicji tereny zielone w dużym mieście uznaje się za ciało obce, reprezentantów „wsi” – coś, co powinno zniknąć. Jest to, oczywiście, ideologia dorabiana do traktowania ich jako terenów inwestycyjnych dla deweloperów. Jedyne, co może usprawiedliwić pozostawienie „wsi” niezabudowanej, to jej prywatyzacja. „Inwestor” jest przecież na tyle nowoczesny, że nawet, jeśli nie zabuduje terenu, nie można zarzucać mu „wieśniactwa”.
Zabudowa lub przynajmniej prywatyzacja terenów zielonych jest więc przejawem likwidacji czegoś, czego być w dużych miastach nie powinno, oraz modernizacji. „Modernizacja” ta pogarsza zdecydowanie warunki życia w dużych miastach – ale przecież w myśl opisywanej definicji do wypoczynku powinna służyć wieś, nie miasto! Miasto bowiem w świetle takich pojęć nie służy do życia, ale do spania i zarobkowania. W dodatku przecież wszystko powinna człowiekowi zapewnić Niewidzialna Ręka Rynku, jego własna działalność zarobkowa, nie jakieś tam ograniczające rozwój miast socjalistyczne władze. Zapewnienie warunków do wypoczynku powinno się więc realizować przez stworzenie sobie indywidualnego miejsca wypoczynku na terenie „wsi” – domku letniskowego lub willi. Oczywiście, takie rozwiązania są tylko dla dysponujących odpowiednią ilością pieniędzy. Reszta może sobie tylko o czymś takim pomarzyć – ale jeśli nie są w stanie zarobić, to są godnymi pogardy nieudacznikami. W ten sposób zieleń staje się kolejnym przywilejem bogatych, a duże miasta zmieniają się w slumsy dla ludzi pozbawianych praw. Do realizacji tej polityki nie jest potrzebne nic, prócz samego tylko pojęcia „urbanizacji miast”; używa go się jako głównego, albo wręcz jedynego argumentu.
Warto zwrócić uwagę, jak niby od niechcenia lansują ten punkt widzenia media, nazywające choćby przy okazji komentowania wyników sondaży czy wyborów duże miasta po prostu „miastami”.
8 Jedną z najpopularniejszych odpowiedzi na pytanie, dlaczego wciąż nie jesteśmy w stanie się dorobić, był pogląd, że zbyt mało upodobniliśmy się do „Zachodu”. Skoro są dwa możliwe ustroje, wschodni komunizm, związany z biedą, i zachodni kapitalizm, związany z bogactwem, to widać zachodniość, kapitalizm i bogactwo łączą się w jedną całość przyczynowo-skutkową. Czyli aby stać się bogaci, powinniśmy się jak najbardziej związać z Zachodem pod każdym względem. Na tej zasadzie uznawano, że asymilacja do: „kultury zachodniej” (tj. kultury masowej, bo taka kultura z Zachodu do nas najczęściej docierała), automatycznie zwiększy nasz dobrobyt, a przynajmniej szanse na niego. Do zewnętrznego upodobnienia się do „Zachodu” należy też budowa autostrad - dlatego Polacy tak głęboko wierzą, że autostrady przysporzą nam dobrobytu. Z tego również powodu powinniśmy odizolować się od Wschodu, a z uwielbieniem zacieśnić nasze związki z Zachodem. Powinniśmy się także podporządkować całkowicie interesom „Zachodu” w kwestiach politycznych, ponieważ jest to pochodna naszej młodszości ustrojowej. Kto jest przeciwko temu, ten, oczywiście, chce pchać Polskę na Wschód, do biedy.
Pogląd ten nigdy nie był głoszony przez naszych nauczycieli we właściwej postaci, ponieważ brzmiał zbyt prymitywnie, śmiesznie i głupio, i mogło to spowodować ich kompromitację. Nasi przewodnicy nauczali więc nas go cząstkami.
9 Chyba po 20 latach powinno być przynajmniej widać jakieś pozytywne efekty? Bo jak na razie, głównym rezultatem była masowa emigracja dużej części młodych Polaków. Jedynymi „efektami”, którymi mogą pochwalić się rządzący, są „reformy” – które nie przyniosły nam najczęściej nic dobrego – i nie taki zresztą był ich cel, ponieważ miały one w najlepszym razie realizować abstrakcyjne doktryny.
10 Przychodzi mi tu na myśl opis innej „pogoni za horyzontem” i innej manii destrukcji (wytłuszczenia moje):
„Skąd to rozszerzenie rewolucyjności, ta międzynarodowa jej popularność? Chwyta się umysły na lep wielkich programów. Gotowość i łatwość olśniewająca maluczkich, bo sypią programami, jak z rękawa. Wywody zaś ich dadzą się zazwyczaj streścić krótko, a węzłowato i jędrnie; zmieniają się łatwo w hasło, a tłum tego potrzebuje. Im mniej gdzie oświaty, tym więcej tam osób, nie pragnących niczego równie gorąco, jak tego, by im rozkazywano, by nimi dysponowano. Są dumni z tego, że mogą być ślepym narzędziem, „kółkiem w maszynie”. Człowiek niezdatny do samodzielności ginie, jeżeli nie stanie się niewolnikiem, a ginie przede wszystkim moralnie, czując się zerem. Mechanizm rewolucyjny podnosi go we własnych oczach, robi go czymś, obdarza go poczuciem przydatności, bo on nareszcie wie, co robić i jak się zachowywać na świecie! Niewolnicze oddanie się ciałem i duszą, wyrzeczenie się własnej myśli jest tym łatwiejsze, im bezmyślniejszym jest [się] ze swej natury. Odtąd będzie myśleć tak, jak mu każą, ale nie będzie odczuwać upokarzającej go przedtem próżni we własnym mózgu. Rewolucyjność dostarczyła mu środków do bytu moralnego. Wina tych antyrewolucjonistów, którzy mu tego dobrodziejstwa wyświadczyć nie umieli. Tacy właśnie ludzie, moralnie względem rewolucyjności zobowiązani, stanowią niezwyciężalne hufce rewolucyjnego pochodu, bo oni wierzą w to, co myślą i mówią. Ci, którzy ich popędzają, ubezpieczyli się doskonale przed sceptycyzmem ze strony wiernej trzody, obiecując raj na ziemi, skoro tylko rewolucja całą ziemię ogarnie; dość czasu na całe pokolenia.
Tymczasem zaś rewolucyjność nadaje się maluczkim i ubogim na umyśle, albowiem nie wymaga od nich nic trudniejszego; niczego takiego, do czego nie byliby zdatni. Nikt od nich nie żąda, żeby cośkolwiek zbudowali, żeby coś psującego się naprawili. Do takich robót trzeba kompetencji, znawstwa przedmiotu, a tego nie posiadają ani nawet kierownicy rewolucji, bo są apriorystami, a wszelkie znawstwo jest aposteoryczne. Tym bardziej nie znają się na niczym rewolucjoniści z szarego tłumu. Daje im się robotę bardzo łatwą: nie stawiać, lecz burzyć! Któż by tego nie potrafił!” (Feliks Koneczny „Prawa dziejowe. Wydawnictwo „Antyk”, Marcin Dybowski, Komorów 1997, s. 400-401).
Opis ten dotyczy psychologii rewolucyjnych tłumów, manipulowanych przez marksistów. Czy jednak nie pasuje do sytuacji, w której znaleźli się dawni inteligenci polscy po 1989 r.? Przykre, bardzo przykre, że żyjemy w czasach, w których takie słowa można odnieść do inteligencji. Ale dla nas rok 1989 był jakby rokiem nowych narodzin: wszystkiego musieliśmy się uczyć od początku.
Zwłaszcza „konserwatywny” liberalizm proponował, podobnie jak nieustannie „walczący o pokój” komuniści, permanentną rewolucję społeczną w imię permanentnego powrotu do rzekomych, całkowicie ahistorycznych – ale kto by się tam przejmował nauką, która jest wszak „socjalistyczna” - konserwatywno-liberalnych korzeni. Rewolucję, która musiała wywoływać podobne skutki, jak wszystkie poprzednie rewolucje – zwiększała pozycję środowisk zawodowych rewolucjonistów, często kompletnie już bezideowych, a zmniejszała - pozycję społeczeństwa. Ci z owych wywrotowców, którzy na tych popieranych przez siebie liberalnych zmianach nie zyskiwali – a było ich wielu – pełnili funkcję „pożytecznych idiotów”. Jeśli ktoś jeszcze Wam powie, że liberalizm gospodarczy i komunizm to dwie przeciwne skrajności, uśmiejcie mu się w twarz.
11 Twierdzą oni wręcz, że dyskusja między ludźmi różniącymi się poglądami jest niemożliwa – w Polsce, ojczyźnie „Solidarności”! Zresztą propaganda liberałów gospodarczych nauczyła nas, że oddolne organizowanie się to komunizm i egoizm.
12 Inne rodzaje „inicjacji w dorosłe życie” – odczuwa się je jako takie, choć o tym otwarcie się nie mówi - to inicjacje w seks, papierosy i alkohol. Żałosne – symbolami dorosłości stało się to, co albo jest patologią samo w sobie, albo w tym wieku musi mieć charakter patologiczny. Oczywiście, jak w przypadku każdej „dzikiej” inicjacji, także i tu granica wiekowa, jeśli się jeszcze się nie obniżyła do minimum, to stale się obniża.
13 Tłumaczono to m. in. w ten sposób, że „kapitalizm” opiera się na nieokiełznanych indywidualnych popędach jednostek (na tej zasadzie należałoby prawo jako takie uznać za przejaw nieprawdy i sztuczności), oraz na tym, że jednostka jest jakoby jedynym naturalnym bytem ludzkim. Tylko jednostkę tak naprawdę są w stanie wyobrazić sobie materialiści – bo tylko jednostka istnieje materialnie. Reszta to dla nich sztuczny wymysł.
14 Geneza tego przekonania jest bardzo ciekawa. Otóż „konserwatywni” liberałowie mieli ogromnie trudny orzech do zgryzienia z tym, że do liberalizmu gospodarczego przyznawały się również środowiska, które trzymały ewidentny sojusz z postkomunistami i broniły ich. W dodatku były to środowiska o genezie stalinowskiej. Żeby jakoś wyjaśnić obecność tego „prawicowego” poglądu gospodarczego w stronnictwie ewidentnie prokomunistycznym, „konserwatywni” liberałowie wymyślili sobie, że tamci są w istocie jednak w dziedzinie gospodarczej „lewakami”, bo... są za mało radykalni. I żeby tego dowieść, starali sami się maksymalnie zradykalizować. Oczywiście, skoro tak ostro wojowało się z innymi odłamami liberałów gospodarczych, to tym ostrzej trzeba było wystąpić przeciw... innym antykomunistom, krytycznie przecież nastawionym do liberalizmu gospodarczego, tym ostrzej oskarżać ich o komunizm. Rzecz jasna (patrz rozdział „Raj na Ziemi”), wymyślanie teoretycznie mniej radykalnym liberałom od lewaków tylko zwiększało ich poparcie w oczach normalnych ludzi, ponieważ było odczytywane jako dowód na ich umiarkowanie. Natomiast zaliczenie pozostałych środowisk antykomunistycznych do „lewaków” zaszkodziło im bardzo.
15 „Ludziom nowoczesnym”, yuppies, nie podoba się zresztą muzyka, lubiana przez westmanów. Wydaje im się smutna – pewno dlatego, że sięga ona do głębszych warstw psychiki, przebijając się przez ich powierzchowny, rozrywkowy optymizm, fałszywą wesołość. Yuppies lubią muzykę z wyraźnym rytmem, bo rytm ten, zastępując myśli, wypełnia panującą w ich głowach pustkę. Jeśli gdzieś w towarzystwach yuppies utrzymuje się jeszcze zwyczaj śpiewania westmańskich piosenek, to wyłącznie siłą przyzwyczajenia środowiskowego.
16 To pozwala zrozumieć, czemu tak wielu ludzi puszcza mimo uszu nawoływania księży, żeby porzucili „wyścig szczurów” i zajęli się bardziej rodziną. Dla zwolenników liberalizmu gospodarczego jest to nonsens, ponieważ oni uważają, że człowiek zajmuje się rodziną wyłącznie poprzez zarobkowanie.
Podobnie liberał gospodarczy nie jest sobie w stanie wyobrazić innego celu życiowego, niż zarabianie pieniędzy. Żyć trzeba dla kogoś, a ponieważ materialista, jeśli w ogóle jest w stanie wyobrazić sobie jakąś więź, to wyłącznie opartą na seksie i biologicznym rodzicielstwie, więc ten „ktoś” może być tylko rodziną. Z kolei zgodnie z zasadami wiary w Niewidzialną Rękę Rynku wszelkie potrzeby rodziny zaspokaja się przecież przez zarabianie pieniędzy. Wytwarza się łańcuszek: CEL ŻYCIA = RODZINA = PIENIĄDZE, czyli CEL ŻYCIA = PIENIĄDZE.
17 W niemniejszym stopniu do wytworzenia się „nowoczesnego” modelu postępowania z własnymi dziećmi przyczyniła się „demokracja”. Dlatego też ojcami i matkami są często „wolne jednostki”, niemające zamiaru niczego zmieniać w swoim życiu z powodu pojawienia się w nim dziecka. Ich życie pozostaje życiem kawalera lub panny. Dziecko traktują jak kolejny gadżet, mający zapewnić im „szczęście”, tj. jak przedmiot, umożliwiający zaspokojenie instynktu rodzicielskiego skuteczniej, niż piesek lub kotek.
18 Za symbol tego można uznać fakt, że obecnie słowo „ekskluzywny”, czyli – „wyłączny, elitarny”, jest uważane za synonim wyrazu „luksusowy”. Używają tych słów jako zamienników także media, które powinny najbardziej dbać o poprawność polszczyzny. Przyczyną jest jednak nie tylko podobieństwo fonetyczne obu wyrazów. W czasach, gdy wszystko jest na sprzedaż, po prostu jedyną formą ekskluzywizmu czy elitaryzmu jest wyłączność dostępu do dużych pieniędzy, a kupowane za nie dobra traktowane są wyłącznie jak przejaw luksusu.
19 Nie ma z tym zjawiskiem nic wspólnego fakt, że dziś ludzie starsi uczą się obsługi komputerów od młodszych. Młodzi zawsze szybciej „łapali” różne nowości, niezależnie od tego, czy dotyczyło to komputerów, czy np. sprzętu rolniczego.
20 To m.in. dowodzi, że głoszona przez „oświeceniowych” mędrców, w gruncie rzeczy pachnąca rasizmem doktryna rzekomo stałych i niezmiennych „wad narodowych”, jest nieprawdziwa. Jesteśmy bowiem zupełnie innym narodem, niż byliśmy jeszcze 20 lat temu. Nie zmienia tego fakt, że wciąż jeszcze kurczowo trzymamy się wiary w „kapitalizm”, że inni dalej patrzą jak w obraz w „przywódców opozycji”. Za tymi postawami kryje się bowiem dziś zupełnie inna treść.
21 Dawna rzeczywistość była wprawdzie również wroga, ale w dobrze znany sposób; posiadała też oazy Dobra.
22 „Demokraci” tłumaczą, rzecz jasna, brak zaufania (bardzo delikatnie powiedziane!) Polaków do siebie nawzajem... oczywiście, polskimi wadami narodowymi. Zapomnieli, że sami namawiali nas do „wyzwolenia się” z więzi społecznej, a często też tępili ją jako „pozostałość komunizmu”?
Ciekawe też, że dziś wielki biznes zauważa często, iż barierą dalszego wzrostu jego firm jest brak umiejętności współpracy między pracownikami. Nie widzi jednak, że właśnie temu brakowi umiejętności współpracy pracodawcy zawdzięczają swoją dominującą pozycją nad pracownikiem, klientem czy słabszym konkurentem – ba, często wręcz swoją obecność na polskim rynku. Brak ten wynika przecież z liberalizmu gospodarczego, a konkretnie liberalnego indywidualizmu i koncepcji wojny wszystkich ze wszystkimi o zarobki. Czy da się nauczyć ludzi współpracy jako samej tylko techniki, bez wytworzenia więzi między pracownikami – wydaje się wątpliwe. A z kolei więź oznacza samoorganizację, co musi skutkować ograniczeniem samowoli pracodawcy. Z czasem też musi się pojawić u pracowników refleksja, dlaczego mają być lojalniejsi wobec pochodzącej niewiadomo skąd firmy, niż wobec współrodaka, często własnego sąsiada. Biznesmeni stoją więc przed istną kwadraturą koła, bowiem każde dążenie w stronę zdecydowanego zwiększenia zarobków podcina ich pozycję.
23 Solidarna niechęć całej Polski do Warszawy jest właśnie niechęcią do wszystkich wyżej wymienionych postaw i zachowań. W stolicy ujawniły się one najpełniej, ponieważ Warszawa z jednej strony już w okresie PRL składała się z niezbyt zżytej ze sobą zbieraniny z różnych części Polski, z drugiej zaś – najwięcej zyskała na przemianach i dlatego była najbardziej wobec nowej rzeczywistości bezkrytyczna. Warszawiacy tak bardzo przesiąkli kultem pieniądza, aspołecznością i egoizmem, że nawet ich nie odczuwają. Niechęć ludności wiejskiej do właścicieli domków letniskowych jest właśnie reakcją na te nieuświadamiane cechy.
Fakt, że mimo tej niechęci Polacy z prowincji w dalszym ciągu przenoszą się do Warszawy, stoi z nim w sprzeczności tylko pozornie. Po pierwsze, tak zaufaliśmy Heglowi, medialnemu kultowi „nowoczesności”, że nikt zwyczajnie w świecie nie przedstawił innej możliwości rozwoju i awansu, jak przeniesienie się do stolicy. Po drugie – media przedstawiały stale mieszkańców małych miejscowości jako podludzi. Wykorzystywano w tym celu m. in. potoczne, negatywne opinie o mieszkańcach pozostałych części kraju, istniejące i wcześniej, nie tylko w Warszawie. Dawniej jednak takie poglądy wyznawały dzieci i ludzie bardzo prości – a w żadnym wypadku nie łączyły się one z ludźmi wykształconymi. W III RP udzielono oficjalnego poparcia jednemu z takich poglądów – warszawskiemu – i podpierając nim liberalizm zbudowano ideologię. Następnie ideologii tej udzielono poparcia tak wszechstronnego, że ogół Polaków zaczął w to wierzyć.
Przeniesienie się do Warszawy było więc jedynym sposobem na zmycie piętna podczłowieka. Zadziałał też mit „złotego miasta”, tak charakterystycznych dla krajów Trzeciego Świata, do których – chcemy czy nie – faktycznie należy dziś Polska. Sztucznie podkręcała go fałszywa statystyka zarobków, nie informująca zarazem o cenach ani o tym, że najwięcej zarabiają w Warszawie dyrektorzy firm, nie będący ani warszawiakami, ani nawet Polakami. Innym słowem – propaganda medialna i brak alternatywy przeważyły nad osobistymi doświadczeniami mieszkańców Polski.
24 My potrafimy tylko jęczeć, że nasza „działalność obywatelska” (sprowadzona do symbolicznego głosowania średnio raz na rok) i praca zarobkowa nie przynoszą rezultatów w postaci totalnego raju. Zaś jedyne wyjście, jakie widzimy, to obrażanie się na politykę, czyli jeszcze głębsze usunięcie się w prywatne życie zarobkowo-konsumpcyjne.
25 Innym przejawem tego był choćby fakt, że skłonności do totalnej kontroli nie zanikły, lecz przeniosły się do firm. Kontrola nad jednostką stała się wskutek postępu technicznego często nawet ściślejsza, niż w PRL-u. Przed 1989 r. żadna władza nie mogła przecież pozwolić sobie na montowanie podsłuchów wszędzie, tak, by móc podsłuchiwać również zwykłych ludzi. Zresztą możliwości stały większe i z tego powodu, że koncepcja „wolności jednostki” skłóciła pracowników i pozwoliła wygrywać jednych z nich przeciw drugim. Plusem tej sytuacji w porównaniu do PRL-u był za to z pewnością brak koordynacji tej kontroli między pracodawcami.
26 Tym bardziej nie mogło nic pomóc gadżeciarskie zewnętrzne upodabnianie się do Zachodu, którego przejawem na gruncie państwowym miały być autostrady, a na gruncie prywatnym – telefony komórkowe – a które, naszym zdaniem, miało w jakiś tajemniczy sposób przyczynić się do wzrostu zamożności. Tak naiwnie wierzyć w cudowne rozwiązanie problemów Polski przy pomocy gadżetów mogli tylko ci, którzy przekonani byli, że „zachodniość” łączy się w magiczny sposób integralnie z zamożnością i w niewytłumaczalny sposób ją wywołuje.
27 Jedynym racjonalnym argumentem za tym, że upadek komunizmu naprawdę miał miejsce, jest to, że „dziś mamy wolność słowa”. Po pierwsze jednak wolność ta jest mocno niedoskonała - ogranicza się do tolerowania antyreżimowych mediów i do sfery prywatnej, a i to nie zawsze. Po drugie zaś – powstaje pytanie, czy nie zezwolono na nią przypadkiem w przekonaniu, że w „kapitalistyczno-demokratycznym” systemie nasze gadanie nie może po prostu dominującym klikom w żaden już sposób zaszkodzić?
Tak więc narzuca się kolejne pytanie - czy to wszystko oznacza, że ci, którzy dziś mówią, że w 1989 r. zaczęła się wolność, nie mają racji? Ależ skąd! Jeśli dla kogoś słowo „wolność” oznaczało powrót do władzy i możliwość zmieniania Polski w takim kierunku, jaki mu pasował, jak za Stalina – to on istotnie tę wolność odzyskał. Jeśli dla kogoś „wolność” to była wolność dysponowania zyskami z firmy, którą do tej pory tylko zarządzał jako własnością państwową, połączona z wolnością od przejmowania się prawami pracownika (stały się one w nowym ustroju, jako „relikt komunizmu”, faktycznie martwą literą) – taki ktoś wolność uzyskał również. Ale to była jego własna, prywatna lub środowiskowa wolność, niemająca nic wspólnego z wolnością Polaków.
„Wychowani w PRL-u, w życie dorosłe weszliśmy w wolnej Polsce. Chcieliśmy być pełnymi Europejczykami1, bogatszymi o doświadczenie PRL-u. To błędne myślenie.
Tak naprawdę wciąż jesteśmy dziećmi PRL-u. Ludzi z mojego pokolenia łączą dwie cechy. Pierwszą jest determinacja w dążeniu do celu. Drugą nieangażowanie się w politykę. Zajęliśmy się robieniem karier, biznesem. Na boku zostawiliśmy uczestnictwo w życiu publicznym. Dlaczego tak się dzieje? Mam na to swoją teorię. Tym, co nas determinuje, jest ucieczka przed PRL-em. Próba udowodnienia sobie, że oderwaliśmy się od przeszłości.”
