Fragment poematu Mateusza Nocka „skądinąd” wydany w 2019 roku.
prolog
Zerwało się z łańcucha i wyszło się w przedpola
Na ziemie prawem obce jednakże bliskie równie
Nade wszystko przecież kroczyć jest zbawiennie
Pod chmurami lewym utartym podążać szlakiem
Albo fosą istną nieosiągalną ogniwom wszelkim
W pogoni za butami
Przy których miast sznurówek
Resztki łańcucha pozostały
Dźwięczne.
I
ucieczka
Szumi las, huczy las
a na ramieniu plecak.
Wieje wiatr, świszczy wiatr.
Tę drogę ze mną zwiedza.
Lasu szum, szelest traw.
Nie widać żadnych chat.
Hula wiatr, porywa piach.
Szaleje w polu kwiat
aż strach.
Lasu szum, łąki szmer.
Ziemia jest, niebo jest.
Do słońca idzie się
na pień, do drzew…
z drzew dojrzałe spadają owoce
a ja idę poboczem
nigdy nie narzekała ziemia
jak boi się ów cienia
cienia mojego, czarnego ducha
pół ze mnie, pół ze słońca zrodzonego
taka dobra kostucha, która idzie ze mną
w obecności światła słonecznego
a ja idę poboczem
śmiejąc się od ucha od ucha
z ziemi podnoszę dojrzałe owoce
do worka je zbieram i lata słucham
jabłka, gruszki, śliwki w sadzie
dla włóczęgi to nie kradzież
agresty, wiśnie i czereśnie
zamykają mi kieszenie
na sam wieczór jest za wcześnie
by się żegnać z cieniem
do koszuli jabłek, gruszek
no i trochę śliwek, twardych, ładnych
odkąd pamiętam takie jadłem
a miękkie były robaczywe
do foliowej reklamówki
nazbierałem garście jagód
wiśnie, czereśnie, agresty i borówki
maliny, porzeczki, poziomki
i do smaku
miąższ z pokrzywy, w którą wpadłem
zbliża się już słońca zachód
pod ostatnią łuną promienia
by w nocy nie dopuścić strachu
z ogniskiem siedzę bez swojego cienia
smażę kolby kukurydzy
to w ogień patrząc to w gwiazdy
od lasu żem kijki pożyczył
i wtem nimi wznoszę toasty
za nieświadome zamknięcie oczu
za czuwanie nade mną w tym czasie
za łoże miękkie gdzieś na uboczu
za poranne przyśpiewki ptasie
za rzekę tuż obok lasu
i sadu też nieopodal
że mogłem w niej pluskać zawczasu
nim wstała ze słońcem przyroda
noc przespałem pod brzózkami
telepało mną sumienie
wschód podniosły obłokami
nim słońce zgrzało ziemię
i co dalej i gdzie teraz?
gdzie można podziać lęk?
której strony drzwi otwierać?
jaki życia to jest dźwięk?
pewnie ona tęskni, ale
pewnie tęsknią wszyscy
zapragnąłem być najdalej
tam gdzie nikt nie błyszczy
tam gdzie człowiek jest człowiekiem
a filozofia życia u podstaw tkwi prostoty
gdzie nad jasno-świeżym brzegiem
zmywa się swej pracy poty
gdzie się marszczy czoło
z uśmiechem, bo wesoło
chociaż ból objawem znoju
bywa, człowiek z nim ma sojusz
a praca wre i nieraz pod zabawę
się umywa, choć dotkliwa potem
jak to w polu w żarze słońca
czasem trzeba kpić z gorąca
do zachodu trzymać nogi
by nie upaść przed zachodem
w kłosy rzewne a i złote
aż do końca
z uśmiechem na twarzy idę poboczem
i każdy jeden to pewny mój krok
z góry czasami sturlam się, stoczę
zwykle dla frajdy dobre jest to
za czwartą jestem już górą i rzeką
za ósmym lasem i szóstą doliną
sierpniowe promienie całego mnie pieką
pasuje tę podróż dalej przepłynąć
obgryzam jabłko sięgając wzrokiem
na pola dalekie, gdzie młócą sierpami
owocu tego nasycam się sokiem
błyszcząc w oddali białymi zębami
krzyczą w moją stronę zupełnie sami
i wołają: — wędrowcze z Bogiem!
ja odpowiadam trzepocąc ustami
pokój rodzinie Twojej i Tobie
do tańca śmierci Danse Macabre
zapraszają mnie w ten upał
nim rękawy podwinąłem
to do studni z wiadrem
po wodę żem się udał
i już tańczę pochylony
nad złocistym zbożem
patrzą na mnie dziewki, żony
w wiejskiej swej pokorze
wtem o zmroku, gdy leżałem
na rozległych siana stogach
czyjeś głosy posłyszałem
a ów zachód miałem w nogach
— też ja często tutaj marzę
rzekłszy starszym głosem obok
córka z ojcem gospodarzem
który wdzięczny jest za pomoc
— widzę, żeś porządny człowiek
i nie gonisz za pieniądzem
pot Ci nie zamyka powiek
i nie chylisz się przed słońcem
młody jesteś jak się patrzy
a i bliski sercu memu
no i ręce też masz Boże
dobrze to o Tobie świadczy
więc jeśli wolę masz ku temu
to się z moją córką ożeń
tylko jedna mi została do wydania
starszym trzem już wyprawiłem weselisko