(Krzysztof Mycielski „Wciąż uciekamy z PRL-u”, rubryka „Moje dwadzieścia lat wolności” w „Gazecie Wyborczej”, 6 II 09). Autor jest architektem, byłym studenckim działaczem opozycyjnym. Należy do rodziny zaangażowanej w działalność opozycyjną w czasach „Solidarności”)
W l. 90. polska inteligencja zaczęła zmieniać się nie do poznania. Porzucała masowo wszystko to, co stanowiło o jej dotychczasowym charakterze, ba – to, bez czego w ogóle nie można było wyobrazić sobie inteligenckiego etosu. Od niechęci do „cywilizacji” przeszła do bezkrytycznego kultu „nowoczesnych” gadżetów i konsumpcjonizmu. Od walki z „komuną” – do usunięcia się na bok i uznania dominacji wczorajszych towarzyszy z PZPR, oraz naśladowania ich we wszystkim, co się wcześniej potępiało. Od pielęgnowania wspólnoty - do „wolnościowego” uwielbienia dla egoistycznego indywidualizmu. Od kontestowania materialistycznej zgnilizny - do udawania, że się jej nie odczuwa. Klimaty westmańskie odrzucaliśmy niemal wszyscy, tylko z różnych przyczyn. Generalnie można było zauważyć cztery, już przeze mnie częściowo opisane, postawy:
całkowitą akceptację zasad nowych czasów i pełne pogardy odcięcie się od westmańskiej przeszłości, połączone z chęcią jak najszybszego o niej zapomnienia. Wiązało się to z uznaniem etosu westmanów za „utopię większą od komunizmu”. Wprawdzie o tym wstydzie i wyrzucaniu przeszłości z pamięci nie mówi się otwarcie, ale niejednokrotnie można znaleźć napomknienia o nich – często pisane nie wprost - we wspomnieniach dawnych członków pokolenia westmanów, a zwłaszcza najmłodszych ich roczników. Postawa ta była charakterystyczna dla ortodoksyjnych wyznawców „kapitalizmu” oraz tych, którzy i wcześniej byli bezideowi (nie byli prawdziwymi inteligentami),
całkowitą akceptację zasad nowych czasów i odcięcie się od westmańskiej przeszłości, ale bez negatywnego stosunku do niej. Wiązało się to z kolei z przekonaniem, że westmańskie klimaty i w ogóle wszystkie wartości inteligencji polskiej z czasów PRL-u nie były wprawdzie komunistyczne, ale były czymś stworzonym specjalnie do „walki z komuną” i jako takie wraz z jej „końcem” utraciły rację bytu. Oczywiście, nie była to prawda – wartości inteligenckie kultywowano w Polsce przecież nieprzerwanie od XVIII w., a początki elitarnego włóczęgostwa sięgają następnego stulecia. Wydaje się, że pogląd ten był charakterystyczny dla pewnych elitarnych środowisk należących do wyznawców zarówno „kapitalizmu”, jak i „demokracji”.
W tle opisywanego tutaj poglądu tkwiło często przekonanie, że te wartości inteligencko-westmańskie to broń obosieczna, która w każdym ustroju musi być skierowana przeciwko niemu – nic dziwnego, skoro nowy i jedyny możliwy poza komunizmem ustrój okazał się równie sprzeczny z tymi wartościami. Lepiej więc tej broni nie używać, bo wtedy jeszcze obalilibyśmy kapitalizm i demokrację – i, oczywiście, wrócili do „komuny”,
dalsze trzymanie się resztek westmańskiego stylu życia, połączone z uporczywym wmawianiem sobie, że dalej jest tak, jak przedtem, że „kapitalizm i demokracja” nie naruszyły etosu westmanów - i przymykaniem oczu na następujące zmiany. Wiązało się to również z przekonaniem, że przeciwstawienie się „kapitalizmowi i demokracji” jest tożsame z dążeniem do powrotu do komunizmu, nie wolno tego więc robić. Poza tym – żyjemy przecież w raju, więc jak mogło zostać zniszczone coś tak wartościowego. Dowodzono, że przecież nikt nam nie zabrania, bo nikt nas nie zmusza... Oczywiście, była to postawa również faktycznie akceptująca rzeczywistość – tyle, że poprzez udawanie, że nic się nie zmieniło. Dlatego ludzie tacy, nie chcąc się przeciwstawiać propagandzie, nasiąkali nią i prezentowanymi przez nią wzorcami osobowym coraz bardziej. Z etosu westmańskiego zostawała więc stopniowo tylko pusta łupina.
Postawa ta była typowa dla zwolenników „demokracji” oraz tych wyznawców liberalizmu gospodarczego, którzy wciąż mieli do czynienia z najwspanialszym ustrojem gospodarczym jedynie w teorii,
odwrócenie się - jak sądzono, czasowe - od etosu pokolenia westmanów bez negatywnego stosunku zarówno do niego, jak i do „kapitalistyczno-demokratycznej” rzeczywistości. Polegało to na wierze, że do „wolności puszcz i prerii”, do braterstwa, poezji i pięknych krajobrazów wróci się jakoś naokoło, po dorobieniu się, i że dalej nie ma między tymi dwiema rzeczami zasadniczej sprzeczności. Pewnie w normalnej rzeczywistości by tak było. Jednak tutaj już weszły w grę idee liberalizmu gospodarczego, głoszące wiarę w Niewidzialną Rękę Rynku. Powrót miał się więc dokonać już nie dzięki powrotowi do stylu życia westmanów po dorobieniu się, ale dzięki samemu dorobieniu się – bo przecież NRR miała nam za pieniądze załatwić wszystko. Z drugiej zaś strony – dorobić się było coraz trudniej. Wobec tego my, zgodnie z zasadami wpojonego nam liberalizmu gospodarczego, tym silniej i wyłączniej skupialiśmy się na pracy zarobkowej, by nie wyjść na niezadowolonych z kapitalizmu, komunistycznych nierobów. Przekształcało to naszą psychikę w coraz większym stopniu.
Z czasem orientowaliśmy się, że dawne wartości do nowych jednak zupełnie nie pasują, i to nie pasują tym bardziej, im bardziej grzęźnie się w liberalnej gospodarce i w nowym, wspaniałym systemie wartości. Już okazywało się, że wędrówka po kraju z plecakiem - to wstyd, bo człowiek nowoczesny powinien wypoczywać w luksusie; przecież standard materialny świadczy o jego pracowitości i w ogóle o cnotach wszelakich. Już okazywało się, że dawne wartości westmańskie nie mają dla nas żadnego znaczenia – i nawet przestawaliśmy rozumieć, jak kiedyś mogły je mieć. I reakcje na to były różne. Jedni dochodzili do wniosku, że etos westmanów, jako sprzeczny z liberalnym indywidualistycznym materializmem, był „komunistyczny” - i przechodzili do pierwszej grupy. Drudzy dalej nie widzieli w tym komunizmu, a często nawet zachowywali pozytywne wspomnienia. Uznawali jednak etos westmanów za atrybut młodości – którą można było oceniać znów pozytywnie lub negatywnie, w zależności od nastawienia – zgadzając się jednak zawsze, że „do tego nie ma już powrotu”.
Czasem zresztą okazywało się, że „powrót naokoło” do wartości westmańskich był możliwy, ale... przyjmował karykaturalną postać konsumowania przyrody, zawłaszczania najładniejszych kawałków krajobrazu pod domki letniskowe. Byli westmani nawet nie zauważali, że sami robią to, co dawniej krytykowali u towarzyszy z PZPR i czym pogardzali – dewastują ojczystą przyrodę dla własnej przyjemności. I że wrócili tylko do pięknych krajobrazów - które zresztą wskutek ich działalności przestają być piękne2 - bo atmosfery braterstwa i poezji już się w tych warunkach odtworzyć nie da3.
Z czasem wszystkie te cztery nurty zlewały się coraz bardziej w jeden – ludzi zajętych wyłącznie pracą zarobkową i konsumpcją oraz mniej lub bardziej negatywnie nastawionych do westmańskiej przeszłości. Możemy powiedzieć, że w miarę jak rzeczywistość oddalała się coraz bardziej od upragnionego ideału, a my musieliśmy się do niej dostosować, zaczynaliśmy w coraz większym stopniu wyznawać pogląd pierwszy, jako najradykalniejszy. Zarazem zaś coraz słabiej pamiętaliśmy niby dawne – choć niedawne – czasy, po części wskutek celowego zapominania.
I w tym miejscu oczywiście, narzuca się powrót do motta tego rozdziału – powrót służący wyjaśnieniu go. Oczywiście, w „raju na Ziemi” walka o cokolwiek nie miała sensu – za wyjątkiem właśnie dziedziny „budowania dobrobytu”. Po co więc jeszcze jakieś zajmowanie się życiem publicznym? Ale to nie tłumaczy uporczywej chęci oderwania się od przeszłości, ucieczki przed nią. Może więc kompleks biedy w stosunku do mieszkańców Europy Zachodniej? Owszem, robiono dużo, żeby wpoić Polakom ten kompleks. Jednak trudno spodziewać się, by całe pokolenie postanowiło porzucić wszystko, czym dotąd żyło, i poświęcić całe życie wyłącznie robieniu pieniędzy tylko dla nich samych.
Pokolenie to – a najmłodsze roczniki najbardziej - nie uciekało wcale od PRL-u, ani tego rozumianego jako ustrój polityczny, ani rozumianego jako okres. Tak wiele z tego ustroju przecież zostało, a oni się z tym pogodzili. Ono uciekało od widoku samych siebie z okresu PRL. Od własnej „naiwności”4, własnego „komunizmu”, „utopijności”, „młodzieńczej głupoty”, „nieżyciowości”, „zacofania”, a nawet - „faszyzmu”. Zwłaszcza przypomnienie o tym, że byli „utopistami większymi od komunistów” budziło w nich gniew, niechęć, najchętniej wyrzuciliby to ze swojej pamięci. Przez PRL rozumieliśmy bowiem nie to, co rzeczywiście nim było, ale to, co nam jako PRL przedstawiono.
Dawni westmani robili też wszystko, by zatrzeć pamięć o swoim dążeniu do wytworzenia więzi międzyludzkiej, tęsknocie za przygodą, fascynacji poezją, a przy okazji zabić w sobie to, co przeszkadzało w „dostosowaniu do kapitalizmu i demokracji” – zainteresowania naukowe, a także sumienie. Pełnowymiarowa osobowość stała się przekleństwem, z którym trzeba było walczyć.
Nie wszystkim udawało się pokonać pełną, wielowymiarową osobowość w dostatecznym stopniu. Jednak to, w czym im się to nie udawało, zwykle starannie kryli przed innymi, by nie narazić się na ostracyzm otoczenia, dotkliwy mimo rosnącej płytkości i sporadyczności ludzkich kontaktów – a może właśnie dlatego. Na większy luz mogły sobie pozwolić tylko osoby bardziej zaawansowane wiekiem, których koledzy-równolatkowie właśnie z powodu wieku nie mieli zamiaru zmieniać swoich przyzwyczajeń - przypomnijmy, że od powstania pokolenia westmanów w l. 50. minął już kawał czasu. Ale za to znaleźli się oni w izolacji w stosunku do roczników młodszych, które miały zupełnie inne cele i zupełnie inne przyzwyczajenia chciało w sobie wyrobić.
***
Nasi przewodnicy po nowej rzeczywistości starali się ułatwić nam dostosowanie do niej, wmawiając, że jest ona kontynuacją starej, sugerując, że ogólnie to nic się właściwie nie zmienia, tylko się „modernizujemy”. Zwolennicy „demokracji” twierdzili, że przeżarci konsumpcjonizmem wychowani przez nich ćwierćinteligenci, yuppies5, są w dalszym ciągu inteligencją, bo mają „papierki”. Umożliwiało to też dowartościowanie i wykreowanie na elity narodu, a zatem na kogoś, na kim trzeba się wzorować, ludzi kompletnie bezmyślnych i bezwolnych intelektualnie, a zarazem najbardziej przesiąkniętych „demokracją” (przy czym rzekomy elitaryzm tych ludzi wabił także młodzież warstw niższych do pójścia w ich ślady). Wprawdzie osobnicy ci z reguły w końcu przestają się w ogóle interesować czymkolwiek, poza zarobkowaniem i pogonią za przyjemnościami - a więc nie obchodzą ich i wybory - ale zanim to się stanie, głosują tak, jak im to nakazują „autorytety moralne”. A i później można wykorzystywać ich opinie w sondażach.
Zwiększyła problem propaganda medialna, zrównująca ze sobą wszystkich posiadaczy tytułu magistra, oraz pouczająca, jak taki posiadacz ma myśleć. Oczywiście, komuś, kto nie miał żadnego pojęcia o tym, kim jest inteligent, łatwo przychodziło przyjmować głoszone przez „demokratów” „mądrości”.
Liberałowie gospodarczy natomiast wycierali sobie buzie „konserwatyzmem”, powrotem do którego miała być rzekomo realizacja ich koncepcji. Porównywali też tłustych, tchórzliwych i podłych biznesmenów oraz menedżerów wielkich korporacji z... dawnymi rycerzami i wojownikami, których obraz był tak głęboko zakorzeniony w polskiej wyobraźni zbiorowej.
W sytuacji, w której ci sami ludzie starali się równocześnie pod szyldem walki z komunizmem i „faszyzmem” wykorzenić całą polską tradycję, trudno nie nazwać tego wszystkiego manipulacją. Choć, prawdę powiedziawszy, wielu „konserwatywnych” liberałów brało w tym udział bez złej woli –podobnie, jak nie ze złej woli wynikały wewnętrzne sprzeczności w ich poglądach. Oni naprawdę wierzyli, że możliwe są tylko dwa ustroje, a ponieważ podbudowa ideowa liberalizmu gospodarczego była bardzo słaba i pełna sprzeczności, usiłowali łatać ją socjotechniką, w przekonaniu, że w ten sposób ratują Polskę przed komunizmem. Prawda świadczy przeciw ”kapitalizmowi” – widocznie jest komunistyczna, zatem precz z prawdą. Stary, rosyjski pogląd: „myślenie jest początkiem zła”, sformułowany przez teoretyka samodzierżawia Filoteusza Twerskiego na przeł. XV/XVI w., znalazł w Polsce nowe zastosowanie. Doprawdy, dziw bierze, jakich łamańców umysłowych używali „konserwatywni” liberałowie, by ich poglądy choć trochę trzymały się kupy, a przynajmniej wyglądały atrakcyjnie – a my im wierzyliśmy – bo co mieliśmy robić?
My zresztą też przecież chcieliśmy tego słuchać – wmawialiśmy przecież często sami sobie, że jesteśmy takimi samymi Polakami, jak dawniej – i to tym silniej, im bardziej porzucaliśmy dawne wartości. Pojawiały się np. poglądy, że w razie wojny z pewnością stanęlibyśmy na barykadach, tylko „teraz nie ma o co walczyć” - no, bo o co mamy walczyć, skoro nastał raj na Ziemi? Już widzę, jak ludzie, dla których najważniejsze stawały się indywidualne wartości materialne (w tym najwyższa z nich - własne życie biologiczne), byliby gotowi zaryzykować ich utratę.
Mogliśmy jednak głosić takie poglądy bez obaw weryfikacji negatywnej, bo przecież każdy i tak wiedział, że teraz, w rajskiej epoce „końca historii”, wojny już nie będzie. Wprawdzie tylko ślepy nie widział, że nie brakowało innych zagrożeń, że Polska była podbijana przez obce potęgi gospodarcze, że w społeczeństwie polskim szerzy się znieczulica, bezduszność i egoizm, że ulegało ono atomizacji – ale to przecież nie było Zło, z którym należy walczyć. Przeciwnie - to było Dobro, pozytywne procesy rozwojowe, przejawy wychodzenia z komunizmu i przystosowywania się Polaków do nowoczesności...
„Ze słupa ulicznej latarni - pisze Rafał Ziemkiewicz w artykule „Zmiana czasów” („Gazeta Polska”, 30 X 02) - spojrzał na mnie raz i drugi Major Fydrych, ostatnio występujący w obowiązkowej czapce krasnoludka, jako kandydat na prezydenta Warszawy. Uśmiechnąłem się z przyzwyczajenia, nawet zerknąłem, co też na plakacie napisano – i dopiero po dłuższej chwili uświadomiłem sobie ze smutkiem, że wcale nie jest to śmieszne. Tak, dwadzieścia lat temu, kiedy Fydrych urządzał manifestacje krasnoludków, skandujących pod zoo „uwolnić lisa, zamknąć niedźwiedzia”, chciało się boki zrywać. Władza była wtedy tak ceremonialnie nadęta i grobowo poważna, że wystarczyła jedna błazeńska mina, żeby się zrobiło wesoło. Dziś to władza błaznuje, ile wlezie, pajacowanie ministrów i pozy premiera idą o lepsze z wygłupami opozycji – co Major może wymyślić śmieszniejszego?
Nie twierdzę, ze obecnej „elity politycznej” nie można wykpić, wyszydzić czy ośmieszyć. Pewnie można, ale jakoś inaczej – kto wymyśli jak, zyska sławę i podziw. Hepener, który rozweselał moje pokolenie, raczej już temu zadaniu nie podoła. Sprawia wrażenie, że – niczym bohater jednej fantastycznej opowieści Vonneguta – wypadł ze swojego czasu i powiewając krasnoludzką czapeczką snuje się teraz zagubiony po świecie niby podobnym, ale zupełnie innym od tego, jaki znał.
Pozwalam sobie na upublicznienie tych myśli o założycielu „Pomarańczowej Alternatywy” wyłącznie dlatego, że „wypadnięcie z czasu” jest czymś, co nas – mam wrażenie – łączy. Za sprawą nagrody imienia Józefa Mackiewicza oraz Tomasza Burka, który książkę tę członkom kapituły rekomendował, zmuszony byłem przeczytać powieść Dawida Bieńkowskiego „Jest”. Zgadzam się w pełni, że jest to książka ważna, bez wahania podpiszę się pod wszystkimi pochwałami, jakimi obsypali ją starsi krytycy. Ale – dziwna sprawa – czytałem ją z najwyższym trudem, zmagając się z trudną do zrozumienia irytacją, wzbierającą po każdym akapicie. Bieńkowski, co mu krytycy mają za zasługę, napisał powieść „pokoleniową”. Uwiecznił na papierze losy grupy ludzi, tak się składa, dokładnie w moim wieku, czasy ich dorastania, świat, w którym żyli – i właśnie dlatego, że zrobił to dobrze, czytałem go z takim wstrętem. Wcale nie mam ochoty, uświadomiła mi ta lektura, wracać myślą do czasów swojego wchodzenia w wiek męski, do matury i pierwszych lat studiów, do Sierpnia obserwowanego z pozycji szczawia i stanu wojennego widzianego oczyma „rozwydrzonego wyrostka”. Żaden to nie był „kraj lat dziecinnych”, żeby dziś celebrować jego pamięć, tylko szary, socjalistyczny syf, w którym jedyna kariera, o jakiej się chciało marzyć, polegała na zapiciu się śladami różnych „kaskaderów literatury” albo ucieczce na Zachód, i w którym kolega ze studiów, chałturzący relacjami z festiwalu w Kołobrzegu, budził naszą krańcową furię twierdzeniem, że w tym kraju jak się nie da d..., to się do niczego nie dojdzie. Żeby nie było wątpliwości: tę furię budziła właśnie świadomość, że tak w istocie jest (pozdrowienia, Piotrze Czesławie – nie mam wątpliwości, że jesteś dziś w oczach ludności „tego kraju” kimś godnym podziwu i naśladowania).
Proszę wybaczyć, jeśli brnę tutaj w rozważania nazbyt osobiste – ale być może moja niechęć do skażonej peerelowskim syfem młodości nieobca jest i rówieśnikom. Ot, byłem kiedyś świadkiem, jak Jacka Kowalskiego usiłowano namówić na koncercie, by zaśpiewał swego „Pana Tadeusza” i jak ten stanowczo oznajmił, że nie śpiewa go od lat.
W tym, co moi rówieśnicy piszą, usiłując zrealizować zamówienie krytyki (głupie zresztą) na „opisanie doświadczeń pokoleniowych”, przeważa kwękanie, że nowa rzeczywistość rozczarowała, zdeklasowała i tak dalej. Sam sobie to tłumaczę tak, że rozważaniem losów pokolenia zajęła się głównie ta jego część, która od nowej rzeczywistości odbiła się jak od ściany (bo co fakt, to fakt – przez całą młodość szykowaliśmy się do życia w innym zupełnie świecie, niż nagle przyszło być dorosłym). Ci, którzy się nie odbili, którym zmiana światów się powiodła, po prostu nie mają na pisanie czasu; zasuwają za kasą jak małe samochodziki. A czasem nawet myślę, że powstrzymanie się od refleksji było wręcz warunkiem powodzenia operacji przejścia z jednego świata do drugiego. I że niechętne odrzucenie „kraju lat dziecinnych” to cena, jaką dzisiejsi niemal już czterdziestolatkowie musieli zapłacić za ułożenie się jakoś z nową, przez nikogo nie przewidzianą rzeczywistością.”
Powieść „Jest” nie opowiada o westmanach sensu stricto – mówi o paczce koleżeńskiej zaangażowanej w działalność „solidarnościową”, ale wahającej się raczej między cyganerią artystyczną, a klimatami kontrkultury „negatywnej”. Przewijają się tu stale w rozmowach i cytatach „kaskaderzy literatury” - Edward Stachura i Rafał Wojaczek, ale wzmianek o Bieszczadach brak, a kult Ameryki i Dzikiego Zachodu został zredukowany do minimum – czemu trudno się dziwić, skoro książka pisana była po sztucznej kompromitacji tego drugiego. Każda wolna chwila głównych bohaterów musi być zakrapiana alkoholem – jak już pisałem, istnieli wówczas ludzie, uważający alkoholizm za elitarną przygodę artystyczną6. Tym niemniej sam artykuł dotyczy nie tylko środowisk, do których należeli bohaterowie książki, i zawarta jest w nim – z pewnymi zastrzeżeniami - prawda, odnosząca się także do pokolenia westmanów jako takiego.
Wypada tu jednakże dodać jeden komentarz. Otóż, niestety, powstrzymanie się od refleksji nie było jednorazowym aktem. Przeciwnie, raz powstrzymawszy się od niej, musieliśmy już staczać się po równi pochyłej, brnąc w coraz większe absurdy. Tyle, że mieliśmy złamany kręgosłup intelektualny i moralny, więc przychodziło nam to coraz łatwiej. Przyzwyczaiwszy się, nie odczuwaliśmy tego nawet.
Musieliśmy więc udawać, że nie wiemy, iż uwielbiani teraz i stawiani za wzór najbogatsi kapitalistyczni biznesmeni, których krytykowanie jest surowo zabronione pod groźbą oskarżenia o zawiść i komunizm, to dawni aparatczycy komunistyczni i funkcjonariusze SB. Czy ktoś by uwierzył, że powojenne Niemcy nie są już nazistowskie, gdyby najbogatszymi i najbardziej wpływowymi ludźmi byli w nich dawni naziści pod nowym szyldem?
Musieliśmy „kupować” też serwowane przez naszych guru poglądy i wizje przeszłości oraz teraźniejszości, coraz bardziej kłócące się ze zdrowym rozsądkiem, ze sobą nawzajem i z faktami historycznymi – ba, z naszymi osobistymi doświadczeniami. Tak więc wierzyliśmy np., że tym, o co walczyła „Solidarność”, była nieograniczona „kapitalistyczna” konsumpcja – ma się rozumieć, dla tych, którzy nie będą „nieudacznikami”, tj. których będzie na nią stać (tak się jakoś dziwnie składało, że z czasem „nieudaczników” było coraz więcej...). Równocześnie zaś byliśmy przekonani, że „Solidarność” była ruchem bardziej komunistycznym od komunistów. W chwili entuzjazmu wierzyliśmy, że „kapitalistyczna” Polska jest krajem potężnych możliwości, w której każdy może założyć firmę i się z niej utrzymać, a jeśli tego nie robi, to tylko z lenistwa. Gdy zaś opadało nas zniechęcenie wobec otaczającej rzeczywistości, dawaliśmy sobie wmówić, że w Polsce (w raju na Ziemi!) nie ma żadnego „kapitalizmu”, tylko komuna, i to jeszcze gorsza niż w PRL. Zgadzaliśmy się, że „kapitalizm” da ogółowi Polaków dobrobyt – i pogardzaliśmy zmarginalizowaną w nim ekonomicznie większością rodaków7. Potakiwaliśmy, gdy z jednej strony mówiono nam, że nowy ustrój jest zgodny z moralnością katolicką i że zapewni wszystkim wszystko, a z drugiej - gdy głoszono pochwałę egoizmu i gdy twierdzono, że prawdziwy zwolennik kapitalizmu powinien umieć przechodzić obojętnie obok umierającego z głodu.
Ba, wielu z nas pogardzało w końcu patriotyzmem, jako przejawem zacofania i źródłem nienawiści – zarazem uznając Adama Michnika za wielkiego polskiego patriotę i robiąc z tego tytuł do jego chwały. Wierzyli oni też zgodnie, że żadne afery nie istnieją, bo to wymysły pełnych nienawiści prawicowych paranoików, i równie zgodnie – że właśnie istnieją, ale wyłącznie jako przejaw „polskich wad narodowych”8. Nie widzieli również nic dziwnego, gdy „autorytety” domagały się w imię „równości wszystkich ras, narodów i religii” - uprzywilejowania niektórych z nich.
Orwell nazwał niegdyś ten sposób rozumowania „dwójmyśleniem”. Co jednak mieliśmy robić, skoro jakakolwiek niezgoda z tym wszystkim podważałaby „kapitalizm i demokrację”, a więc była nawrotem do komunizmu – jeśli nie budową czegoś gorszego? Brnęliśmy coraz dalej w absurdy, których symbolem stało się w końcu ogłoszenie przez najradykalniejszych liberałów gospodarczych za swojego sojusznika komunistycznego dyktatora, połączone z uznaniem „Solidarności” za ruch „czerwony”. Tak to zwolna radykalny liberalny „konserwatywny” antykomunizm, torujący drogę radykalizującym się innym odmianom liberalizmu gospodarczego, przekształcał się w ideologię frustratów, w karykaturę samego siebie.
Z czasem tak bardzo wbijaliśmy sobie w świadomość dotyczące przeszłości „prawdy”, że już nie pamiętaliśmy, że rzeczywistość tamtych lat była inna. Niekiedy jednak pojawiał się błysk przeszłości – jakaś osoba, która dalej myślała, czuła i zachowywała się, jakby w Polsce nie zaprowadzono „kapitalizmu i demokracji”, jakaś książka. Odwracaliśmy się od nich ze wstrętem, ponieważ widzieliśmy w nich nas samych z dawnych lat. Nas samych, wyznających wartości, które teraz uważaliśmy za głupie, śmieszne, utopijne, żałosne – a które często też przypominały nam piekący wstyd domniemanej kompromitacji i zaburzały jasny obraz świata. O których jednak wiedzieliśmy, że nadawały one naszemu życiu wygasły dziś blask, który w „nowej rzeczywistości” zmuszeni byliśmy uznać za „komunizm”, a resztki wspomnień o nim zagłuszać deklaracjami o „szarym, peerelowskim syfie”.
***
Teoretycznie „konserwatywni” liberałowie utożsamiali się też z katolicyzmem, patriotyzmem i rodzinnością. W rzeczywistości, żeby niszczyć te wartości, wcale nie musieli się im przeciwstawiać. Wystarczało, że wpychali ludzi w łapy wielkich firm międzynarodowych, a te wybijały im skutecznie z głów i katolicyzm, i patriotyzm, i rodzinę.
Zresztą zarzucano wciąż Kościołowi katolickiemu uleganie wpływom socjalizmu – choć Kościół – wszystko jedno – przed- czy posoborowy - zawsze był przeciwnikiem idei liberalizmu gospodarczego. Świadczy o tym choćby uznanie przez Kościół chciwości - głównego, zdaniem liberałów gospodarczych, motoru „rozwoju gospodarczego i cywilizacyjnego”, za drugi z grzechów głównych9. Co odważniejsi liberałowie już od pewnego czasu głoszą, że w „kapitalizmie” przyszłością jest kosmopolityzm. Stąd już krótka droga do uznania patriotyzmu za przejaw „ciągnięcia w drugą stronę”. Czyli – do komunizmu. Czy nie w imię patriotyzmu walczono z „komuną”? To nic – „Solidarność” przecież też walczyła z komunizmem, a mimo to nie tylko ona, ale wszystkie wartości, w imię których to czyniła – oprócz antykomunizmu - zostały uznane właśnie za przejaw „komuny”. To samo dotyczy rodziny – praktycy liberalizmu gospodarczego widzą już, że normalna rodzina jest balastem, utrudniającym liberalny „rozwój” – czyli jest „socjalistyczna”. Czyli jest kwestią czasu, gdy liberałowie gospodarczy zaczną walczyć z tymi wartościami jawnie.
Podobnie dziś już zaczyna okazywać się, że ruch gejowski jest ważnym czynnikiem, napędzającym przemysł turystyczny – wiele hoteli ciągnie z tego zyski, dostarczają zarobków także masowe imprezy gejowskie. „Prawa rynku”, które tak czczą liberałowie gospodarczy, każde przeciwstawienie się im uznając za komunizm, stoją ewidentnie po stronie wojujących homoseksualistów. Na razie „konserwatywni” liberałowie starają się zamiatać sprawę pod dywan – ale nie prędzej, to później staną przed koniecznością wyboru. I co wtedy zostanie z ich „konserwatyzmu”?
***
Zabrano nam pamięć o pokoleniu westmanów nie tylko kontynuując komunistyczne zamilczanie, czy wmanipulowując w poczucie wstydu, powodujące, że sami woleliśmy milczeć - ba, że byliśmy wdzięczni za to zamilczanie, ponieważ uważaliśmy je za nieprzypominanie nam o naszej dawnej głupocie (media wydały zresztą także nieformalny zakaz pozytywnego wspominania przeszłości). I nie tylko tym nawet, że jeśli już wypowiadano się w mediach o elementach kultury westmanów, np. o graniu na gitarze przy ognisku, to wyłącznie w sposób pogardliwy i skrajnie negatywny – w okresie, w którym nawet krytykowanie disco polo było źle widziane, jako przejaw narzucania komuś własnego gustu i ograniczenie wolności!
Otóż po 1989 r. w ramach tworzenia pasującej do obecnej rzeczywistości wizji przeszłości zaczęto utożsamiać społeczność wolnych wędrowców z hipisami. Czyli – z „lewakami”, którzy oczywiście nie mieli nic wspólnego z opozycją antykomunistyczną. Było to o tyle łatwe, że zarazem dopasowywano pokolenie westmanów do jedynie słusznej, „zachodniej” sztampy, w której wolny wędrowiec był zarazem hipisem, pacyfistą i „lewakiem”. Wiedzieliśmy wprawdzie, że nie byliśmy nimi, widywaliśmy nawet wciąż jeszcze wokół siebie ludzi podobnych do nas z tamtych czasów – ale woleliśmy „powstrzymywać się od refleksji”. Nikt z nas nie chciał być uznany komunistą...
***
Ogłupianiu sprzyjały też czynniki, które wcale nie musiały do niego prowadzić – ale w tej konkretnie sytuacji stały się ważnymi wspomożycielami. Otóż np. Polaków w PRL fascynowały kolorowe opakowania zachodnie. Za tą barwnością, którą znaliśmy tylko z opowieści o „Zachodzie” i z nielicznych docierających do nas przedmiotów, w czasach PRL tak bardzo tęskniliśmy. Widzieliśmy w nich przejaw estetyki. Myśleliśmy, że te kolory to coś takiego, jak poezja Stachury, coś autentycznego, co rozbija brzydotę i sztuczność.
Ani nam przez myśl nie przeszło, że można te wszystkie kolory zgromadzić i umieścić w taki sposób, że powstanie jeszcze większa tandeta, pstrokacizna, która od PRL-owskiej szarzyzny różni się tylko tym, że silniej działa na zmysły – przez co skuteczniej ogłupia. Kto z nas mógł przypuścić, że za 20-30 lat widok z szos będą szpecić coraz gęściej stawiane bilboardy, a umysły zaśmiecać będą migające, kolorowe reklamy? W porównaniu z dzisiejszym syfem - jaskrawym, wszędobylskim, agresywnym – ten szary, siermiężny peerelowski syf wydaje się prawie ładny.
Albo czy mogliśmy się domyślać, że kolory te zostaną użyte do propagowania treści, działających akurat w przeciwną stronę? Że można za ich pomocą lansować właśnie styl życia „nowoczesny” - szary, nudny i bezsensowny, w którym całą dawną autentyczność usiłuje się zastąpić niewyszukanymi rozrywkami, gonieniem „trendów” i szpanowaniem poziomem konsumpcji?
„Oczekiwaliśmy, że coś się zmieni, że będzie lepiej, normalniej – mówi reżyser Michał Zadara w artykule Justyny Nowickiej „Czterdziestolatki wspominają swoją młodość w PRL” („Rzeczpospolita”, 11 I 10). – Lata 80. były przesycone tą nadzieją. Wtedy nawet najbanalniejszy trafiający do nas z zachodu Europy katalog reklamowy był zapowiedzią czegoś pięknego, wymarzonego, doskonałego. Po 1989 roku to uczucie zniknęło. I nawet, jeśli nasza młodość miała smak nieco szary, biedniejszy, to nasza dorosłość ma smak nie tylko komplikacji, ale też w pewnym sensie nudy.”
Kolory, gdy na początku okresu „wolności” pojawiły się w obfitości, wywoływały w nas oszołomienie – lecieliśmy do nich jak ćmy do lampy, akceptując często wszystko, co się za nimi kryło. Ja sam pamiętam, jak chodziłem oglądać pierwszy w okolicy dobrze zaopatrzony sklep spożywczy, pełen kolorowego towaru. Byłem w nim kilka razy dla samego tylko oglądania! A przecież to oszołomienie kolorami przejawiało się i w dużo bardziej negatywny sposób. Ile złego zrobiły kolorowe pisemka dla młodzieży czy dla pań?
Także fakt oparcia swojej tożsamości na fragmencie obcej historii – bo taką właśnie był Dziki Zachód - otwierał teraz drogę inwazji globalnej, tandetnej kultury masowej. Przyjmowała się ona po 1989 r. właśnie jako coś lepszego i elitarnego, bo „zachodniego” i amerykańskiego. W ten sam sposób pokolenie westmanów patrzyło przecież na Dziki Zachód. Kontrkulturowa niechęć do oficjalnego życia stwarzała z kolei podatny grunt dla szerzonej przez liberałów gospodarczych nienawiści do państwa, itd.
***
Gdy dziś patrzę na to, jak pokolenie westmanów łatwo pozwoliło się zniszczyć i jak trudno jest je reanimować, a choćby wytłumaczyć, czym ono żyło, przychodzi mi na myśl pewien fakt. Otóż pokolenie to, choć bazowało na literaturze przygodowej czy choćby prozie Stachury, nie stworzyło własnej prozy – ani w pierwszym, ani w drugim obiegu. Prozy takiej, która by w dobrej artystycznie formie opisywała ich życie. Gdyby taka literatura istniała, sięgalibyśmy po nią, mimo początkowego rzucenia w kąt, choćby w czasie chwilowych napadów nostalgii.
Prawdopodobnie proza ta nie powstała dlatego, że my naprawdę chcieliśmy wierzyć, że świat, w którym żyjemy poza Systemem, jest Dzikim Zachodem, światem z powieści przygodowych. Nie chcieliśmy tworzyć własnej, osobnej rzeczywistości literackiej. Opisywane współcześnie „doświadczenia pokoleniowe” muszą zaś, siłą rzeczy, być spojrzeniem skażonym „jedyne słuszną” „kapitalistyczno-demokratyczną” propagandą i przy obowiązującej dziś płyciźnie nie są zwykle w stanie oddać tamtej rzeczywistości.
Dlaczego mówię właśnie o prozie? Dlatego, że wiersze często nie przedstawiają rzeczywistości wprost, a poza tym dla ich odbioru potrzebna jest pewna wrażliwość. Wrażliwość ta od 20 lat uważana jest przecież w najlepszym razie za przejaw niedojrzałości, coś, czego dorosły człowiek powinien się pozbyć. Nic więc dziwnego, że wierszy, tekstów piosenek, które tak ściśle wiązały się z życiem pokolenia westmanów, jego eks-przedstawiciele często nie potrafią już zrozumieć.
Były, owszem, bardzo interesujące opowieści, snujące się przy ognisku, pod dachami szop w deszczowe dni, czy przy herbacie w schroniskach. Niestety, pozostały niezapisane. Następnie zaś uleciały z pamięci opowiadających w miarę upływu czasu i dostosowywania się ich do „rzeczywistości nowoczesnego kapitalizmu”.
Żaden ślad nie pozostał w oficjalnej kulturze po tym, co stanowiło treść życia polskich elit, tych prawdziwych, zwłaszcza młodzieży inteligenckiej - jeszcze 20 lat temu. Brak filmów, opisujących styl życia westmanów. Pokolenie westmanów pozostało wstydliwym epizodem w życiorysach posiadających papierek z napisem „mgr” polskich drobnomieszczańskich konsumentów i małych cwaniaczków biznesowych.
1 Europejskość utożsamiano, oczywiście, przede wszystkim z kosmopolityzmem i zewnętrznym sztafażem garniturowo-komputerowo-samochodowo-komórkowym.
2 Zwolenników domków letniskowych charakteryzuje następująca postawa: „jeśli znajdę jakieś ładne miejsce, muszę je zawłaszczyć i zas...ać”.
3 Znów można było, oczywiście, tłumaczyć tę niemożność dorosłością. Była to mutacja „kompleksu dorosłości” - starego, jeszcze peerelowskiego dogmatu, ograniczającego działalność człowieka dorosłego (a zwłaszcza posiadającego rodzinę) do dbania o materialną stronę życia.
4 Tylko w swoim przekonaniu, bo przecież wcale nie stali się mniej naiwni.
5Ćwierćinteligentów tych nazywa się też wykształceńcami, a polityka wylansowała ostatnio nowe określenie – wykształciuchów. Znów wypada tu więc zacytować fragment artykułu Joanny Dudy-Gwiazdy pt. „Inteligencja”, dobrze oddający prymitywną wiarę wyznawców Niewidzialnej Ręki Rynku w to, że wszystkie pozytywne potrzeby zostaną zaspokojone na zasadzie podaży i popytu:
„Czasy prawdziwego barbarzyństwa nastały dopiero w wolnej Polsce. Zniesienie cenzury, pluralizm i komercjalizacja mediów wyłączyły krytycyzm odbiorców. Jak zahipnotyzowani wpatrują się oni w migawki telewizyjne i kolorowe czasopisma, szczęśliwi, że wiedzą już o świecie wszystko, co wiedzieć powinni. Kult profesjonalizmu zniszczył istotę inteligencji – wszechstronność zainteresowań. Ludzie uwierzyli, że dopiero praktyczna wiedza z inżynierii finansowej i kreatywnej księgowości daje prawo wypowiadania się na temat polityki, gospodarki, ekonomii. Skłonność inteligencji do bezinteresownych działań skierowano na bezpieczne dla systemu pole wolontariatu.
(...) Chciałam zadzwonić do mądrych ludzi zapytać, czy jest w Polsce inteligencja [tj. inteligencka warstwa społeczna], ale wiem, co mi odpowiedzą: „Kiedy na rynku wystąpi popyt na inteligencję, podaż wzrośnie”. Idea „każdy sobie rzepkę skrobie” – nie potrzebuje intelektualistów.”
Dodajmy, że słowo „profesjonalizm” nie znaczy dziś wykonywania jakiejś pracy na poziomie w pełni wykwalifikowanego zawodowca, lecz po prostu zarabianie w danej dziedzinie pieniędzy. O zniknięciu inteligencji jako warstwy mówi również Jadwiga Staniszkis („Staniszkis: dziś młodzież ma trudniej”):
„Przed wojną istniały prawdziwe środowiska inteligenckie sensie formy, pewnej dyscypliny moralnej i wsparcia statusowego. Teraz każdy z tych młodych ludzi musi walczyć na własną rękę. Inteligencja jako warstwa, która ma zobowiązania, zniknęła.”
6 Bo taka była właśnie przyczyna zapijania się – na co wskazuje zresztą sam tekst powieści. Nie żadna frustracja z tego powodu, że się „do niczego nie dojdzie” bez sprzedania się. Ci, dla których „dojście do czegoś” – kariera lub pieniądze – były ważniejsze od wartości, oporów żadnych w „dawaniu d...” nie mieli – nie mieli więc powodów, by się zapijać. Ci zaś, dla których wartości były ważniejsze, mieli akurat taką samą szansę na karierę w PRL, jak dziś. Może nawet w PRL mieli większą, bo obecnie ktoś taki może mieć problemy nie tylko z karierą, ale po prostu ze znalezieniem pracy. I chyba sam Ziemkiewicz, choć robi z wspólnej cechy obu epok wadę PRL-u, powodującą, że nie warto o tych czasach wspominać, zdaje sobie z tego sprawę. Pisze przecież o cynicznym koledze ze studiów, jako o kimś godnym dziś podziwu i naśladowania w oczach ludności Polski. Także obecnie zresztą wyjazd na Zachód był jedyną możliwością dla dwóch milionów Polaków (a w miarę liberalizacji gospodarki będzie nią z pewnością dla setek tysięcy następnych, co zresztą liberałowie mówią niejednokrotnie otwarcie, wzywając ludzi, pozbawionych pracy wskutek likwidacji firm państwowych, do szukania zatrudnienia za granicą). Tyle, że teraz jest to znacznie łatwiejsze. Niestety, nie jest prawdą, że ustrój uległ radykalnym zmianom. To my się zmieniliśmy!
7 Można teoretycznie to pogodzić, zakładając, że Polacy nie wykorzystują szans, którym daje im „kapitalizm” z powodu np. lenistwa czy „nienadążania za rozwojem”. Niestety, „nieudacznicy” którzy w Polsce żyli w nędzy, na Zachodzie nie tylko byli przyjmowani z otwartymi ramionami, ale i dużo bardziej szanowani, niż w kraju.
8 Zwłaszcza, że „sami takich ludzi wybraliśmy” – bo jakoby wybieramy ludzi podobnych do samych siebie. Czyli z której strony by nie spojrzeć, odpowiedzialność indywidualna aferzystów nie istnieje, a winna wszystkiemu jest skażona oszołomskim zacofaniem, pełna nienawiści polskość.
9 Pogląd, że liberalizm gospodarczy tożsamy jest z katolicyzmem przyjmował się jednak zgodnie z zasadą „dwóch możliwych ustrojów”. Gdzieś przecież trzeba było ten katolicyzm upchnąć, a komuniści walczyli z Kościołem.
Okolicznością, która bardzo przyczyniła się do klęski pokolenia westmanów, był upadek sztuki. Dla tak silnie opartego na estetyce pokolenia sztuka była czymś niezwykle ważnym, a naprawdę oddani swojemu powołaniu artyści – najwyższymi autorytetami moralnymi. Zarazem artyści ci posiadali, niestety, te same, typowo westmańskie wady – tylko rozwinięte w jeszcze większym stopniu. Prostacki materializm liberałów gospodarczych mógł u artystów budzić jedynie niechęć, dlatego pierwszy etap manipulacji i destrukcji tego środowiska należał do liberałów etycznych.
Wielu spośród artystów do poparcia „demokracji” pociągnęły idealistyczne hasła, którymi jej głosiciele się zasłaniali – wystarczy wspomnieć tu o Jacku Kaczmarskim, choć tak genialnie przewidział on to, co stało się po 1989 r. Ponadto jednak tym, na co artyści dali się złapać „demokratom”, była oczywiście również „totalna wolność” – a zwłaszcza „wolność twórcza”, bo przecież ich życia osobistego nikt nie chciał kontrolować. Artyści, jak wiadomo, mają skłonność do hołdowania idei „totalnej wolności”. Wprawdzie w Polsce, inaczej niż na Zachodzie, świat sztuki był elementem struktury społecznej, a artyści mieli konkretne obowiązki wobec innych – ale przecież wytłumaczono im podobnie jak nam, że w raju na Ziemi, gdzie nic już nam nie grozi, zjednoczenie się Polaków jest już niepotrzebne1. Później zaś służba dla ogółu stała się wręcz czymś, czego należało się wstydzić. Tak więc artyści przyłączyli się do medialnego chóru, widzącego w ośmieszaniu i profancji tego, co dla Polaków święte – przejaw wolności.
Równocześnie jednak okazywało się, że estetyka, będąca istotą sztuki, to coś zupełnie bez wartości obiektywnej – bo jest to przecież tylko kwestia gustu. Był to podcinający sens istnienia sztuki relatywizm, w myśl doktryny „demokratów” utożsamiany z wolnością. Liberałowie gospodarczy nazywali zaś artystów pasożytami oraz domagali się od nich samoutrzymywania się na „wolnym rynku” – i poglądy te upowszechniały się coraz bardziej. Niejeden też artysta zżymał się, że w jego środowisku przybywa coraz więcej ludzi bez powołania, talentu i prawdziwych zamiłowań artystycznych – za to szukających rozgłosu i łatwego zarobku. Artyści nie rozumieli bowiem, że w obecnych czasach można albo być artystą, albo – „wolnym człowiekiem” – agitatorem politycznym lub dostarczającym rozrywki biznesmenem2. Nie pojmowali, że dobrze płatne posadki wywołujących tanią sensację propagatorów „wyzwolenia” z wartości chrześcijańskich i kulturowych są stanowiskami, które otrzymali oni w zamian za dawniej pełniony zawód. I że oni już wybrali, kim chcą być, choć wciąż trudno jest im się przyzwyczaić do nowej roli.
Nowy, jeszcze bardziej materialistyczny ustrój nie przewidywał bowiem miejsca dla prawdziwej, tj. opartej na estetyce, sztuki. Mniej subtelne od estetyki sprawy, jak choćby więź międzyludzka, zostały uznane na sprzeczne z kapitalizmem i demokracją, a w rezultacie – wyklęte jako pozostałości komunizmu. Czy więc estetykę mógł spotkać inny los?
W tej sytuacji artysta mógł już tylko epatować własnymi emocjami. Odbiorca stawał się niepotrzebny, ponieważ każdy ma wszak swój własny świat uczuć. Estetyka łączyła dawniej te światy we wspólne przeżywanie – ale teraz estetyki tej brakło. Oto fragment wywiadu Jacka Cieślaka z Krzysztofem Stelmaszykiem („Aktor nie może być kserokopiarką”, magazyn „Rzeczypospolitej”, 22-28 V 09):
„[KS:] - ...Niestety, obecnie można zauważyć bardzo niepokojącą tendencję. Są spektakle, które chcą pominąć wyobraźnię widza. Niejednokrotnie sam, będąc na widowni, pozostaję obojętny na teatr. Oglądam obrazy, a nie dociera do mnie żadna myśl. Zastanawiam się, co się ze mną dzieje, i dochodzę do wniosku, że to nie moja wina. Spektakle, o których mówię, sprowadzają się do pokazywania przez reżysera swojej wyobraźni i obesji3. To monolog w miejsce dialogu z widownią, czyli antyteatr.
[JC:] - Scena zamienia się w kozetkę gabinetu terapeutycznego?
[KS:] - No tak. A czy widownia to terapeuta? Gdyby w ten sposób wyglądał teatr w przeszłości, to nie przetrwałby tysięcy lat.”
Trudno jednak wymagać od kogokolwiek, by łożył pieniądze na samo tylko wyrażanie przez kogoś innego emocji. Do tego przecież wcale nie trzeba być artystą – potrafi to prawie każdy. Tak więc istotą sztuki – której tak liczni twórcy szli wszak w pierwszym szeregu „modernizatorów” – stały się coraz to nowe pomysły. Ale tu powstawał problem – jak spowodować, by pomysły takich artystów (raczej „artystów”) były w ogóle widoczne w powodzi nowości, które oferuje współczesny świat? Odpowiedź była prosta. Trzeba było nadać tej nowości odpowiedni rozgłos. „Artyści” ci byli zaś wszak nie tylko „modernizatorami”, przyklaskującymi ślepo każdej nowości, ale i „wyzwalaczami”. Zarazem zaś wiadomo było, że media, znajdujące się w politycznie słusznych rękach, chętnie nagłośnią każde wydarzenie, uderzające w polskość i katolicyzm. Wystarczyło tylko z tej okazji skorzystać, produkując „dzieła” ośmieszające je, plugawiące lub pokazujące w krzywym zwierciadle, a także - demoralizujące. Im wierniej zaś dostosowywali się „twórcy” do „demokratycznego” programu tępienia polskości i katolicyzmu, tym większą mogli mieć nadzieję na profity, płynące ze współuczestnictwa. Tak więc czy ktoś miał być agitatorem politycznym, czy biznesmenem, w gruncie rzeczy na jedno wychodziło, ponieważ politycznie poprawny rozgłos ułatwiał „trzepanie kasy”. Z kolei bez tegoż rozgłosu trudno było naprawdę dużo zarobić.
Rzecz jasna, istniała grupa artystów, która przeszła tę samą drogę, co „demokraci” - służba komunistycznej władzy, obrażenie się na nią wskutek konfliktu w partii w 1968 r., a następnie przejście do opozycji. Jest to jednak inny jeszcze problem, bo ludzi tych należy uważać właśnie za integralną część „demokratów”. Ich rola polegała głównie na stworzeniu „miękkiego przejścia” między „demokratami” i środowiskami twórczymi, co bardzo ułatwiało tym pierwszym sterowanie tymi drugimi.
Stopniowo okazywało się zresztą, że na jedynie słusznym „wolnym rynku” może znaleźć sobie miejsce wyłącznie twórczość na poziomie najwyżej jarmarcznym – a już na pewno jest to jedyny sposób na „osiągnięcie sukcesu”. To zaś było przecież uznawane za przejaw nowoczesności – i przystosowania do wolności. Jak artysta, który wszak walczył pod wodzą „demokratów” o wolność z czarnosecinnym katolickim motłochem, miał teraz okazywać się do tej wolności niedostosowany? Tak więc stawał on, podobnie jak westmani, coraz częściej przed wyborem: porzucić dotychczasową drogę, którą tak często traktował jako jedyny sens życia – lub znaleźć się na tym samym marginesie „nowoczesnego” świata, którym tak głęboko gardził i który pod przywództwem „demokratów” tak silnie zwalczał.
Dziś, gdy widzę ideowych artystów, występujących niejednokrotnie całkiem bezinteresownie w obronie niszczących ich styl życia i pozbawiających ich szacunku w społeczeństwie liberałów4, mimo woli przypominają mi się komuniści sowieccy, krzyczący przed lufami plutonu egzekucyjnego NKWD: „Niech żyje Stalin!”
***
Współczesne tendencje antyestetyczne najbardziej widoczne są w architekturze, czy – szerzej – w urbanistyce. Można nieraz się spotkać z poglądem, że „nowoczesna architektura szybko się starzeje”. Co przez to rozumieć? Ano to, że jedynym jej walorem jest nowość. „Nowoczesna” architektura podoba się nie z pobudek estetycznych, lecz wyłącznie dlatego, że zaciekawia nowością. Z chwilą, gdy przestaje być nowa, traci jedyny swój walor – i przestaje nam się podobać. Tam, gdzie w tej architekturze widoczne jest jeszcze jakieś piękno – co zachodzi właściwie wyłącznie wtedy, gdy użyto w niej tylko trudnych do zepsucia najprostszych brył geometrycznych5 - mamy do czynienia z estetyką pustki i samotności.
1 Ma się rozumieć, propagatorzy tej idei równocześnie twierdzili, że jednoczenie się wyłącznie w wypadku wspólnego zagrożenia jest... polską wadą narodową.
2 Wytłumaczenie tego jest proste. Okazało się bowiem, że w tym systemie destrukcyjna „wolność” może zajść tak daleko, że „wyzwoli” człowieka z estetyki i ze sztuki. Artyści w ogóle nie zakładali, że jest to możliwe.
3 Krzysztof Stelmaszyk wiąże to z faktem, że w XX wieku reżyser stał się ważniejszy od autora i aktora. Z pewnością reżyserowi jest łatwiej popaść w opisywany stan, niż muszącemu dostosować się do wymagań reżysera autorowi scenariusza i mającego kontakt z publicznością aktorowi, ale przecież samo oddalenie nie musi powodować braku dialogu z odbiorcą. Nawet egocentryzm nie jest tu wyjaśnieniem, ponieważ liczni artyści byli wręcz gigantami egocentryzmu, co wcale nie przeszkadzało im tworzyć dzieł wielkich i doskonale kontaktować się z odbiorcą.
4 Przyczyną takich zachowań ze strony artystów jest także całkowite niezrozumienie procesów systemowych, logiki następstw. Przejawia się ono w rozdzieleniu czyichś czynów od ich skutków. Liberałowie mówią ładnie i powtarzają same przyjemne rzeczy, więc są OK. A nieprzyjemne skutki wcielania w życie ich pomysłów interpretujemy jako „wiatr przemian”, który bierze się nie wiadomo skąd. Skoro nie wiadomo skąd się bierze i wobec tego nie da się z nim walczyć, to jedyną możliwością jest dostosowanie się.
5 I to wyłącznie w tak samo zabudowanym otoczeniu!
„Środowisku dziennikarskiemu nie tylko nie patrzy się na ręce, ale nie próbuje się nawet zaglądać do jego głów. Wielkie media (...) potrafią najzupełniej bezkarnie z pogardą odnosić się do całych grup społecznych (na przykład do chłopów, do tradycyjnie wierzących Polaków albo do ludzi starszych).
Problem hegemonicznego stosunku mediów do polityki łączy się z fundamentalnym pytaniem o to, czy mając taką pozycję, media wciąż służą demokracji. Odpowiedź będzie twierdząca tylko wówczas, jeśli demokrację pojmujemy na sposób platoński, czyli jako najgorszy z ustrojów. Wielkie media -–i dotyczy to nie tylko Polski, lecz całego świata – obsługują te same ludzkie słabości, które uwypukla tak rozumiana demokracja: przede wszystkim lenistwo i niecierpliwość. Oczekujemy od mediów podanej szybko, prostej informacji. Im informacja jest bardziej wyczerpująca, dokładna, sprawdzona, tym trudniej nią manipulować. Jednak informacje takie są wypierane chociażby przez krótkie migawki telewizyjne, które przedstawiają rzeczywistość wybiórczo i powierzchownie, przez co możliwość manipulacji rośnie lawinowo.
Tendencja ta prowadzi w dużym stopniu do umacniania największej wady związanej z tak rozumianą demokracją – prostactwa. Nie jest to jednak wcale (tylko) prostactwo odbiorców medialnej sieczki, ale także, a może przede wszystkim, prostactwo tych, którzy tej sieczki dostarczają. Prostactwo szczególnego zresztą rodzaju, bo łączące się z pychą. Polega ono w pierwszym rzędzie na niezwykle niskim poziomie intelektualnych i moralnych wymagań, jakie media stawiają współczesnym polskim dziennikarzom. Wiedza o historii, geografii, gospodarce, kulturze – to wszystko jest zupełnie niepotrzebne. Ciekawość faktów, gotowość ich dociekania – nawet wbrew własnym, wyjściowym założeniom – to także jest na ogół zbędny balast w dziennikarskiej karierze. Wystarczy tupet i wiedza o tym, co dzisiaj mówią i piszą, czego oczekują przewodnicy mojego stada. I już dziennikarz sam czuje się przewodnikiem stada – stada czytelników, słuchaczy, a nade wszystko widzów. (...)
Pycha polega na poczuciu siły, wynikającej ze zmonopolizowania dostępu do (...) medialnej mównicy. Rośnie zaś jeszcze bardziej, kiedy łączy się ze swoistym poczuciem misji: „Teraz was, ciemna maso, pouczę, jak macie myśleć – albo raczej: jak macie nie myśleć. A żebyście nie myśleli, zabawię was – bo przecież tego chcecie. Ja będę myślał za was. Wy myślcie, że myślicie. A jak ktoś mnie, kapłanowi cywilizacyjnego/politycznego postępu, będzie w tej misji próbował przeszkadzać, to zniszczę go – zniszczę go siłą medialnych wzmacniaczy, jakimi dysponuję”.” (Andrzej Nowak „Portret medialnego hegemona”, „Europa” – dodatek do „Dziennika”, 25-26 VII 09)
Podobnie dowiadywaliśmy się teraz, że ataki na polskość i katolicyzm oraz wybielanie dawnych komunistów i esbeków są właśnie przejawami demokracji1. „Demokracja” miała polegać na tym, że do władzy doszli wywodzący się z dawnej opozycji „demokraci”, oraz na „wolności” – czyli na tym, że jednostka „może robić to, co chce”2. A więc także na walce z wiodącym jakoby do totalitaryzmu ekstremizmem, pełnym, oczywiście, „nienawiści” i pragnącym „narzucać”. Jednym z przejawów tego ekstremizmu miał być w „zoologiczny antykomunizm”, naród polski był „pełen nienawiści”, a Kościół katolicki - w przeciwieństwie do pragnących dla nas „wyzwalać” postkomunistów - nieustannie ograniczał „wolność jednostki” oraz „narzucał”.
„Demokraci” bezbłędnie wykorzystali wady pokolenia westmanów. Umieli największe łotrostwa ubrać w ładne słówka, które od czasu Romantyzmu były dla polskiej inteligencji świętością, a których znaczenie okres PRL-u, gdy brak możliwości uczciwego uczestniczenia w życiu publicznym kierował ludzi wyłącznie ku estetyce, rozdmuchał do niebywałych rozmiarów. Dmąc w trąbę idealizmu - często w oparciu o maksymalizm etyczny - zachęcali nas do działań głupich i szkodliwych dla Polski, lecz korzystnych dla siebie. Zwolnienie postkomunistów od jakiejkolwiek odpowiedzialności nazywali „prawdziwie chrześcijańskim wybaczeniem”. Twierdzili, że brutalne ataki na polskość to przejaw słusznej i przyjaznej nam samokrytyki narodowej – i że prawdziwie szlachetni ludzie powinni to popierać. Wykorzystywali przy tym zakorzenioną wśród polskiej inteligencji naiwną, pooświeceniową ideologię „polskich wad narodowych”. Przedstawiali też swoje akcje jako przejaw walki z tymi „wadami” – coraz to, rzecz jasna, dodając do ich katalogu nowe punkty. Nad sensownością oskarżeń nikt się nie zastanawiał – wystarczyła sama emocjonalna otoczka i aura bojowników z „komuną”.
Podobnie schemat całej westmańskiej legendy łemkowsko-bojkowskiej, po przesunięciu odpowiedzialności za operację „Wisła” z komunistów na Polaków, zaczął być wykorzystywany w powielanych w nieskończoność antynarodowych i antykatolickich schematach „obrony mniejszości”. Mało kto dziś zdaje sobie również sprawę, że jedno ze sztandarowych haseł „tolerancjonistów”: „wszędzie są ludzie źli i dobrzy” – pochodzi z powieści Karola Maya.
„Demokraci” walczyli jednak nie tylko z „narzucaniem” przez Kościół wartości. Z równym zapałem wojowali z wartościami już zakorzenionymi w ludzkich sumieniach, jako przejawem zacofania i zniewolenia.
„Wolność” – to było święte słowo ze słownika westmanów. Wolności przecież szukali, udając się na wędrówki, w imię wolności przeciwstawiali się „komunie”. Czasem nawet rozumieli tę wolność jako „robienie co się chce”. Śpiewali przecież:
Grosza nie mam, i nie będę
Nigdy swego domu miał,
Ale zawsze robić będę
To, co tylko będę chciał.
Ale przecież zakładali, że człowiek, który nie jest szują, np. komunistyczną, pewnych granic nie przekroczy, a wręcz przeciwnie – będzie chciał dążyć w dobrym kierunku. Nic dziwnego, że użycie tego słowa w nowym znaczeniu przez tych, których uważali za przywódców, spowodowało całkowitą dezorientację moralną westmanów. Teraz okazało się bowiem, że można, a nawet należy przekraczać wszelkie zasady etyczne, właśnie w imię „wyzwolenia jednostki”! „Demokraci” głosili, że przestrzegać należy tylko tych zasad, na straży których stoi prawo (czyt. policjant z pałką). Redukowało to ludzką motywację do strachu lub ślepego posłuszeństwa. I znowu – jakoś nie zauważyliśmy, że dokładnie do tego samego chcieli zredukować naszą motywację komuniści. Okazywało się również, że ludziom, którzy przekraczają granice moralne, nie wolno w żaden sposób tego utrudniać, bo jest to „ograniczenie ich wolności” – i przejaw totalitaryzmu, z którego „przecież właśnie wyszliśmy”.
Jak bowiem głosili nasi przewodnicy, złe jest wyłącznie szkodzenie komuś w sferze materialno-fizyczno-fizjologicznej. W szkodzeniu w sferze wartości niematerialnych nie ma nic złego. Każdy ma prawo wybierać je przecież, jakie chce (pod warunkiem, oczywiście, że wybiera właściwie, „wyzwalając się” z wartości niematerialnych coraz bardziej), nie przejmując się innymi ludźmi, bo na tym polega wolność. Stąd wniosek, że nie mają one tak naprawdę żadnego znaczenia. Na straży tej zasady powinno stać państwo „demokratyczne” i jego prawa. Wszystkie zaś wartości niematerialne nie tylko można, ale należy podważać, a to w imię „postępu”, polegającego na „wyzwoleniu jednostki” ze „zbędnych” ograniczeń – czyli takich zakazów i nakazów, których człowiek sam pilnuje, bo uważa to za słuszne. I zrozumieliśmy – to, co dotąd uważaliśmy za świętość, jest tak naprawdę błahostką – i to błahostką szkodliwą. Jeśli zaś będziemy tej dotychczasowej świętości bronić, staniemy się przeciwnikami demokracji, a zwolennikami totalitaryzmu – „faszyzmu” lub komunizmu. Myśleliśmy: „Że też nam nie przyszło do głowy, że życie bez tego czy tamtego jest nie tylko możliwe, ale i dobre”.
„Dlaczego masz to robić? – mówiono nam – Czy jakiś przepis prawny ci to nakazuje? Jesteś przecież wolnym człowiekiem!”. My zaś znów odpowiadaliśmy – „No, rzeczywiście – ...”. Nieraz ze smutkiem, bo przecież do tej pory nie wiedzieliśmy, że jakaś czynność, którą uważaliśmy za swój obowiązek, bez którego zresztą niemożliwe było wytworzenie tak cennej dla nas więzi z innymi3 – jest przejawem zniewolenia tylko dlatego, że wymaga wysiłku i że nie narzuca jej żaden przepis prawny.
Tożsamość środowisk turystycznych nie składała się z wartości ani materialnych, ani fizycznych czy fizjologicznych. Zaś na straży zasad współżycia międzyludzkiego, na których się te środowiska opierały, nie stało żadne prawo...
Nasza „wolność” stawała się stopniowo - samotnością4. Szybko też okazywało się, jak bardzo fikcyjna ta „wolność” była. Ograniczały ją z jednej strony przepisy prawne, które politycy mogli uchwalać, jakie tylko chcieli, oraz samowola ich wykonawców i „bezradność” aparatu państwowego wobec przestępczości, z drugiej – samowola pracodawców. Przeciwstawianie się temu było wykluczone, ponieważ byłaby to działalność samobójcza. „Dziwnym” trafem, im bardziej „wyzwalaliśmy się” z zasad, z więzi międzyludzkiej, z obowiązków wobec innych, tym więcej pojawiało się okoliczności, w których byliśmy zdani na czyjąś łaskę i niełaskę – i w których nie mogliśmy nic na to poradzić5. W tej sytuacji „demokraci” zaczynali wylewać krokodyle łzy nad naszą nieszczęsną dolą – wzywając, oczywiście, do poszerzenia kurczącej się wolności poprzez dalsze „wyzwalanie”.
Celem „demokratów” była bowiem budowa społeczeństwa, w którym, jak to określił tunezyjski komentator Mourad Belhaj na portalu „Le Post” (w odniesieniu do współczesnych Tunezyjczyków; za „Gazetą Wyborczą”6), „jak w dżungli każdy ma rację, póki ktoś siłą mu nie udowodni, że jednak się myli, póki silniejszy nie narzuci reszcie własnych pomysłów”. Tym silniejszym mieli być wciąż zorganizowani i posiadający w momencie przemian władzę (a w związku z tym możliwość nadużywania jej dla prywatnych celów) postkomuniści, oraz mający stanowić wsparcie dla nich zasobny w pieniądze kapitał zagraniczny. Budowa takiego społeczeństwa umożliwiała więc postkomunistom zachowanie pozycji w zmienionym ustroju.
Przewrotne użycie pojęcia wolności umożliwiało jednak naszym „demokratycznym” nauczycielom przedstawianie swojej polityki jako kontynuacji wolnościowej opozycji antykomunistycznej, a przeciwników – jako zwolenników totalitaryzmu i następców „komuny”. „Wyzwalanie” z wartości moralnych stawało się więc w ustach naszych przewodników dalszym ciągiem walki pod sztandarem „Solidarności”7. Na pewien czas udało się nawet „demokratom” usunąć skutecznie patriotyzm. Dowodzili oni ze zwykłą dla siebie demagogią, że skoro komuniści mieli stale patriotyzm na ustach, to każdy, kto odwołuje się do patriotyzmu, nie różni się od komunistów. Ludzie zaś pamiętali, że komuniści istotnie wiecznie powtarzali patriotyczne frazesy. Że mówiła o patriotyzmie też opozycja i że komuniści głosili go wyłącznie w kontekście „wiecznej przyjaźni z narodem radzieckim” – to nikogo już nie obchodziło. Opozycyjna działalność wszystkich, prócz samych „przywódców”, przestała bowiem nagle cokolwiek znaczyć, a wielu ludzi wskutek propagandy liberałów gospodarczych robiło wszystko, by zapomnieć, że kiedykolwiek brali w niej udział.
Gdy na kogoś te metody nie wystarczały, zawsze można było przedstawić swoje poglądy jako przejaw „zachodniości” i nastraszyć według wzorów liberałów gospodarczych: „Nie chcesz popierać Zachodu? To co – wolisz popierać Wschód?”. Wschód – czyli Rosję, komunizm. Uproszczenia stawały się bowiem coraz większe - przeniesiono kult kapitalizmu i wolności oraz związane z tym czarno-białe myślenie na uwielbienie Zachodu jako takiego. Idealizowano na tej zasadzie również Niemców (m. in. przypisywaniem im nieaktualnych już zalet), starając się to stopniowo łączyć z wybielaniem ich historii, a w końcu jej idealizacją na bazie połączenia kultu Zachodu ze schematem łemkowsko-bojkowskim. Dochodziło do tego, że przedstawiano nam Niemców jako wzór kultury osobistej, a gdy ktoś zwrócił uwagę na kłócące się z tym obrazem obyczaje, odpowiadano, że to tylko taka odrębność kulturowa – i nam ta odpowiedź wystarczała. Wmawiano nawet Polakom – tak zakompleksionym, tak łasym na gadżety, byle z Zachodu – megalomanię narodową, co niszczyło resztki oporu przed bezmyślnym uwielbieniem Zachodu i politycznie poprawnym wstydem z powodu wszystkiego, co polskie.
Ba - w imię naszej przyjaźni z Zachodem, a obrażania się na Rosję, gotowi byliśmy nawet „uniezależnić się gospodarczo” od niej – czyli pozwolić na wyparcie z jej rynków polskich produktów żywnościowych przez niemieckie i holenderskie.
Oczywiście, głoszenie poglądów antypolskich dezorganizowało społeczeństwo, ponieważ powodowało, że polskość źle się kojarzyła. Wywoływano więc sytuację, w której ludzie szerokim łukiem omijali wszystko, co tylko miało związek z polskością – jedynym sztandarem, pod którym społeczeństwo mogło się zjednoczyć przeciw samowoli swoich władców. Tym mocniej więc staraliśmy się uciekać na jedyne pole, jakie nam zostało – na pole indywidualnego zarobkowania, tak usilnie wskazywane nam zresztą przez liberałów gospodarczych. Realizacja koncepcji „wolności”, polegającej na kierowaniu się zachciankami, rychło zresztą zaczęła uniemożliwiać jakąkolwiek oddolną organizację.
Prócz przerzucenia odpowiedzialności ze wszystkich, z którymi się sympatyzowało, na ogół Polaków (czy katolicyzm) i wewnętrznego skłócenia tych drugich, „demokraci” osiągali jeszcze dwie rzeczy. Po pierwsze, inicjatorzy tych działań nieustannie znajdowali się „na topie”, co przekładało się również na sprzedawalność ich gazet. Przede wszystkim jednak, umożliwiało to tworzenie tematów zastępczych, kryjących brak inicjatywy, nieudolność i zwykłe afery „słusznych” rządzących. Gdy tylko wychodziła na wierzch jakaś afera, pewne środowiska znajdowały natychmiast jakiś przejaw dyskryminacji kobiet8, albo polskiego antysemityzmu. Temat afery przestawał się liczyć, wszyscy mówili tylko o feministkach czy antysemityzmie. Zarazem zaś przy pomocy manipulacji i demagogii dbano, żeby pogląd bliższy naszym „przywódcom” i postkomunistom był „na wierzchu”.
Akceptowanie tego wszystkiego przychodziło nam łatwo, bo przecież od kiedy okazało się, że w sprawie tak podstawowej i uważanej za absolutny pewnik, jak nasza wizja kapitalizmu, nie mieliśmy racji, uznaliśmy, że możemy też nie mieć racji w czymkolwiek innym. Wielu z nas przyjmowało więc to wszystko, bo uważali samych siebie za głupców. Inni - bo tak wspaniale, czysto, moralnie i idealistycznie to brzmiało. Myśleliśmy, że sama pozytywność sformułowań i opozycyjna przeszłość głosicieli świadczy o racji moralnej. Na tle swoich własnych słów nasi „przywódcy” zdawali się herosami. Nie wiedzieliśmy, że nasz idealizm i nasze konwencje literackie, które traktowaliśmy jak świętość, zostały po prostu spożytkowane przez „przywódców” do ich własnych celów. Byliśmy tak przekonani o słuszności lub przynajmniej dobrej woli tych, którzy takie poglądy głosili, że dawaliśmy zbywać się lada frazesem.
Często przyjmowano „jedynie słuszne” poglądy pod naciskiem otoczenia, któremu nawet nie przychodziło do głowy, że można myśleć inaczej, niż tego wymagają „demokratyczne media w wolnym kraju”. Hasełkowe pustosłowie zaczynało żyć w społeczeństwie własnym życiem – zwłaszcza, gdy się okazywało, z jaką łatwizną moralną i umysłową się ono łączy. Często nawet ludzie, którzy deklarują się jako przeciwnicy tej opcji politycznej, powtarzają jej hasła bezmyślnie. Gdy zwróci się im uwagę, że cytują np. „Gazetę Wyborczą” – odpowiadają zdumieni lub oburzeni: „Nie czytam „Wyborczej”!”. Tak, jakby to miało jakiekolwiek znaczenie...
Szczególnie liberalna „wolność” – która przecież tak mocno dotyczyła nas samych - docierała do tych, którzy tak z „demokratami” jako ludźmi, jak i z ich programem politycznym nie chcieli mieć nic wspólnego. Ułatwiała ona nam przecież znakomicie życie osobiste (na krótką metę, oczywiście), o czym przekonywaliśmy się rychło, w miarę, jak brak dawnych, westmańskich wartości przestawał nas uwierać.
Nie znaliśmy więc nieraz pochodzenia jakiegoś poglądu, lub zapominaliśmy o nim. Toteż wydawało się nam, że jest on po prostu właściwy dla naszego środowiska czy dla ogółu społeczeństwa, zwłaszcza dla jego warstw wykształconych. To ostatnie przekonanie takie było zresztą z kolei następnym poglądem, głoszonym przez wspomniane media i zaczynającym z czasem żyć w społeczeństwie własnym życiem, i tak w kółko...
Przyzwyczajenie własne i otoczenia oraz łatwizna sprawiły w końcu, że dostosowywaliśmy swoje postępowanie do „demokracji” już automatycznie, nawet bez ideologicznego dopingu. Dlatego nawet bankructwo idei „demokracji” oraz głoszących je „autorytetów” nie jest już w stanie tych przemian odwrócić.
Zarazem „demokraci” zaczęli propagować inny pogląd – że ten, kto im bez zastrzeżeń wierzy, myśli „niezależnie”. Na tej zasadzie z czasem uznawaliśmy poglądy głoszone przez „demokratów” za nasze własne. Ba, każdy z nas zaczynał wierzyć, że on sam na ten pomysł wpadł! Jakoś nie przychodziło nam do głowy, że trochę dziwna jest sytuacja, w której na dokładnie te same poglądy „odkrywają” niezależnie od siebie równocześnie setki tysięcy osób.
O tych zjawiskach w odniesieniu do późniejszych czasów mówi Przemysław Gintrowski, bard i kompozytor, dawny współpracownik Jacka Kaczmarskiego (wywiad J. Lichockiej, „Śpiewam w drugim obiegu”, „Rzeczpospolita”, 24. 01.09):
„Jakby Polacy mieli takie hoffmanowskie różowe okulary i patrzyli przez nie na ten świat. Te różowe okulary założyli im specjaliści od rządowej propagandy i wspierająca ich większość mediów, a oni nie bardzo wiedzą, jak się przed tym bronić. Może w ogóle nie wiedzą, że się należy bronić. Że żyją w PR-owskiej rzeczywistości. W komunizmie było z tym łatwiej, wiadomo było, co jest propagandą władz i jak ją traktować. Kłamstwo było odczytywane na kilometr.
Jak nadawano „Dziennik Telewizyjny” o 19.30, to wiedzieliśmy, że posypie się setka kłamstw i byliśmy na to w jakiś sposób uodpornieni. W stanie wojennym, sprzeciwiając się temu, wychodziliśmy o tej godzinie na spacery. Teraz się wierzy we wszystko, bez tamtego antybiotyku, jakim byliśmy zaszczepieni na komunistyczne kłamstwa. Teraz fałsz znów dominuje, ale podany jest sprawnie, nowoczesnymi metodami. Pytanie, czy nam kiedyś te okulary z nosa spadną? To rzecz jasna zależy tylko od nas, ale zwykle jest też tak, że trzeba się mocno potknąć, by okulary spadły.”
Przybyło stołów bilardowych
I na ulicach Ameryka,
Dokoła – podgolone głowy
I disco polo gra muzyka.
A w telewizji jakiś młodzik
- Nie wiedzą diabli, skąd się wziął -
W zasadzie nic mu nie wychodzi,
Za to co chwila krzyczy: „Łoł!”
Łoł! Tok szoł!
Ktoś przed kamerą spodnie zdjął.
Powiedział ile razy może,
I z kim od wczoraj dzieli łoże.
Europejczyk, a nie żaden koł...
(grupa „Pod Budą”)
Każdy, kto pamięta tamte czasy, z pewnością pamięta również, jak łatwo przyjmowaliśmy medialną propagandę i jak bardzo bezbronni byliśmy wobec steku obelg, lejącego się ze stronic gazet i ekranów telewizyjnych, jak strasznie serio traktowaliśmy te wyzwiska, robiąc wszystko, żeby na nie nie zasłużyć. Oczywiście, nie mogło to przynieść żadnego skutku, bo ustępstwa zachęcały tylko naszych nauczycieli do coraz większej radykalizacji.
Koncepcje naszych przewodników były takie łatwe moralnie! Jedni i drudzy mówili nam, że w raju na Ziemi będziemy mieć mniej obciążeń. „Demokraci” wymagali od nas przede wszystkim porzucenia moralności, a więc wysiłku, by stawać się lepszym, a przynajmniej nie stawać się gorszym. Liberałowie gospodarczy skupiali się na burzeniu w imię „modernizacji” i „wyzwolenia jednostki” wszystkiego, co pozostało po PRL-u, głosząc, że jest to „socjalistyczne”. Nie obchodziło ich, że na to pracowały często pokolenia w czasach, kiedy PRL nie istniał jeszcze nawet w planach. Głosili oni nawet, że sam postęp moralny jest komunistyczny!
„Wyzwalanie” wszystkich ze wszystkiego oba stronnictwa uzasadniały tak samo. „Demokraci” motywowali to tym, że „tak jest na Zachodzie”, a Zachód jest bogatszy, a więc – lepszy. Tę samą dokładnie argumentację można było znaleźć u liberałów gospodarczych. Jedyną różnicą była kolejność wniosków: liberałowie gospodarczy uważali, że należy naśladować bogatszego („bogatszy ma rację”), a Zachód jest bogatszy, zaś „demokraci” – że należy naśladować Zachód, a dowodem na to, że należy to robić, jest to, że jest on bogatszy. Jedni i drudzy uzasadniali to w ten sposób, że poziom cywilizacyjny – pojęcie kojarzące się ze wszystkim, co pozytywne - utożsamiali z zamożnością, a ściślej - z poziomem konsumpcji. Oczywiście, to oni decydowali o tym, jakie są te charakterystyczne, warte naśladowania cechy Zachodu, różniące go od Polski9. Szli w absurdalności jeszcze dalej: zbierali ze wszystkich krajów tego Zachodu – tak przecież się różniących od siebie - takie cechy, jakie ich satysfakcjonowały – i lepili z tego wzorzec, do którego mieliśmy się wszyscy dostosowywać. Prostacka, ordynarna manipulacja!
Materializm głoszono też zresztą wprost przy okazji pogłębionej refleksji, która mimo ogólnej płycizny umysłowej czasami miała miejsce. „Demokraci” widzieli w jego przejawach: bezideowości, likwidacji więzi międzyludzkiej i zajęciu się indywidualnym zarobkowaniem10 - ochronę przed tak niecnymi postawami, jak „narzucanie”, fanatyzm, „wykluczenie” (w tym nacjonalizm) i antysemityzm, ew. zoologiczny antykomunizm – będącymi jakoby nieuchronną konsekwencją ideowości i istnienia wspólnoty11. Sądzono na tej podstawie nawet, że dzięki materializmowi da się zapewnić pokój na świecie. Wnioski „demokratów” były tu zresztą identyczne z wnioskami liberałów gospodarczych, wierzących w „koniec historii” i w związku z tym brak wojen. Czyli znów walczyli oni – tylko w imię czegoś akurat odwrotnego – o to, o co liberałowie gospodarczy wojowali w imię antykomunizmu12.
Wszystko to nie przeszkadzało to „demokratom” popierać protestów antyglobalistów przeciw konsumpcjonizmowi – będącym po prostu praktycznym przejawem materializmu. Wydaje się przy tym, że „demokraci” ani nie zdawali sobie sprawy z nielogiczności tego, ani nie głosili tych bajek w celu świadomej manipulacji. Oni po prostu nie wiedzieli, że poglądy i wynikające z nich zjawiska stanowią pewne całości i nie można sobie w nich dowolnie przebierać, ani ustawiać ich według swojego widzimisię. W ich światopoglądzie głęboko zakorzeniło się bowiem przekonanie, że w sferze idei logika nie ma znaczenia – ważne jest ładne brzmienie jakiegoś poglądu i płynące z niego doraźne korzyści polityczne. Oba sprzeczne poglądy zaś niewątpliwie ładnie brzmiały – i oba przynosiły korzyści. „Demokraci” świetnie zdawali sobie bowiem sprawę z jałowości antyglobalistycznych protestów, umożliwiającej kanalizację niezadowolenia.
***
Oba stronnictwa naszych przewodników miały niezawodne sposoby na zyskanie przewagi psychicznej nad nami – niezależnie od tych, na których zastosowanie pozwalała im koniunktura polityczna. „Demokratom” umożliwiał to image „autorytetów moralnych”. Liberałowie gospodarczy takiego atutu nie mieli. Pomagała im jednak bardzo ich giętkość światopoglądowa. Liberałowie gospodarczy często świetnie zdawali sobie sprawę, że ich poglądy są nie do obronienia z logicznego punktu widzenia (czego przykłady podaję w następnym rozdziale). Zarazem byli pewni, że jakoś ich bronić trzeba, bo w przeciwnym razie zwycięży komunizm – jedyna dla liberalizmu alternatywa. Musieli więc manipulować, sądząc, że to jedyna droga, umożliwiająca zwycięstwo w walce z komunizmem.
Poglądy liberałów gospodarczych – wtedy, gdy opierały się na argumentacji pozytywnie brzmiącej - stanowiły zespół politycznych gierek i socjotechnicznych sztuczek. Ich głosiciele często przedstawiali liberalizm w różny, sprzeczny sposób w zależności od tego, z kim rozmawiają. W rozmowie z przeciwnikiem liberalizmu gospodarczego stawiali sobie tylko jeden cel: aby ich ideologia zaczęła się kojarzyć rozmówcy z czymś dobrym. Stosowali więc uniki, pod wpływem nacisków wycofując się z głoszonych przez siebie poglądów, reinterpretując je i przedstawiając w lepszym świetle. Starali się wówczas np. przypisać głoszonej przez siebie ideologii cechy, które przy innych okazjach ostro zwalczali jako przejaw komunizmu – jeśli tylko mogło to zwiększyć poparcie dla liberalizmu. Przyciśnięci, zaczynali nawet zauważać wartości niematerialne – ba, wspierać je, krzycząc jednak oczywiście, że to, co je niszczy, to socjalizm i że dla ich ocalenia trzeba więcej „wolności”! Nam te ich odpowiedzi wystarczyły – bo nam wystarczała każda odpowiedź.
Królowała u liberałów tych zasada: najlepiej nie myśleć, tylko wyćwiczyć się w błyskotliwej sofistyce. Nie dyskutować rzeczowo, tylko prezentować „linię obrony”. Rzecz jasna, zmuszało to liberałów gospodarczych do wyuczenia się, w jakich okolicznościach (zależnych od stanu emocjonalnego rozmówcy) głosić pogląd taki, a w jakich – przeciwny. Oczywiście, woleliśmy zamykać na to oczy.
Czasami zresztą liberałowie gospodarczy sprawiali wrażenie, jakby mówili szczerze. Jakby naprawdę wierzyli, że realizacja ich poglądów doprowadzi do stworzenia wszystkiego, co najwspanialsze. Wyuczyli się samoolśniewania wspaniałością liberalnych wizji od co bardziej ideowych przedstawicieli swojego stronnictwa. Ci byli często olśnieni własnymi wizjami tak, że w takich wypadkach w ogóle wyłączali poczucie logiki i zdawało im się, że z wcieleniem w życie liberalizmu gospodarczego musi się łączyć wszystko, co najcudowniejsze, a kto jest przeciw liberalizmowi, jest też przeciw realizacji tego. „Masz takie i takie dążenia? O.K., liberalizm gospodarczy to tak wspaniały ustrój, że na pewno je spełni!13” Innym słowem, żeby oszukać innych, musieli najpierw oszukać siebie.
***
Nasza idealistyczna kapitulacja skłóciła dużą część polskiej inteligencji z resztą ludności, która widziała w „procesach rozwojowych” demoralizację i zamianę Polski w kraj Trzeciego Świata. Fakt, że to właśnie ludzie wykształceni stanęli po stronie tych procesów, umożliwił jednak ich inicjatorom przedstawianie opinii owej reszty jako efektu braku wykształcenia i w ogóle zacofania. Uznanie liberalizmu i komunizmu za dwie jedyne możliwości, a komunizmu za okres zacofania i biedy spowodowało, oczywiście, utożsamienie tego „zacofania” z komunizmem – szczególnie, że prości ludzie w zniechęceniu istotnie zaczynali głosować na postkomunistów.
Dopiero dziś pojawiają się w „Gazecie Wyborczej” opinie, że inteligencja to środowisko zanikające, zacofane (!), bo teraz trzeba stawiać na „nowoczesną” „klasę średnią” – która raptem i nie wiadomo z jakiego powodu się z tej inteligencji wyłoniła, gdy do tej pory dziennik ten w ogóle nie widział potrzeby takiego rozróżnienia. Widać, „autorytety moralne”, wykorzystawszy już polską inteligencję w maksymalnym stopniu i przekonawszy się, że więcej się wycisnąć z niej nie da, zaczynają pokazywać jej „gest Kozakiewicza”.
***
„Solidarność” znalazła się zaś raptem pod podwójnym ostrzałem. Postkomuniści oskarżali ją o wprowadzenie „kapitalistycznej niesprawiedliwości społecznej” (której byli głównymi beneficjentami i w niemałym stopniu – twórcami!). Liberałowie gospodarczy - napastowali za „komunizm większy od komunistów”. Gdy mówiono o przemianach po 1989 r. źle, oskarżano związek jako całość, natomiast gdy mówiono dobrze – zasługi przypisywano twórcom nowego systemu, wywodzącym się z opozycji. Tak na zdrowy rozum – należało się zastanowić, dlaczego oba stronnictwa polityczne, głoszące sprzeczne ze sobą zarzuty – atakują bezpośrednio „Solidarność”, natomiast nie prowadzą między sobą walki w dziedzinie oceny tego ruchu, jak to ze sprzeczności ich zarzutów powinno było wynikać. Albo – dlaczego za negatywne skutki przemian po 1989 r. odpowiadać mają ludzie, którzy wówczas zostali odsunięci od wpływów, a nie odpowiadać – ci, którzy nie tylko po 1989 r. znaleźli się we władzach państwowych, ale przemiany następowały wręcz według ich koncepcji14.
Niestety, na nas, inteligenckich członkach i sympatykach „Solidarności” – znów ogromne wrażenie robiła estetyka, piękne i brzydkie słówka – dużo większe, niż logika. Atak ze strony ludzi, których uważaliśmy wszak za swoich przywódców – bo propaganda liberałów gospodarczych początkowo wiązała się głównie z „przywódcami inteligenckimi” – dodatkowo nas załamał. Nie byliśmy zresztą przygotowani na taki atak w rzeczywistości, która miała wszak być rajem na Ziemi, Bieszczadami aż po wyspę Wolin. Skapitulowaliśmy i przestaliśmy uznawać „Solidarność” jako taką za coś dobrego.
Opozycyjność antykomunistyczna – niezależnie od tego, czy czynna, czy bierna – zaczęła być czymś wstydliwym.
Jedynym, którym wciąż wypadało przyznawać się do opozycyjności, byli oczywiście twórcy nowego systemu. Oni byli przecież dalej pozytywnymi bohaterami, a poza tym wszak jako jedyni wiedzieli, o co walczą. Wykorzystali też tę szansę całkowicie, głosząc, że tylko oni przeciwstawiali się komunizmowi. Dochodziło to do karykatury, jak w przypadku pewnego polityka, który jakoby obalił komunizm we dwoje z żoną. Monopol na działalność opozycyjną dawał mandat na dzielony tylko z postkomunistami monopol w rządzeniu Polską po 1989 r. i umożliwiał przedstawianie wszystkich przeciwników jako ludzi pozbawionych zasług, a zatem moralnego prawa do współdecydowania.
Być może też, że ci inteligenci, którzy brali udział w czynnej politycznej działalności opozycyjnej w czasach PRL, a wciąż nie chcieli o tym zapomnieć, tłumaczyli sobie, że to, co robili, było widać bez znaczenia, a za to działania Kuronia to ho, ho, ho! Klimat tego okresu dobrze oddaje fragment artykułu Lecha L. Przychodzkiego „Długie, pocztowe mosty” („Obywatel”, 2 (34)/2007). Wspominane w nim „elity” Lublina mogą być elitami polityczno-biznesowymi, które po 1989 r. stały się przedmiotem podziwu i naśladowania ze strony ogółu inteligencji:
„Na stancji [Roman „Tytus” Muszyński] zamieszkał wspólnie z Longinem Szparagą (zm. nagle we wrześniu 2006 r. na wylew krwi do mózgu), studentem polonistyki, tatarskim szlachcicem spod Szydłowca. Rok potem obaj znaleźli się w ekipie „Ogrodu-2”, Longin jako teoretyk literatury i happener, Romek głównie jako plastyk, twórca przewrotnych plakatów semantycznych i fotograficzny dokumentalista imprez grupy.
-„Longin to jeden z tych, którzy mnie kształtowali. Pomimo jego wad – co rzadko się zdarza – pamiętam go jako niesamowicie szczerego i dobrodusznego człowieka. Całkiem mu były obce – rywalizacja, zawiść, „sadzenie się”... Solidarnościowym podziemiem nie chwalił się nigdy. I nikomu. To właśnie do samego końca w nim nie zanikło, ale też raptem przestało społecznie cokolwiek znaczyć. Nie mieścił się w kanonach współczesnego świata. Lepiej ludziom, którzy grają wyuczone role. Dobroduszność narażała Longina na śmieszność. Doskonale czuł się za to wśród ludzi prostych. Przez nich był akceptowany i szanowany. „Elity” Lublina go unikały – kpił z ich naskórkowości i swoim życiem pokazywał, że można inaczej” – tyle Roman o zmarłym przyjacielu.”
Z czasem dla ułatwienia zresztą wszystko, co funkcjonowało dawniej, a nie pasowało do „nowoczesnej rzeczywistości”, zaczęto nazywać w ramach coraz większego oswojenia się z nową sytuacją - „komunizmem”. Tych, którzy głosili takie poglądy, nie obchodziło, że ten „komunizm” mógł istnieć wieki przedtem: dla nich liczyła się tylko rzeczywistość zimnowojenna. Dlatego pewnie, podczas gdy solidarnościowcom wmawiano, że o taką właśnie Polskę walczyli, nikt nie odważył się czegoś podobnego powiedzieć żołnierzom podziemia antyhitlerowskiego i antykomunistycznego. Jak niegdyś rewolucjoniści francuscy i komuniści, tak teraz liberałowie gospodarczy zaczynali historię kraju, w którym żyli, od zera. Tak się jakoś dziwnie składało, że tym „rokiem zero” był dla nich rok dojścia do władzy Gomułki...
Skoro z pamięci zbiorowej usiłowano wyrzucić tłumy robotnicze, trudno się dziwić, że dużo łatwiej poszło to z mniej widowiskowymi grupkami wędrujących po Polsce inteligentów.
***
Atak na westmanów był niespodziewany, ze wszystkich stron na raz, bez żadnej pomocy z czyjejkolwiek strony, w momencie, w którym ludzie zaczęli odprężać się po latach walki. Zbyt wcześnie zwinięto też sztandar alternatywności kultury, myśląc, że przejdzie ona do oficjalnych publikatorów automatycznie. Nic takiego się jednak nie stało.
Nagłemu zupełnemu zniknięciu klimatów westmańskich z mediów – o ile nie można było ich podciągnąć pod komercję i wykorzystać jako rodzaju reklamy, także nie należy się dziwić. W nowej rzeczywistości tolerowanie „wentylu bezpieczeństwa” w postaci „prerii”, krainy wolnej społeczności wędrowców, przestało być rządzącym potrzebne. Teraz jego rolę miała spełniać wiara w Niewidzialną Rękę Rynku, nieziszczalne nadzieje, że obecnie wszystko będzie zależeć wyłącznie od naszej własnej pracy zarobkowej, działające już ewidentnie na korzyść „elit” polityczno-gospodarczych. Nieziszczalne - bo w rzeczywistości po dawnemu decydowały o wszystkim znajomości – tyle tylko, że dołączyła do nich, jako dodatkowy czynnik, korupcja pieniężna. Jedyny zaś rezultat naszej naiwnej wiary był taki, że dostarczała ona wielkich zysków postkomunistom i kapitałowi zagranicznemu - oni to bowiem stali się panami gospodarki, żerującymi na pracy Polaków. Im więcej bowiem owoców naszej pracy przepływało do kieszeni tych ludzi, im mniejsze mieliśmy z niej korzyści, tym bardziej staraliśmy to nadrabiać w jedyny zgodny z naszą wiarą w kapitalizm sposób, czyli więcej i intensywniej pracując zarobkowo. Czego jedynym efektem było dostarczenie jeszcze większych zysków naszym panom, itd. My jednak gotowi byliśmy wierzyć, że nasi panowie posiadane przez siebie pieniądze zawdzięczają... własnej pracowitości. Bo czemu mieliby je zawdzięczać w kapitalizmie – najwspanialszym ustroju dla pracowitych?
***
Nałożył się na to dodatkowo rozłam w środowiskach dawnej opozycji. Rozpad wspólnej drogi całej opozycji był nieuniknioną konsekwencją możliwości dostępu do władzy. Dawniej łączył nas wspólny wróg, a formy oporu były do zaakceptowania dla każdego z nas – toteż mogliśmy trwać w nim wspólnie. Teraz otworzyły się szanse własnej „pozytywnej” działalności programowej, nie tylko przeciwstawiania się „komunie”.
Nieraz zwraca się uwagę na fakt, że po zakończeniu walki ze wspólnym wrogiem zaczynają się między Polakami spory. Robi się z tego jakąś szczególną cechę Polaków – jest to nawet jeden z filarów doktryny „wad narodowych”. Tymczasem jest to po prostu sprawa naturalna i nie do ominięcia – nie tylko w Polsce, ale w każdym państwie nieabsolutystycznym, którego istota polega przecież na naradzaniu się, nie na posłusznym wykonywaniu rozkazów. Spory są wszak nieodłącznie z naradzaniem się związane. Jesteśmy wprawdzie karmieni wizją Zachodu, gdzie tej „kłótliwości” jakoby nie było – ale też za typowe państwo tego „Zachodu” uznaje się rządzone wojskowym drylem dawne zamordystyczne, fuehrerowskie Niemcy, jako żywo nic niemające wspólnego z obywatelskością, demokracją, czy nawet państwem cywilnym. Wymagamy od siebie niemożliwości: tego, żeby w ustroju republikańskim działać w ten sam sposób, jak w wojskowym. Z wielkim upodobaniem poglądy takie głoszą „demokraci” – skąd płynie wniosek, że jeśli ktoś u nas nie dorósł do demokracji – to właśnie oni15.
Same spory nie musiały więc nic znaczyć – niestety, programy nowych partii oparte były na odmiennych światopoglądach i stąd dawną opozycję musiała opanować wzajemna wrogość. Nie sprzyjał też jakiemukolwiek porozumieniu fakt, że wielu ludziom przynależność do kierownictwa oficjalnych partii uderzyła do głów. Tym bardziej nie sprzyjała propagowana przez „demokratów” „wolność”, przerabiająca takie nieodpowiedzialne zachowania na ideologię.
Nie znaczy to, oczywiście – jak sugeruje motto tej książki ze strony westmeni.pl i jak się często dziś myśli - że wspólna płaszczyzna, jaką stanowiła turystyka kwalifikowana, powinna zaniknąć wraz z jednością inteligencji opozycyjnej, jako niepotrzebne już teraz narzędzie walki. Nie powstała ona bowiem wcale do „walki z komuną”, tylko dużo wcześniej i pełniła też liczne pozapolityczne role, które politycznymi mogły czynić tylko totalitarne ambicje rządzących. Nie zmieniał tego nawet kontekst polityczny Wędrówki, utożsamienie jej z wyidealizowaną wizją Dzikiego Zachodu – której sztuczne skompromitowanie zadało naszej tożsamości największy cios. Że na ruch tego typu było w dalszym ciągu zapotrzebowanie, świadczy fakt, że kontynuatorzy środowisk turystycznych – grupy rekonstrukcji historycznych - również składają się z ludzi o najrozmaitszych światopoglądach. Czyli jakoś jest to możliwe.
Początek III RP oznaczał „odmrożenie” podziałów politycznych sprzed wojny. Pojawili się znów piłsudczycy, chadecy, socjaliści. Jednak obok nich istnieli też postkomuniści oraz liberałowie różnych odmian. Wykorzystując nieprzystawalność polityki konkurentów do obecnej rzeczywistości i świeżość pamięci o PRL-u oraz zręcznie manipulując opinią publiczną, praktycznie zmonopolizowali oni scenę polityczną według opisanego już schematu.
Scena polityczna podzieliła się więc na tych, którzy głosili teoretyczną zgodę z Kościołem i liberalizm gospodarczy („prawica”), na tych, którzy głosili walkę z Kościołem i liberalizm moralny, a liberalizm gospodarczy maskowali częściowo socjalistycznymi frazesami („lewica”), oraz piłsudczyków, których gazeciani politolodzy usiłowali i usiłują bez skutku upchnąć w którejś z dwóch wyżej wymienionych szufladek16. Część „lewicy”, a mianowicie „demokraci”, próbowała początkowo, akcentując swój rzekomy pluralizm światopoglądowy, wypromować się jako „centrowy” pomost między „prawicą”, a „lewicą”, łączący antykatolicyzm, wojujący kosmopolityzm i fiskalizm z poparciem dla gospodarczej wolnoamerykanki i likwidacji cywilnych funkcji państwa, które miały być przejęte przez „rynek”17. Od tych, którzy mieli pozostać „lewicowcami”, „centrowcy” ci różnić się mieli jawną obecnością liberałów gospodarczych we własnych szeregach i większą jawnością we wspieraniu ich poglądów. Na szczęście się te plany jednak nie udały i „demokraci” zostali zaliczeni ostatecznie do „lewicy” 18.
Odłamów liberałów gospodarczych było kilka.
Liberałowie gospodarczy „bezprzymiotnikowi”, ci „klasyczni”, to byli jacyś dziwni, inni całkiem od nas ludzie, jakby wychowani w materialistycznej probówce, izolującej ich od pokolenia westmanów. Przypominali bardzo aparatczyków z PZPR. Nic dziwnego – też byli ortodoksyjnymi materialistami (podobno zresztą często wywodzili się z SB), a liberalizm gospodarczy był faktycznie zbyt świeżym nabytkiem w Polsce, by nasiąknąć jakimiś miejscowymi klimatami (inaczej było ze zdobywającymi później powodzenie „konserwatywnymi” liberałami). „Bezprzymiotnikowcy” zupełnie nie rozumieli naszych aspiracji i dążeń. Prędzej wspólne tematy z westmanami miało „lewicowe” skrzydło „demokratów”. Ku swojemu zdumieniu dowiedzieliśmy się, że ci „bezprzymiotnikowcy” - to są właśnie bojownicy prawdziwego kapitalizmu.
„Konserwatywni” liberałowie głosili z całą szczerością to, czego mający realne ambicje polityczne liberałowie „demokratyczni” i liberałowie „bezprzymiotnikowi” nie mieli odwagi powiedzieć. Dlatego pełnili ważną funkcję „pożytecznych idiotów”, przyzwyczajając Polaków do obcych im idei liberalnych, oraz starając się je „ubrać” w otoczkę strawną dla ogółu poprzez zużytkowanie dla potrzeb liberalizmu całej polskiej tradycji. Wskutek kabaretowego sposobu zachowania się nie tworzyli dla pozostałych gałęzi liberalizmu żadnej konkurencji. Nawet wyzywanie pozostałych odmian liberałów gospodarczych od „lewaków” powodowało jedynie większą ich popularność w społeczeństwie, wyrabiając im opinię umiarkowanych.
Liberałowie „demokratyczni” (nie mylić z Kongresem Liberalno-Demokratycznym) stanowili część środowiska „demokratów” i od pozostałych odłamów liberałów gospodarczych różniło ich to, że w żaden sposób nie chcieli wojować z rzeczywistym „lewactwem”, ani z „postkomuną”19. Nie wiedzieliśmy, że oni jedyni z liberałów gospodarczych – wcale nie „konserwatywno”-liberalni pseudoekstremiści – byli w swoich poglądach konsekwentni.
Zaczęliśmy mieć tylko dwie możliwości kontynuacji naszej drogi w obecnym świecie: albo znaleźć się w obozie egoistycznych „zarobasów”, albo – zostać wepchniętym w jedną klikę z postkomunistami – którzy zresztą nieoficjalnie wyznawali dokładnie te same poglądy, co ich teoretyczni przeciwnicy. Co najwyżej, mogliśmy jeszcze szukać pewnej autonomii w poglądach piłsudczykowskich, różniących od pozostałych odmienianiem przez wszystkie możliwe przypadki patriotycznych haseł. Czwartą grupą byli ci, którzy chcieli kontynuować „bieszczadzko-zakapiorski” styl życia – indywidualną ucieczkę na peryferie. Niby można to było w dalszym ciągu robić – nikt przecież nie zabraniał. Ponieważ jednak zabrakło społecznego zaplecza, dawniej tworzonego przez westmanów, ci ostatni szybko przestawali się liczyć dla kogokolwiek, poza samym sobą. Wkrótce zresztą wciśnięto ich w pseudobuddyjsko-„lewicową” szufladkę.
I tak przestała istnieć wspólna podstawa, łącząca dotąd westmanów.
Tych, którzy wciąż w rozpad opozycji nie wierzyli, którzy chcieli żyć i myśleć jak przedtem, czyli właśnie (jak pisał Piotr Semka), tych szczerych i prostodusznych - inaczej mówiąc – idealistycznych - a zwłaszcza tych, którzy nie chcieli zrozumieć, że byli figurantami (dokładniej: mięsem armatnim), łatwo przyciągnęli do siebie „demokraci”. „Demokraci” przedstawiali siebie bowiem jako dziedziców dawnej jedności opozycji. Opierali ten pogląd na głoszonym przez siebie, rozdmuchiwanym wciąż pseudoidealizmie i ciągłym powtarzaniu słowa „wolność”, przedstawianych jako przejawy kontynuacji idei „Solidarności”, a także na rzekomym łączeniu w swoich szeregach „wszystkich środowisk opozycyjnych – prawicy i lewicy” („oszołomy” się nie liczyły). Pokazywali swoją propozycję nie jako rewolucję, a jako dostosowany do nowych warunków dalszy ciąg poglądów „solidarnościowych”, poglądów pokolenia westmanów.
„Demokraci” atakowali przy tym w niewybredny sposób wszystkie te dawne środowiska opozycyjne, które się z nimi nie zgadzały. W dalszym jednak ciągu mogli przedstawiać siebie jako przywódców inteligencji20, ponieważ byli jedynym środowiskiem politycznym dawnej opozycji, posiadającym pewne wyrafinowanie estetyczne. Tworzyli w ten sposób w coraz bardziej pozbawionym estetyki świecie medialnym jakby klimatyczną oazę, przyciągającą spragnionych. Równocześnie jednak propagowali odmóżdżające i demoralizujące poglądy „demokratyczno”-tolerancjonistyczne oraz inicjowali takie procesy, które powodowały nieuchronnie degradację i zniszczenie warstwy inteligenckiej – w tym także likwidację owego wyrafinowania. Stopniowo ich wyznawcy ulegali więc takiej degeneracji, że tracili jakiekolwiek podobieństwo do inteligentów. Ta koncepcja polityczna: inteligencka forma, połączona z antyinteligencką treścią, przetrwała zresztą wśród „demokratów” do dziś.
„Jesteśmy stale tym samym środowiskiem demokratycznej inteligencji, elitą i przywódcami narodu, ale musimy dziś walczyć z pozostałościami dawnego zniewolenia, szerzonego tym razem przez oszołomską część dawnych opozycjonistów, którzy zresztą waszym przywódcom nigdy do pięt nie sięgali” – oto jak wyglądała myśl przewodnia „przywódców przywódców narodu”. Sojusz „demokratów” z postkomunistami sprawiał, że ci, którzy chcieli dalej pozostać westmanami, raptem stawali się... „lewakami”, autentycznymi sojusznikami postkomunistów.
W ten właśnie sposób rozpoczęło się konsumowanie kapitału moralnego „Solidarności”21.
***
Nawet Dziki Zachód podzielony został według tej konwencji politycznej. Nie dość bowiem, że ośmieszono i skompromitowano westmanów, to jeszcze rozbito ideowo wizję Dzikiego Zachodu, na której opierali oni swoją tożsamość i swój sposób spędzania czasu wolnego, skłócając ich przy tym do reszty. Dziki Zachód przestał być krainą wspaniałą właśnie dzięki temu, że żyli tam biali i czerwonoskórzy, a nie było żadnego wrogiego „Systemu”. Stał się miejscem, gdzie reprezentujący kapitalistyczną „naszą cywilizację” biali wypierali „socjalistycznych” Indian – „lewaków”.
„Demokratyczni obrońcy mniejszości” wraz z postkomunistami zrobili bowiem z Indian sztandarowy przykład „prześladowanej mniejszości” i wzorzec, według którego kreowano wizje innych „mniejszości”. Dodatkowo dochodziło do tego powoływanie się „lewackich” tzw. ekologów na doktrynę „dobrego dzikusa” Rousseau, oraz eksploatowanie przez liberałów gospodarczych tematów kowbojskich. Ułatwiała to też gra słów: czerwony-czerwonoskóry.
Którą z dwóch opcji uznało się za dobrą, którą – za złą, zależało od upodobań politycznych.
Dawniej, w czasach PRL, nikomu nie przychodziło do głowy takie utożsamienie, mimo, że komuniści naprawdę usiłowali przedstawiać ludy prymitywne jako żyjące w ustroju „pierwotnego komunizmu”. Widzieliśmy przecież na własnym przykładzie, że życie „na łonie natury” wcale komunizmowi nie sprzyja, a wręcz przeciwnie – pozwala na niezależność od niego. I jeśli już dopatrywaliśmy się po stronie Indian racji moralnych, a nie tylko estetyczno-literackich, to widzieliśmy w nich obrońców własnej ziemi przed zaborcami, co narzucało analogie z historią Polski. Nikomu też nie przychodziło do głowy, że należą oni do „mniejszości”, które z racji „dyskryminacji” mogą rościć sobie rozmaite „prawa”, na straży czego stoją „autorytety”.
Raptem więc tożsamość westmanów zaczęła pękać. Estetyczna fascynacja tragicznym losem Indian i żal za ich światem, który odszedł do przeszłości, które były częścią naszej tożsamości na równi z fascynacją wolnością kowbojów czy traperów, teraz zawisły w powietrzu. Nie wypadało już antykomuniście zachwycać się Winnetou – ba, przesłanie książek Karola Maya stało się niezrozumiałe. Bo czy prawicowiec-antykomunista może roztkliwiać się nad losem kogoś, kto tak naprawdę był „komuchem”? A Old Shatterhand kim był w świetle tego podziału? Zdrajcą sprawy antykomunizmu? Odeszły też w przeszłość czasy, kiedy antykomunista ubierał się w strój indiański i mieszkał w tipi. Kto chciał dalej uprawiać ten styl życia – musiał stać się „lewakiem”. Nawet, gdy nie chciał, wmawiano mu to tak długo, aż w końcu sam zaczynał w to wierzyć.
W ten sposób pojawił się kolejny powód, dla którego nasza fascynacja Dzikim Zachodem musiała upaść22. Taki właśnie był rezultat dopasowywania na siłę Polski i wyobrażeń jej mieszkańców do jedynie słusznego, zimnowojennego modelu politycznego23.
Okazywało się też, że antykomunizm jednak może istnieć bez Wędrówki, bez poezji i bez więzi międzyludzkiej. Tylko jakoś dziwnie tak się składało, że ta wersja antykomunizmu - o ile w ogóle była prawdziwa - okazywała się bardzo nieatrakcyjna, przaśna, i że mało kogo była w stanie przyciągnąć. Że większość ludzi nudziła ona oraz męczyła, i że główną motywacją polityków tego nurtu było przeważnie dążenie do osobistej korzyści – kariery lub majątku, oraz żądza zemsty.
Nie chcę, żeby ktokolwiek zrozumiał to w ten sposób, że przyczyną upadku polskiego Dzikiego Zachodu było jego zaangażowanie się w politykę. Gdyby nie był on zaangażowany w politykę, nie byłby tak atrakcyjny w okresie PRL, a jego marginalizacja już „za komuny” byłaby dużo łatwiejsza. Dzisiejsze grupy rekonstrukcyjne nie angażują się w politykę – czy są przez to traktowane lepiej?
Przyczyną upadku było natomiast to, że wszystkie stronnictwa polityczne albo w swojej kanapowej mentalności ignorowały tak ważną dla polskiej inteligencji koncepcję Dzikiego Zachodu24, albo – wykorzystywały część jego dorobku, skutecznie skłócając jednych jej zwolenników z drugimi. Nie objawiła się zaś żadna nierozłamowa idea polityczna, pozwalającą niezwykłemu światu polskiego Dzikiego Zachodu odnaleźć się w rzeczywistości po „upadku komunizmu”. Kowbojów i Indian razem gotowi byli przyjąć tylko „demokraci” – ale tylko jako liberałów gospodarczych i etycznych. I to wyłącznie po to, żeby wykorzystać ich, wybijając zarazem jednym i drugim Dziki Zachód z głów. Z kolei zaś nie byliśmy w stanie wyobrazić sobie Dzikiego Zachodu bez jeśli nawet nie zaangażowania politycznego, to wyraźnego oblicza ideowego. Zarazem ślepo dostosowywaliśmy się do trendów lansowanych przez naszych „przewodników”, więc nawet nam nie przyszło do głowy, że można by starać się taką koncepcję wymyślić – i walczyć o jej zwycięstwo w ludzkiej świadomości.
Powstanie tej koncepcji i jej zwycięstwo miałyby ogromną wagę polityczną, ponieważ musiałyby wieść do zachowania jedności polskiej inteligencji przy równoczesnej marginalizacji tych, którzy usiłowali ją skłócić. I to nic, że z czasem już wiedzielibyśmy, że prawdziwemu Dzikiemu Zachodowi daleko było do ideału - przecież każdy, kto dziś odtwarza ludzi np. ze Średniowiecza, zdaje sobie sprawę, że istniały wtedy choćby tortury. My mielibyśmy swój własny, polski Dziki Zachód, służący społeczeństwu przez naukę wielu pozytywnych umiejętności, łączący ludzi o ambicjach inteligenckich, przywracający do oficjalnego życia „pozytywne” kontrkultury.
Jak jednak mieliśmy walczyć, skoro nastał raj na Ziemi? Jeszcze od biedy byliśmy gotowi się zgodzić, że z kimś lub z czymś trzeba walczyć, gdy powiedziały nam to „autorytety moralne” – ale niechętnie i tylko dlatego, że były one „autorytetami”.
***
W świetle tego wszystkiego nie należy się dziwić, że westmani zaczęli kapitulować, dostosowując się do propagowanych w mediach poglądów, często identycznych z głoszonymi w PRL. „Kamienna czapa” nie znikła, lecz roztopiła się, przesiąkła i scementowała ze sobą dużą część społeczeństwa.
1 Nawet ta „prawdziwa” demokratyzacja, polegająca na wolnych wyborach, przyniosła zresztą skutki odwrotne od oczekiwanych. W czasach PRL-u komuniści – wbrew temu, co się mówi – niejednokrotnie musieli pod naciskiem opinii publicznej działać racjonalnie dla dobra obywateli, wbrew własnej utopijnej ideologii. Była to danina, którą musieli oni składać społeczeństwu polskiemu w zamian za względne uznanie swojej władzy, narzuconej siłą przez sąsiada, a więc pozbawionej legitymacji moralnej. Brak ten był zresztą podwójny, ponieważ, jak wiadomo, komunizm jako ustrój pasował do Polaków jak siodło do świni. Otóż po 1989 r. politycy uznali, że skoro obywatele wybrali ich do jakichś władz dobrowolnie, to składanie tej daniny jest już niepotrzebne. Teoretycznie takim sytuacjom miała zapobiegać instytucja wyborów, ale w rzeczywistości okazało się, że działanie tej instytucji skutecznie paraliżuje socjotechnika.
2 Najogólniej mówiąc, pod pojęciem demokracji jako ustroju politycznego tzw. demokraci rozumieją likwidację wszelkich autorytetów w społeczeństwie, ich zdaniem będących zaprzeczeniem demokratycznej równości i ograniczeniem wolności. Chodzi o to, żeby zmienić społeczeństwo w działający na zasadzie „owczego pędu” bezmyślny, zdezorganizowany tłum, i żeby na placu boju zostali tylko pobudzający ten tłum poprzez apelowanie do najniższych instynktów agitatorzy (w tym komercyjni). Stąd właśnie ataki na Kościół, i dlatego też m. in. „demokraci” wykorzystali swoją wysoką pozycję w oczach inteligencji, by ją zniszczyć.
3 „Demokraci” rychło postarali się o zmianę naszych poglądów także i w tej dziedzinie. Po prostu, zaczęli twierdzić, że tożsamość i obowiązek nie tylko nie łączą się z więzią międzyludzką, ale wprost przeciwnie, są bowiem złe – bo nieprzyjemne. Są złe, bo tożsamość wiąże się z „wykluczeniem” i prowadzi do „nienawiści”, a obowiązki są ciężarem i przyjemniej się bez nich żyje. Więź międzyludzka jest zaś dobra, bo jest przyjemna. Jak można więc te rzeczy zestawiać ze sobą?
Dziwnym trafem jednak nikt nie potrafił odpowiedzieć na pytanie, w jaki sposób stworzyć dobrą więź bez „opresyjnego” poczucia obowiązku, a pogłębić ją bez jeszcze gorszej tożsamości. Więź międzyludzka stawała się w tej sytuacji kolejną piękną mrzonką, w którą wierzyło coraz mniej osób. A przecież jeszcze kilka lat temu doskonale potrafiliśmy tę „mrzonkę” zrealizować! Nie pierwszy to i nie ostatni przykład, jak „nowoczesność” czyni rzeczy proste i dla każdego zrozumiałe – nieziszczalnymi utopiami.
4 Przyczyną tego było to, że my walcząc o wolność, rozumieliśmy przez nią wolność NARODU, a więc również wszystkich form organizacji społecznej wewnątrz niego. Natomiast liberałowie, ustawiwszy się na katedrach autorytetów, „sprzedali” nam swoją koncepcję „absolutnej wolności jednostki”. A ona zakładała w praktyce (choć często usiłowano to przedstawić w łagodniejszej, a więc bardziej strawnej dla nas postaci - takiej, jak w powyższym przypisie) „wyzwolenie człowieka” z wszelkich możliwych więzi z innymi, czyli z polskości także. Samo istnienie narodu interpretowała ona jako formę zniewolenia.
5 Ten pozorny brak logiki wytłumaczyć jest bardzo łatwo. Otóż – znacznie upraszczając - społeczeństwo, w którym żyjemy, nie może istnieć bez pewnych obowiązków, wykonywanych przez jego członków. Albo robimy to z własnej woli, albo – zrzekamy się tej dobrowolności, co oznacza, że ktoś nas będzie musiał do tego zmusić. Dlatego totalne „wyzwolenie się” z obowiązków musi zaowocować totalną kontrolą w celu przypilnowania nas, żebyśmy je wykonali. Innym słowem, „totalna wolność” i totalitaryzm nie są żadnymi sprzecznościami, a przeciwnie – są to dwie strony tego samego medalu.
Ale może istnieje jednak jakaś alternatywa? Owszem, istnieje. Jedyną alternatywą byłoby to, że wszyscy przestaliby robić cokolwiek – bo do tego przecież musiałoby się sprowadzać wypowiedzenie posłuszeństwa kontrolerom w celu rzeczywistej realizacji „robienia, co się chce”. Ale to byłaby prosta droga do samounicestwienia się ludzkości, bo przecież nawet w najstabilniejszych warunkach nikt nie jest w stanie utrzymać się przy życiu kompletnie nie panując nad swoimi zachciankami – a co dopiero w warunkach chaosu, który by nastał po takim wypowiedzeniu posłuszeństwa!
6 „Gazeta Wyborcza” z 29-30 I 11, artykuł Ludwiki Włodek-Biernat „Strach przechodzi do obozu władzy”.
7 „Demokraci” dostrzegali w pierwszej „Solidarności” (prócz tego, że był to dla nich etap powrotu do władzy) wyłącznie erupcję emocji pozytywnych. Ponieważ zaś seks, podobnie jak na narkotyki (o których jednak „demokraci” dyplomatycznie nie wspominali zbyt często, uważając zapewne, że zacofani Polacy jeszcze do tego nie dorośli) dostarczał wyjątkowo silnych dawek tychże emocji, widzieli oni w „wolnej miłości” naturalną kontynuację wydarzeń Sierpnia. Stąd działalność opozycyjną oraz walkę o „wyzwolenie z zacofania” w dziedzinie życia płciowego uważali oni za to samo. Ma się rozumieć, że oceny moralne opierali oni na tym, czy coś wiąże się z emocjami pozytywnymi, czy – z negatywnymi. To była ta ich słynna „moralność ogólnoludzka”, niepotrzebująca ani światopoglądu, ani formacji etyczno-religijnej.
Oczywiście, istniały też jak najbardziej moralne sposoby na dostarczanie bardzo silnych emocji pozytywnych. Tyle, że one wymagały pewnej kultury – a kultura wiąże się z samoograniczeniem. Jakiekolwiek ograniczenie zaś – to emocje negatywne, a więc coś złego. Jeśli ktoś robi to sam wobec siebie i czuje się z tym dobrze – to tym gorzej, bo to jest jakiś chory masochizm. Wyznawcom takich poglądów nie przychodziło jakoś do głowy, że źródłem solidarnościowej euforii było poczucie wspólnoty, która również wymaga samoograniczenia. Patrząc konsekwentnie, powinni więc potępiać „karnawał <<Solidarności>>” jako coś złego, a przeciwstawiać go dobrej „wolnej miłości” i narkotykom. Jednak to oznaczałoby oczywiście zakwestionowanie swoich własnych zasług, które były podstawą ich uprzywilejowanej pozycji w „wolnej” Polsce. Dodatkowo zaś, uniemożliwałoby to łączenie demoralizacji z ważnym i pozytywnie ocenianym przez Polaków wydarzeniem historycznym oraz przedstawianie jej na tej podstawie jako czegoś dobrego, co było przecież jedną z najważniejszych myśli ich misji „wychowawczej” w społeczeństwie polskim.
O dziwo – „demokraci” nie zaliczali jakoś do owych źródeł Dobra alkoholu, choć przecież jest on również źródłem emocji pozytywnych. Zaliczali oni natomiast alkoholizm do godnych potępienia „polskich wad narodowych”.
8 Najważniejszym w praktyce przesłaniem feminizmu było przekonanie, że „umożliwiający samorealizację” szef w pracy jest dla kobiety lepszy, niż „zniewalający” mąż. Efektem popularyzacji tego przekonania (ciekawe, na ile zamierzonym) było dostarczenie menedżerom wielkich firm tłumów niewolnic – także seksualnych. Doprowadziło to do tragedii wielu kobiet - o czym polityczna poprawność zabrania oczywiście mówić.
9 Monopol liberałów obu opcji na wiadomości z „Zachodu” skończył się to dopiero z masowymi wyjazdami tam Polaków i upowszechnieniem Internetu. Fakty te spowodowały, że mnóstwo naszych rodaków nie tylko zapoznało się z rzeczywistością zupełnie inną, niż przekazywana przez naszych „nauczycieli”, ale jeszcze mogli tę wiedzę przekazać innym poprzez fora internetowe.
10 Ostatnio zjawiska te nazywa się coraz częściej „normalnością”.
11 Była to, upraszczając, koncepcja likwidacji konfliktów między wspólnotami poprzez likwidację wspólnot. W rzeczywistości w ten sposób nie zapobiega się konfliktowi – można najwyżej przesunąć go z poziomu kontaktów międzyspołecznościowych na poziom kontaktów między poszczególnymi ludźmi, lub nawet psychiki jednego człowieka. Tę sytuację łatwo jest jednak przemilczeć w warunkach, kiedy ludzie, skupieni każdy na sobie, nie interesują się sobą nawzajem, a jednostkowe działania można zwalić na przestępczość lub chorobę psychiczną. Gdy zaś proces ten przybierze większe rozmiary, zawsze można przedstawić to jako przejaw „wyzwolenia jednostek” (przy przejściu do porządku dziennego nad ich cierpieniem) lub „polskich wad narodowych”, w zależności od tego, czy bardziej przydatna politycznie jest pozytywna, czy negatywna ocena tego procesu.
12 Broniono też otwarcie konsumpcjonizmu jako osiągnięcia i wartości tak ważnej, że nie warto porzucać jej dla wartości spirytualistycznych, tj. niematerialistycznych.
13 Liberalizm ogólnie bazuje na ludzkiej skłonności do egocentryzmu. Każdemu się zdawało, że „totalna wolność” oznacza totalną wolność właśnie dla niego – tak, jakby było możliwe kierowanie się wyłącznie własnym widzimisię, jakby nie istniały żadne zasady rządzące rzeczywistością – ani dotyczące zbiorowości ludzkiej, ani - przyrody. Tak się składa, że zakazy i nakazy, które liberalizm obiecywał znieść, w dużym stopniu były prawami zdroworozsądkowymi, chroniącymi właśnie człowieka przed niebezpieczeństwami, wynikającymi z działania owych zasad. A więc także – przed prawdziwym zniewoleniem przez kogo innego – lub co innego. Była to więc wolność tego typu, co „wolność” od mycia rąk lub zębów. Naiwny jest ten, kto wierzy, że oznacza ona wyłącznie brak konieczności zaprzątania sobie głowy higieną osobistą!
14 Innym słowem, chodziło tylko o to, żeby idee „Solidarności” możliwie mocno i ze wszystkich stron atakować (choćby przy użyciu sprzecznych zarzutów), tworząc klimat nagonki, by zmusić ludzi do odwrócenia się od nich, a przy okazji wzmocnić kosztem tych idei własną pozycję. Wszelkie spory między atakującymi mogły osłabić psychologiczny nacisk, a więc skuteczność tego ataku, wobec czego ich zaniechano.
15 Doktryna „polskiej kłótliwości” pochodzi od zafascynowanych absolutystycznym ustrojem państw zaborczych konserwatystów galicyjskich. Przejęli go potem szczególnie wszyscy zwolennicy tych modeli „demokracji”, w których zwykły obywatel nie ma nic do powiedzenia, m. in. komuniści.
16 Paradoksalnie, najmniej pluralistyczny i wolnościowy charakter miały stronnictwa drugie (mam na myśli jego odłam o genezie opozycyjnej, tj. „demokratów”) i trzecie. Opierały się one bowiem wyłącznie na kulcie jednostek – wodzów. Zwolennikom grupy „lewicowej” starczała jako argument sama wierność „przywódcom inteligencji”, wiara w to, że oni nie mogli zdradzić, i w ich eksponowane na każdym kroku zasługi, których realności nie wolno było podważać. Ma się rozumieć, samemu wodzowi wolno było podważać cudze zasługi, ale on od tego był „przywódcą inteligencji” – „wychowawcą narodu”, żeby „lepiej wiedzieć”. Piłsudczykom wystarczył jako obiekt czci sam tylko piedestał, z którego wygłaszano patriotyczne frazesy.
Dlaczego nie wymieniłem wśród tych grup narodowców? Ano dlatego, że ruch narodowy został totalnie zmarginalizowany. Doszło do tego, że narodowców – jedyne stronnictwo myślące w polityce racjonalnie – zaczęto utożsamiać z bojówkami antylewackich zadymiarzy. Tych ostatnich „demokratyczna” propaganda łatwo wpasowywała w schemat, w którym konserwatywni liberałowie, narodowcy i naziści stanowią tylko coraz radykalniejsze szczeble tego samego, „prawicowego”, antydemokratycznego, „stronnictwa nienawiści”.
17 Było to faktycznie łączenie wad obu koncepcji politycznych. Ma się rozumieć, były to wady wyłącznie z punktu widzenia zwykłych obywateli – dla establishmentu były to zalety. Likwidacja cywilnych funkcji państwa oznaczała w praktyce uczynienie z nich przywileju najbogatszych (których stać na zaspokojenie tych potrzeb prywatnie) w imię liberalnej koncepcji zamiany państwa w prywatną agencję ochrony dla wielkiego biznesu. Podwyżki podatków i innych obciążeń szkodziły, oczywiście, wyłącznie zwykłym obywatelom, podatnikom „niezrzeszonym” w różne zaprzyjaźnione kółka krewnych i znajomych (oraz zbyt biednym, by skutecznie lobbować). Nieładnie byłoby przecież utrudniać życie własnym znajomym. Wolnoamerykanka ułatwiała bogatym członkom establishmentu dalsze bogacenie się kosztem współobywateli. Antykatolicyzm i kosmopolityzm atomizowały wyrywały ludzi ze środowiska i czyniły ich bezradnymi wobec ich panów. „Demokratyczni” liberałowie i marksiści starali się akceptować i popierać posunięcia drugiej strony, w czym szli oni tak daleko, że trudno było nieraz rozpoznać, kto jest kim.
18 Jan Maria Jackowski tak pisze w książce Bitwa o Polskę (Inicjatywa Wydawnicza „Ad Astra”, Warszawa 1993, s. 28-29):
„Lewica solidarnościowa parła do zmajoryzowania Komitetów Obywatelskich, przekształcenia związku „Solidarność” w monopartię, oczywiście pod kontrolą lewicy laickiej, i wreszcie dogadania się z reformatorami z PZPR i podzielenia się władzą w Polsce. Autorzy tej koncepcji oczywiście nie ujawniali swojej gry i bacznie pilnowali, aby nie ukazały się informacje na ten temat.” Przedstawiano natomiast ugodę z d. PZPR jako wstrzymanie się od zemsty i politykę wybaczania.
Początkowa koncepcja „demokratów” polegała na przekształceniu „Solidarności”, niby na zasadzie kontynuacji, w partię „wolnościową”. Czyli w przeciwniczkę wszelkich kar i zakazów, które w świetle doktryny liberalnej były uważane za coś złego. Stąd zresztą pochodziła nazwa „demokratów”: „demokracja = wolność = robienie, co się chce”. Partia „demokratyczna” miała mieć, jak już wspomniałem, wizerunek partii „centrowej”. Polegać to miało na tym, że miała się ona tym różnić się od kłócących się ze sobą „prawicowców” i „lewicowców”, że zarówno postmarksistowscy zwolennicy liberalizmu etycznego, jak i liberałowie gospodarczy (często też z pezetpeerowskim rodowodem) mieli w jej ramach zgodnie współpracować. Tj. zaprzestać nawet formalnych kłótni ideowych, łącząc siły w dezorganizacji Polski i żerowaniu na niej (patrz przypis wyżej). A więc partia nie tylko sprzeciwiająca się karom i zakazom, ale i partia zgody... I to nie dość, że zbudowana na zgodzie między „solidarnościową prawicą” a takąż „lewicą”, to jeszcze będąca zwolenniczką zgody „Solidarności” z „komuną” w ramach „grubej kreski”! Same pozytywy! Wspaniała wizja – nieprawdaż?
Tak właśnie też ukształtowało się to, co dziś nazywane jest „polityką miłości”, i co było głównym wyznacznikiem programowym środowisk post-opozycyjnych, które, mimo usiłowań z ich strony, zostały określone jako „lewicowe”. Tak – właśnie to, a nie żadna sprawiedliwość społeczna, która w tej sytuacji nie grała już żadnej roli i mogła być tylko pustym hasłem, którego jedynym sensem istnienia było robienie „demokratom” dobrej opinii wśród wyborców.
Czy pogodzenie obu liberalizmów było niemożliwe? Dla zwolenników współczesnej gazecianej koncepcji „prawicowości” i „lewicowości”, reprezentujących dwie jakoby przeciwstawne odmiany liberalizmu – na pewno. Ale z punktu widzenia czystej logiki taka partia miałaby wszelkie szanse na sukces. Bowiem pogląd teoretyczny, w imię którego mieli się zjednoczyć jedni z drugimi, to był po prostu konsekwentny liberalizm, światopogląd, składający się z obu „połówek”. Człowiek ma zaś to do siebie, że, choć głosić może wiele światopoglądów na raz, w życiu kieruje się tylko jednym. Nic więc dziwnego, że połączenie obu liberalizmów wykreowało warstwę yuppies, będących dziś kulą u nogi polskiej polityki. Zresztą podobnie „demokraci” wprawdzie ostatecznie (wskutek polakożerstwa i nazbyt ostentacyjnego bratania się z komunistami) przegrali, ale ich program pogodzenia liberalizmów istnieje w polityce do dziś, jako nieoficjalna ideologia pookrągłostołowych „elit”. Na kartach tej książki można zresztą śledzić, jak obie „połówki” liberalizmu uzupełniały się, wspierały i działały w tym samym kierunku – mimo, że ich propagatorzy często deklarowali wzajemną wrogość.
19 Specjalizowali się za to w psuciu opinii oskarżeniami o komunizm przeciwnikom reform liberalnych z dawnych środowisk opozycyjnych zgodnie z metodami opisanymi w tej książce w innych miejscach.
Mieli oni też bardzo charakterystyczny sposób działania. Był to element taktyki „demokratów”: w kwestiach teoretycznych i ogólnych królowali wśród nich odwołujący się do socjalizmu obrońcy „ludu pracującego miast i wsi”. Gdy wszakże przychodziło do konkretnej sprawy, np. obrony pracowników zamykanego zakładu – raptem milkli oni, a ich miejsce zajmowali pochodzący z tego samego środowiska liberałowie, grzmiący przeciwko „przywilejom” i „postawie roszczeniowej” oraz szczujący na nich innych Polaków (tych pozbawionych faktycznie praw pracowniczych) – a to w imię... równości. To szczucie w sytuacji, w której kontrolę nad gospodarką sprawowała w coraz większym stopniu warstwa nurzających się w zbytku menedżerów i wielkich biznesmenów przy zdanej na ich łaskę i niełaskę większości – wyglądało oczywiście groteskowo. Pamiętajmy jednak, że liberalna wizja tej rzeczywistości była inna – był nią raj, w którym wszystkim pracowitym i zaradnym żyje się świetnie, a jeśli ktoś żyje w biedzie – jest to skutek „lenistwa i nieudacznictwa”. Jeśli zaś problem dotyka większość Polaków, świadczy to o tym, że „naród nie dorósł do wolności”. I po cóż jeszcze jakieś dodatkowe prawa, skoro wszystko ma zapewnić człowiekowi „rynek”? Nic, tylko musi to być pasożytowanie na pozostałych obywatelach.
Wymyślanie przeciwnikom rozwiązań liberalnych od „zwolenników powrotu komunizmu” wyglądało zresztą równie groteskowo, jeśli pamiętamy, że owi liberałowie sami przecież mieli ponoć takich wśród własnych kolegów z tego samego środowiska politycznego.
20 Ba, przedstawiali oni sami siebie czasami wręcz jako „inteligencję” – tak, jakby nikt poza nimi do tej grupy nie należał. Niejednokrotnie przypisywali też całej polskiej inteligencji własne grzechy, np. kolaborację ze stalinizmem. „Demokraci” zresztą w ogóle są mistrzami świata w przypisywaniu wyłącznie sobie wspólnych zasług i dzieleniu się z innymi swoimi winami. U nich zawsze i wszystkiemu – gdy tylko nie przeszkadza temu dostatecznie silna świadomość ludzka - winien jest kto inny, najczęściej polska tradycja i chłopskie korzenie. Niejednokrotnie wręcz tę samą rzecz uznają za dzieło własne lub cudze w zależności od tego, czy się mówi o nim dobrze, czy źle. „Co złego, to nie my” jest niewzruszonym dogmatem „demokratów”. Upierają się oni przy szukaniu wygodnych dla siebie przyczyn zła nawet wtedy, gdy ich wina jest ewidentna – a potem uporczywie trzymają się tych hipotez, starając się je wylansować w społeczeństwie. Ma to przy okazji tę – z ich punktu widzenia – zaletę, że fałszywa diagnoza problemu uniemożliwia jego rozwiązanie, a więc zlikwidowanie patologii, wprowadzonej wskutek działalności „demokratów”.
21Najlapidarniej opisał politykę tego środowiska J. M. Jackowski (s. 31):
„U Tadeusza Mazowieckiego, jak również w popierającym go obozie politycznym, dostrzegało się eklektyczny i rygorystycznie przestrzegany prymat doktryny nad pragmatyką polityczną. Irytowało ciągłe powoływanie się na „etos” i „wartości”, co urosło do rangi swoistej nowomowy, za którą kryło się pustosłowie i jakaś prymitywna ideologizacja. Ciągłe podkreślanie – wbrew rzeczywistości – że mamy demokrację, powodowało demoralizację społeczną. Realizacja doraźnych celów propagandowych zawartych w tych hasłach odbierała wiarygodność przemianom, dokonującym się w Polsce, podcinała zaufanie do władzy, wdrażała apatię i niechęć. Instrumentalne zasłanianie się związkiem „Solidarność”, jako ruchem społecznym inicjującym przemiany, podkopało autorytet związku, upatrywanego jako przyczyna wszelkiego zła.”
22 Tej tendencji nie poddał się Wojciech Cejrowski, człowiek, który odegrał tak dużą rolę w obaleniu monopolu postkomunistyczno-„demokratycznego”. Zachował on votum separatum, ponieważ pozostał miłośnikiem westmańskich idei wiecznej wędrówki i Dzikiego Zachodu-raju na Ziemi – niezależnie od tego, że z czasem przestał szukać go w USA. Różnił się on zresztą od pozostałych „konserwatywnych” liberałów także pod wieloma innymi względami. Nie on jednak kształtował poglądy w coraz bardziej oddalającej się od westmańskich wyobrażeń rzeczywistości.
23 Szkodliwość tego modelu nie ograniczała się tylko do rozbicia i skłócenia Dzikiego Zachodu. Był on ogólnoszkodliwy, głównie poprzez to, że łączył się z wiarą, że zwolennicy „wolnego rynku” automatycznie wspierają tradycyjne wartości, podczas gdy wróg katolicyzmu jest równie automatycznie obrońcą słabych. Przedstawiano nam to jako coś oczywistego w epoce, w którą weszła Polska po „obaleniu komunizmu”. Spowodowało to w efekcie głosowanie na liberałów gospodarczych w nadziei, że wesprą tradycyjne normy, oraz na liberałów etycznych w przekonaniu, że będą oni bronić interesów biedaków czy po prostu zwykłych ludzi. Tymczasem ani jedni, ani drudzy nie robili tego, czego od nich oczekiwano, lecz realizowali program liberalny, polegający „wyzwalaniu” ludzi z moralności i promowaniu samowoli wielkich firm równocześnie. Tak to koncepcja zimnowojenna okazała się ostatecznie w tych warunkach tylko sposobem na poprawienie sobie przez partie liberalne wizerunku. I nie zmieniło wcale tej sytuacji fiasko wspomnianej już próby „demokratów”, usiłujących z łączenia obu gałęzi liberalizmu uczynić jawny program.
24 Brało się to z koncepcji „rozmrożenia” polskiej polityki. Chodziło o traktowanie sytuacji politycznej po 1989 r. jako dalszego ciągu tej sprzed wojny, przy kompletnym ignorowaniu faktu, że społeczeństwo się w międzyczasie zmieniło (podobnie zresztą ignorowano fakt, że komunizm spowodował daleko idącą prymitywizację polskiej myśli politycznej). Zwolennicy tej koncepcji uznawali, że jedyne zmiany, które mogły w tym okresie zajść, polegały na przyzwyczajeniu się do niewoli.
Przed wojną spośród „środowisk życia alternatywnego” istniało bowiem właściwie tylko harcerstwo (ruch turystyczny jeszcze tu się nie zaliczał; zwykłe życie zawierało wciąż zbyt wiele elementów normalności, by inteligencja musiała traktować ten ruch jako obronę własnej tożsamości). Było ono zresztą traktowane przez rządzących piłsudczyków w sposób lekceważący, przy próbach jego instrumentalnego wykorzystania. Nie przeszkadzało w tym, niestety, wcale to, że tylu piłsudczyków przeszło w swoim czasie przez harcerstwo. Prawdopodobnie zadecydowała o tym odmienna koncepcja elitaryzmu. Dla piłsudczyków fakt, że dla harcerzy elitaryzm łączył się z ponadprzeciętnymi wymaganiami moralnymi, był przejawem naiwności i niedojrzałości, bo przecież przedstawiciel prawdziwych elit powinien być PONAD wszelkie zasady moralne.
Tak więc, ponieważ przed wojną polski Dziki Zachód nie istniał, nie istniał on również dla zwolenników koncepcji „zamrażarki”. Nawet zaś, gdyby któryś z nich go zauważył, interpretowałby go... oczywiście, jako relikt komunistycznego zniewolenia – czyli dokładnie tak, jak liberałowie. Piłsudczykowska kalka myślowa „dziecinnego harcerza”, przeniesiona do III RP, bardzo zaś ułatwiła liberałom gospodarczym propagowanie po 1989 r. lekceważącego stosunku do ludzi ideowych, a szczególnie niepoważnego stosunku do tożsamości pozostałych „środowisk życia alternatywnego”.
„...Montesquieu miał określić dokładny charakter Liberalnej Republiki Komercyjnej (...). Część opisowa była łatwa. Montesquieu rozumiał reżim liberalny jako unię współobywateli, związanych nie tyle więzami przyjaźni, ile umową. Celem przymierza stron umowy było danie im maksymalnej swobody wyboru poprzez konfederację wygody. W takim porządku społeczno-politycznym ludzie zaczęli czuć się odcięci od siebie, a w najlepszym wypadku - połączeni mechanizmem rynkowym.
Tym, co by nastąpiło, gdyby ta Liberalna Republika stała się rzeczywistością, byłby świat, w którym wszystko miałoby swoją cenę i, w konsekwencji, sprzedawców oraz nabywców. Wspólnotę polityczną zastąpiłby rynek transakcji na wyciągnięcie ręki1. (...) W swoim pierwszym Liście Dotyczącym Tolerancji Locke argumentuje (...) poprzez następujące twierdzenie (...): „Wspólnota narodów wydaje się być społeczeństwem ludzi, ustanowionym jedynie w celu zdobywania, zachowywania oraz propagowania swoich własnych interesów obywatelskich. Interesami obywatelskimi nazywam życie, wolność, zdrowie oraz lenistwo ciała, a także posiadanie rzeczy zewnętrznych, takich, jak pieniądze, grunty, domy, meble i tym podobne”.
(...) Zatem zgodnie z tą analizą rząd jest oddelegowany jedynie w celu zabezpieczenia prywatnych układów oraz porozumień, zainicjowanych przez poszczególnych obywateli. Społeczeństwo nie ma wspólnego zadania, odpowiedzialności, ani celu. Każdy cel, który wykracza poza cel nabywania dóbr materialnych oraz psychofizycznego zadowolenia, uważany jest za wykraczający poza prawowite królestwo interesu i troski Państwa. (...) Przeszłość, składająca się z zupełnie nieliberalnych społeczeństw, ma być najpierw oczerniona, a następnie zapomniana.” (Piotr Chojnowski „Neokonserwatyzm”, „Szczerbiec”, 3-5/2005)
Dowiadywaliśmy się od naszych nauczycieli ze zdumieniem, że przemiany ekonomiczne, które widzimy, to jest właśnie wymarzona wolność gospodarcza – a więc postkomuniści mają rację. Ustrój Ameryki, kapitalizm, jest to zaś liberalizm gospodarczy, oparty na kulcie pieniądza, egoizmie i „świętym prawie własności”. Jakoś nie przyszło nam do głowy spytać się, jak to „święte” prawo miało się do faktu, że USA zbudowano na ziemiach odebranych przemocą Indianom.
Dalej uczono nas właśnie, że zjawiska gospodarcze, z którymi mamy do czynienia w Polsce, rażą nas zaś dlatego, że jesteśmy skażeni PRL-owskim socjalizmem. Oczywiście, liberałowie nie raczyli nam powiedzieć, jak to się stało, że tak samo „skażona PRL-em” była polska inteligencja przed wojną i w XIX w., nawet wtedy, gdy o naukach Marksa jeszcze ptaszki nie świstały – ale byliśmy tak zaskoczeni, że nawet nie pytaliśmy2.
Zarazem dowiadywaliśmy się, że człowiek w nowym ustroju powinien być „samowystarczalny”, co oznacza, że inni ludzie powinni mu być potrzebni tylko do zarabiania pieniędzy. Powinno się też innego człowieka traktować jak najgorzej, bo to sprzyja „zahartowaniu do życia w warunkach nowoczesnego kapitalizmu”. W ustach obrońców interesów tłustych, leniwych, przywykłych do luksusowej konsumpcji „rekinów gospodarki” brzmiało to jak kpina.
Nasze zaskoczenie było tak wielkie, że nie pytaliśmy nawet, gdzie w takim razie jest miejsce na wartości Dzikiego Zachodu i czy w ogóle były one prawdziwe. Zaraz zresztą liberałowie gospodarczy zaczęli utożsamiać kowbojów i w ogóle białych na Dzikim Zachodzie ze swoim ulubionym ustrojem. Nie bardzo to pasowało do naszej wiedzy o Dzikim Zachodzie, ale przecież nie mieliśmy najmniejszej wątpliwości, że kapitalizm jest jedyną alternatywą dla komunizmu. Ugruntowała ten pogląd głęboko „zimnowojenna” praktyczna rzeczywistość polityki międzynarodowej, której był on po prostu uproszczonym odzwierciedleniem. Machnęliśmy więc ręką na szczegóły i uznaliśmy, że jednak kowboje musieli być liberałami gospodarczymi.
Pozytywne wyobrażenia, które wiązaliśmy z kowbojami, znakomicie ułatwiły akceptację „kapitalizmu” przez przenoszenie emocjonalnego stosunku do nich na nowy, wspaniały ustrój. Później, w miarę jak przestawaliśmy się psychicznie utożsamiać z wartościami, które kojarzyliśmy z Dzikim Zachodem, jego urok blakł – zostawało samo tylko ślepe uwielbienie „kapitalizmu”.
Nikt nam, oczywiście, nie powiedział, że wartości Dzikiego Zachodu rzeczywiście funkcjonują w USA – tyle, że w opozycji ideowej do liberalizmu gospodarczego. Dziki Zachód był bowiem miejscem, w które przez wieki uciekali ci, którym nie pasowała materialistyczna bezduszność wschodniego wybrzeża. Podobnie nikt nam nie powiedział, że to, iż Ronald Raegan zdawał się należeć do obu światów jednocześnie, było przypadkowym zbiegiem okoliczności. Gdyby nam to powiedziano, ostatnie 20 lat historii Polski upłynęłoby w zupełnie innych klimatach.
Mieliśmy coraz wyraźniejszą ilustrację tego, czego nas uczono, od kiedy liberalne gospodarczo zasady zaczęły być przekuwane w rzeczywistość – sądziliśmy, że jest to potwierdzenie słów naszych nauczycieli. Potwierdzały to bowiem stosunki, panujące we wchodzących do Polski wielkich, zagranicznych firmach. Komu mogło przyjść do głowy, że to taktyka „samospełniających się proroctw”?
Zdawało się nam, że oto z uwielbianych przez nas Stanów Zjednoczonych znikł spowijający je obłok mgły, jaki wytwarzało wcześniej zamknięcie na Zachód. W rzeczywistości otrzymywaliśmy wiedzę starannie przesianą przez sito przydatności politycznej.
Podobnie dawniej nikomu z nas dawniej nie przychodziło do głowy, że prawa mogą istnieć bez obowiązków. Jeśli ktoś tak postępował – było to uważane za coś jednoznacznie złego. Teraz dowiadywaliśmy się, że prawa do wszystkiego powinno się móc kupić, a pieniądze na ten cel zdobywa się wyszarpywaniem dla siebie jak największej ilości dóbr materialnych bez liczenia się z dobrem innych.
Dowiadywaliśmy się również, że wszystkie ludzkie potrzeby jest w stanie zaspokoić liberalny bożek, zwany Niewidzialną Ręką Rynku3. Działa ona w „niewidzialny” (tj. niewytłumaczalny) sposób, powodując, że gdy pojawi się jakaś potrzeba, na spotkanie jej wychodzi ludzka chciwość, która w imię egoistycznej maksymalizacji zysków stara się tę potrzebę zaspokoić na zasadzie komercyjnej. Tak więc chciwość i egoizm, które do tej pory były cechami brzydkimi i szkodzącymi innym, teraz stawały się zaletami. Dobro ogółu okazało się więc być zbudowane z sumy jednostkowych egoizmów.
Dogmat NRR uzasadniano w ten sposób, że „tak było do tej pory” – czyli w XIX-XX w. W rzeczywistości tę tajemniczą, niewytłumaczalną, magiczną wręcz działalność NRR w tym okresie dawało się łatwo i logicznie wytłumaczyć budową przemysłu, a w związku z tym tworzeniem rynków na wyroby przemysłowe, najpierw zastępujące wytwórczość na własny użytek, potem – zaspokajających nowe zupełnie potrzeby. Z tych faktów nie wynikało bynajmniej, by w ten sposób można było zaspokoić wszystkie ludzkie potrzeby bez wyjątku – bo przemysł to tylko jedna z dziedzin gospodarki, a z kolei gospodarka to tylko jedna z dziedzin życia (tyle, że w pewnym momencie przemysł tak zdominował rzeczywistość świata europejskiego, iż w końcu zaczęło nam się zdawać, że bez całej reszty da się obejść). Wynikało z tego natomiast, że w momencie, gdy przemysł został zbudowany, a rynki się pozapychały, doktryna NRR nie ma już żadnej absolutnie racji bytu – o czym świadczyły też praktyczne doświadczenia. Liberałowie jednak woleli, zamiast starać się zrozumieć mechanizmy ekonomii, wierzyć dalej w swojego bożka, powołując się na (dyskredytowane oczywiście przez nich w innych wypadkach, gdy im nie pasowały) doświadczenia przeszłości4. Nie prowadziło to przecież do rewizji dotychczasowych poglądów, wobec czego dalej mógł w ich umysłach panować miły, wygodny, sloganiarski bezruch.
Propagowano także „protestancką pracowitość” – czyli po prostu pracoholizm i „wyścig szczurów”. Na tych, którzy tę „pracowitość” zaakceptowali, miała czekać nagroda. Ogłoszono nam bowiem, że w nowym, kapitalistycznym ustroju nasz status materialny będzie zależał wyłącznie od naszej pracowitości. Na tej zasadzie wytworzył się potem szacunek dla bogatych, oraz przechodząca wręcz w eutanastyczne klimaty pogarda dla biednych – biedę bowiem utożsamiono, oczywiście, z lenistwem.
Akceptacja tych poglądów przyszła tym łatwiej, że wcale nie zakładaliśmy, że w raju na Ziemi pieczone gołąbki same będą wpadać do gąbki. Uważaliśmy natomiast, że praca ta będzie wydajniejsza, bo gospodarka nie będzie dostosowana do idiotycznej ideologii, co wpłynie też pozytywnie na nasze płace, a standard życia dodatkowo podwyższy to, że nie będziemy musieli płacić Moskwie haraczu w żywności (jak pisał Stachura, „Świnoujście jest, świnoprzyjścia nie widać”). Uznaliśmy więc, że powyższe poglądy są właśnie elementami racjonalności gospodarczej, która miała zastąpić komunistyczne doktrynerstwo. Bo znów – skoro pomysły komunistyczne były złe, to kapitalistyczne muszą być dobre, bo któryś ustrój musi być lepszy, a możliwe są tylko dwa.
Zaczęto także głosić, że ponieważ jedyną alternatywą dla „kapitalizmu” jest komunizm, wszystko, co mu się przeciwstawia, ciąży ku komunizmowi, dąży do jego powrotu. Jak zaś mamy się pozbyć komunizmu, jeśli nie będziemy likwidowali wszystkiego, co w najmniejszym choćby stopniu nim pachnie? Jak mamy „gonić Zachód w kapitalistycznym rozwoju”? Oczywiście, definicja socjalizmu/komunizmu była już inna, niż dawniej. Dla liberałów gospodarczych to nie był marksizm (liberalizm gospodarczy był zbyt antyintelektualny, by wchodzić w polemiki filozoficzne), lecz każda ingerencja „państwa” (tj. prawa) w gospodarkę. Z czasem okazywało się, że „socjalizm” to wszystko, co w ogóle w jakikolwiek sposób utrudnia działanie Niewidzialnej Ręki Rynku, owego liberalnego bożka – a więc wszystko, co odciąga nas od pracy zarobkowej i konsumpcji.
Zarazem przybyło teoretyczne uzasadnienie poglądu, jakoby liberalizm gospodarczy i komunizm były jedynymi możliwymi ustrojami. Skoro „jedyna alternatywa” dla komunizmu okazała się również materialistyczna, wszyscy uwierzyli, że nie jest możliwy inny ustrój, niż materialistyczny. A w ustrojach materialistycznych, czyli nieopartych na żadnej idei, a jedynie na przemocy lub jej braku, istotnie występują tylko dwie możliwości – same całkowicie dowolne zakazy i nakazy - lub zupełny ich brak. Wszystkie warianty pośrednie są przejawami przypadkowości i niekonsekwencji.
Dowiadywaliśmy się też, że wspólnotowość i dbanie o dobro wspólne – czego wszak spodziewaliśmy się po upadku komunizmu – to właśnie komunizm, bo w komunizmie „wszystko jest wspólne”. My wcale nie chcieliśmy wspólności wszystkiego, a ze wspólnotowością już zupełnie komunizmu nic nie łączyło – o czym doskonale wiedzieliśmy wszak z własnego doświadczenia. Oparte to było tylko na grze słów o podobnym brzmieniu. Jednak powaga autorytetów, wiara w dwa jedynie możliwe ustroje, nasza podatność na manipulacje i fakt, że nikt więcej nie pofatygował się z całościowym wyjaśnieniem nam nowej rzeczywistości, robiły swoje.
Nie zauważaliśmy też, że poza USA istnieją też inne państwa Zachodu, gdzie ustroje są odmienne. Później, gdy nasza wiedza się zwiększała, „pożyteczni idioci” wytłumaczyli nam, że to skutek skażenia tych państw przez komunizm.
Przede wszystkim jednak: nie braliśmy pod uwagę, nie przychodziło nam do głowy, że można zrobić ustrój – a tym bardziej najwspanialszy – z ordynarnego, materialistycznego egoizmu5. Zwyciężono nas samym zaskoczeniem.
A co stało się z naszą koncepcją oparcia ustroju ekonomicznego kraju na samorządach gospodarczych? Cóż, ona również okazała się utopijną mrzonką. Co prawda, każdy, kto choć trochę znał historię, zdawał sobie sprawę, że tak kiedyś wyglądał ustrój całej Europy, ale mieliśmy problemy z powiązaniem tych dwóch faktów; ponadto zaś pojęcie utopii rozumiano całkowicie dowolnie. Rychło zaś wyjaśniono nam, że to był również „socjalizm”. Zresztą - wolny, nowoczesny świat okazał się tak odmienny od wszystkiego, co wyobrażaliśmy sobie dotąd, tak fundamentalne poglądy uległy przewartościowaniu – czy mogły pasować do niego zasady z jakichś pradawnych czasów? Rzadko kto zaś zdawał sprawę, że te czasy wcale nie musiały być tak dawne – właśnie temu ustrojowi zawdzięczała Wielkopolska skuteczną walkę z pruskim zaborcą. Lepiej było więc problemu nie rozstrząsać. Janusz Lewandowski w wywiadzie Witolda Gadomskiego „Nie było czasu na trzecią drogę” („Gazeta Wyborcza”, 23-24 I 10) mówi o „utopijnym nurcie <
„Najpierw trzeba było uporać się z marzeniem „Solidarności” - o trzeciej, samorządnej drodze, innej niż socjalizm i demokratyczny kapitalizm.”6
Po raz kolejny – tym razem podstępem, nie siłą fizyczną – nie pozwolono nam żyć według własnych zasad.
Wielu, wielu innych, równie głupich i szkodliwych rzeczy uczyli nas też liberałowie gospodarczy, ale ponieważ nie łączyły się one tak z etyką i naszym stylem życia, więc je tu pominiemy. Czasem jednak i te wszystkie metody nie skutkowały. Wtedy można było rozmówcę przywołać do porządku: „Jesteś przeciw kapitalizmowi, czyli jesteś za komunizmem? Zapraszam w takim razie do Korei Północnej!”7. Demagogia święciła triumfy!
Wszyscy liberałowie gospodarczy mieli podobne poglądy, tylko niektórzy nie chcieli odstraszać wyborców zbyt radykalnymi wypowiedziami. Część w swoim „antysocjalizmie” szła jeszcze dalej, utożsamiając socjalizm z dobrem pracownika (i w ogóle człowieka biedniejszego), tak jak „kapitalizm” – z dobrem pracodawcy, zwłaszcza wielkiego8. Wyraźnie podkreślali, że pracowników z zasady i w żadnych warunkach nie wolno „rozpieszczać”, bo rozzuchwala ich to i budzi w nich socjalistyczną „postawę roszczeniową”.
Niestety, każda rewolucja, odbywająca się w imię jakiejkolwiek odmiany materializmu, walczy przede wszystkim z tym, co nie jest materialistyczne. Dlatego rewolucja w imię liberalizmu gospodarczego spowodowała wzrost materializmu, a gdyby dziś miała miejsce jeszcze jedna rewolucja socjalistyczna, rzekomo skierowana przeciw liberalizmowi gospodarczemu, materializm w jej rezultacie byłby jeszcze większy.
Liberałowie gospodarczy nie walczyli zresztą z socjalizmem czy komunizmem. Przeciwnie, oni go promowali, utwierdzając obywateli w przekonaniu, że jest on jedyną alternatywę dla liberalizmu gospodarczego i przyprawiając gębę socjalistów/komunistów wszystkim swoim krytykom. Polityka liberałów gospodarczych, owo obsesyjne tropienie wszędzie światopoglądu komunistycznego, nie była bowiem skierowana przeciw komunizmowi, lecz przeciw konkurencyjnym ideologiom antykomunistycznym. To w ich zwolenników biło oskarżenie o komunizm, nie w prawdziwych komunistów, dla których nie była to żadna obelga (postkomuniści wręcz zyskiwali dzięki swojej przeszłości w oczach ludzi zawiedzionych przemianami). Na tej zasadzie udało się liberałom zmonopolizować te środowiska polityczne, które dalej trzymały się antykomunizmu („prawicę”) – do tego stopnia, że swój światopogląd wylansowali na „światopogląd prawicowy”.
Przypominało to mającą swego czasu miejsce „walkę” o klientów między Coca Colą a Pepsi Colą, która doprowadziła do wyeliminowania całej konkurencji i opanowania rynku przez te dwa koncerny.
Liberalna negacja w imię „wolności jednostki” dobra wspólnego, a w rezultacie interesu narodowego, doprowadziła też faktycznie do sytuacji, w której jedynym praktycznie, czym wolno było zajmować się przeciwnikom postkomunistów, był antykomunizm9. Każda próba konstruktywnego działania musiałaby przecież tak czy inaczej dotyczyć dobra wspólnego. I nie chodzi o to, że antykomunizm jako taki był zły – wręcz przeciwnie, bez usunięcia wpływów tych patologiczno-kolesiowsko-przestępczych struktur nic by się w Polsce nie dało naprawić. Tyle tylko, że na antykomunizmie żaden program nie mógł się kończyć. A skoro się na nim kończył, to kompromitowało to w oczach obywateli nie tylko partie głoszące antykomunizm, jako żyjące wyłącznie przeszłością, niedzisiejsze - ale i antykomunizm jako taki. Wygrywali na tym postkomuniści ze swoim hasłem” „Wybierzmy przyszłość!”10.
Dyskusja na temat zmian w państwie, poza kwestią walki z „grubą kreską” i jej obrony, redukowała się więc do problemu zaprowadzenia liberalizmu gospodarczego i – w najlepszym razie – „dogonienia Zachodu” przez gadżeciarskie zewnętrzne upodobnienie się do niego11.
Tak to nawet najautentyczniejsi we własnym przekonaniu antykomunistyczni liberałowie gospodarczy wspierali „czerwonych”, łącząc to z walką na niby. Sami zwykle nie bardzo zdawali sobie z tego sprawę, ponieważ nie sięgali intelektem powyżej problemu „grubej kreski”. Prawdę powiedziawszy – „grubej kreski” wyłącznie w dziedzinie polityki personalnej, bo w dziedzinie gospodarki zgadzała się na nią również większość najzagorzalszych antykomunistów. Byli oni przecież przeważnie liberałami gospodarczymi, czyli zwolennikami uwłaszczenia się i samowoli biznesmenów, także czerwonych.
Liberałom gospodarczym nie mieściło się zaś głowach, że możliwe jest oparcie ustroju nie na tym, kto ma prawo absolutnego korzystania z własności („wszystko - albo nic”), lecz np. na moralności i rozumie. Że może istnieć państwo nie wyłącznie dla bogatych lub biednych, lecz dla jednych i drugich (albo – dla żadnego z nich, bo i tak bywa tam, gdzie autorytet państwa oparty jest na „kulcie jednostki”). Nawet, gdy ktoś im podał przykład takiego ustroju, widzieli jedynie, że prawo do korzystania z własności mieści się w nim gdzieś pomiędzy totalną samowolą państwa, a totalną samowolą jednostki. Czyli – jest to „trzecia droga” – a „trzecia droga”, to zdaniem liberałów gospodarczych, zakamuflowana forma socjalizmu/komunizmu. Drobny fakt, że wszystkie znane formy „kapitalizmu” (ustroju XIX-wiecznych USA nie wyłączając) były tak naprawdę również „trzecimi drogami”, bo liberalizm, będący propozycją idealną, nie występował nigdzie w postaci czystej, uchodził, oczywiście, ich uwadze.
Liberalizm gospodarczy proponował zostawienie podstaw filozofii komunistycznej, oraz radykalne zmiany w przeciwnym kierunku w jednej tylko dziedzinie życia, związanej z własnością. Ludzie, wierzący w dwa jedyne możliwe materialistyczne ustroje, nawet nie byli sobie w stanie wyobrazić, by mogły być jakieś różnice, sięgające głębiej.
Fakt, że nasze wyobrażenia o kapitalizmie i o Ameryce okazały się tak nieprzystające do rzeczywistości – wprawdzie kreowanej selektywnie i odpowiednio przedstawianej, a nie „naturalnej” i prawdziwej, ale tego nie wiedzieliśmy - spowodował, że wielu z nas wręcz zwątpiło we własny intelekt. Zrozumiawszy, że dwa razy nie mieliśmy racji w tak ważnych sprawach – uznawaliśmy, że równie dobrze możemy nie mieć racji i we wszystkim innym. Ułatwiało to zresztą w znacznym stopniu działanie liberałom moralnym, czyli „demokratom”, w przekonywaniu tych, na których nie wystarczały piękne słówka i kult jednostek. Teraz bezkrytycznie spijaliśmy słowa z ust tych, którzy przedstawili się nam jako przewodnicy w nowej rzeczywistości, nie próbując podważać głoszonych przez nich „prawd”.
Liberalizm gospodarczy spowodował radykalną zmianę w światopoglądzie i mentalności członków pokolenia westmanów. Jeśli dla wartości westmańskich nie ma miejsca w kapitalizmie – to znaczy przecież, że muszą one być komunistyczne – nawet, jeśli ideologia liberalna wprost ich tak nie nazywa! Tertium non datur. Świadomość, że różniły się one od kapitalizmu jeszcze bardziej, niż komunizm, wskazywała, że istotnie – wszystko, w co wierzyli, musiało być przejawem komunizmu, i to jeszcze bardziej radykalnego, niż komunizm w PRL, albo wręcz jakiejś jeszcze większej od komunizmu utopii - czyli czegoś jeszcze gorszego.
Że „utopia” ta istniała i dobrze funkcjonowała przez dziesięciolecia, nikogo nie obchodziło. PRL też przecież istniał i funkcjonował, a mimo to był „komunistyczną utopią”. Nie odróżniano, oczywiście, utopii całkowitej od rzeczywistości, kształtowanej przy użyciu elementów utopijnych (wskutek czego sprowadzono pojęcie utopii do absurdu). Nie ulega bowiem wątpliwości, że całkowite wprowadzenie komunizmu w jakimkolwiek państwie spowodowałoby jego natychmiastowy upadek.
„To, w co wierzyliśmy, było jeszcze gorsze od komunizmu „towarzyszy” z PZPR!” – to zdanie zaciążyło nad pokoleniem westmanów, gdy zrozumieliśmy, na czym polega nowa sytuacja, w której znalazła się Polska po 1989 r. Pojawił się palący wstyd, że byliśmy głupsi i gorsi od tych, których krytykowaliśmy, których wyśmiewaliśmy i z którymi walczyliśmy. Że walczyliśmy tak naprawdę o pogłębienie komuny lub budowę czegoś jeszcze gorszego, a cudowny, rajski kapitalizm wygraliśmy przypadkiem.
Utwierdzało w tym nas to, że „Solidarność” uznana została za ruch socjalistyczny. Mówili tak chętnie także socjaliści i post-socjaliści, dążący do ideowego zmonopolizowania spuścizny po niej. Ja się jednak pytam: czy kto słyszał o socjalizmie, uznającym samorząd gospodarczy? Oczywiście, nie – socjalizm dąży do tego, żeby nic nie sprawiało konkurencji państwu, bo wola centralnych władz państwowych musi być jedynym prawem. Innym słowem – dąży do oparcia państwa wyłącznie na sile fizycznej.
Tak więc zaczęliśmy odwracać się od dawnego systemu wartości i staraliśmy się o nim jak najprędzej zapomnieć, by wyrzucić z pamięci ten wstyd. Dotyczyło to przede wszystkim największych wielbicieli „kapitalizmu”. Równocześnie „Solidarność” i całą opozycyjność – a więc i kulturę westmanów - liberałowie zaczęli przedstawiać jedynie jako narzędzie do obalania ustrojów. Po obaleniu ustroju niewłaściwego powinno ono odejść do lamusa, by nie obalić z kolei ustroju właściwego i nie spowodować powrotu do komunizmu, bo przecież możliwe ustroje były tylko dwa, wobec czego był to jedyny możliwy kierunek przemian12. Oskarżany teraz o komunizm związek zawodowy „Solidarność” przeciwstawiał się „kapitalistycznym” przemianom, a wartości westmańskie okazały się tak sprzeczne z „kapitalizmem”, że bardzo wielu w to uwierzyło. Pozostali z nich w najlepszym razie uznali przeważnie styl życia pokolenia westmanów za przejaw dziecinady – coś, co wprawdzie nie było złe, ale właśnie dlatego, że było niepoważne; później masowa turystyka zaczęła „potwierdzać” tę opinię.
Rzeczywistość, która nastała po „upadku komunizmu”, okazała się zupełnie inna od tej, do której się przygotowywaliśmy...
Innym słowem - kapitalizm okazywał się także „nie taki, jaki miał być”13. Zamiast „braterstwa puszcz i prerii”, okazał się reprezentować materializm jeszcze bardziej radykalny, niż panował w PRL-u.
Dla wszystkiego, co dotąd uznawaliśmy za niewzruszony dogmat, nie miało być w „kapitalizmie” miejsca. Nie miało być braterstwa, współpracy i więzi międzyludzkiej – ludzie mają ze sobą bezwzględnie konkurować. Upadlanie pracownika przez pracodawcę uznano za wyznacznik antykomunizmu. Pracownik w imię „świętego prawa własności” do firmy, sam stał się własnością jej właściciela lub szefa – tyle tylko, że mogącą zmienić właściciela. Szef właściwie robił łaskę, że mu cokolwiek płacił, a nawet że go... zatrudniał. Zresztą jakakolwiek więź międzyludzka czy współpraca sprzyja dobru wspólnemu, a jak coś jest wspólne, to jest to komunizm. Dowodem na to było znów choćby to, że jedna z ważniejszych oddolnych form organizacyjnych – związki zawodowe – które zresztą nie tak dawno przyczyniły się do wymuszenia przemian – zostały przez liberałów uznane właśnie za przejaw lewicowości, czyli właściwie komunizmu. Nie warto też o nic się starać, za wyjątkiem maksymalizacji zarobków, bo resztę przecież da się kupić - na zasadzie podaży i popytu zapewni to Niewidzialna Ręka Rynku.
Z rezygnacją odrzuciliśmy dawne poglądy – a za tym poszła rezygnacja ze stylu życia. Na zasadzie uznania za komunizm wszystkiego, co w jakikolwiek sposób kłóciło się z liberalnym gospodarczo porządkiem i przemianami w tym duchu, stopniowo okazywało się bowiem, że cała tożsamość polskiego inteligenta jest „komunistyczna”. Ba – cała polska tradycja i kultura okazywały się „komunistyczne” i do wyrzucenia na śmietnik, ponieważ wadziły w tym, co było istotą liberalizmu: w czystym zarobkowaniu, mającym na zasadzie Niewidzialnej Ręki Rynku rozwiązać wszystkie nasze problemy.
W nowej rzeczywistości wskazywano nam zresztą wyraźnie ujście energii: skupienie się na pracy zarobkowej.
Dziękujemy Rodzinie Edwarda Stachury za zgodę na wykorzystanie wizerunku i fragmentów twórczości Poety.
Zapraszamy do wirtualnego zwiedzania domu rodzinnego Edwarda Stachury
TV Stachuriada to nasz kanał telewizyjny na You Tube. Zapraszamy do oglądania i subskrybowania.
ZAPRASZAMY DO WSPÓŁPRACY
Stachuriada.pl cały czas jest na etapie tworzenia (nie wiadomo, czy ten proces zostanie kiedykolwiek zakończony). Co więcej, w żadnym wypadku nie jest tworem zamkniętym na pomoc z zewnątrz, szerszą współpracę, czy drobne uwagi nie tylko od znawców tematu, bo każdy zainteresowany Edwardem Stachurą jest mile widziany. Chodzi przede wszystkim o to, by znalazło się tutaj jak najwięcej informacji, które chcielibyście tutaj widzieć, a także te, o których chcielibyście powiedzieć innym (począwszy od imprez, koncertów w waszej okolicy, skończywszy na własnych przemyśleniach, artykułach, sugestiach odnośnie technicznej strony Stachuriady). Nasze skromne grono redakcyjne z chęcią przyjmie nowych, stałych współpracowników. Zapraszamy również do udzielania się na FORUM , albo do bezpośredniego kontaktu z nami poprzez KONTAKT e-mailowy.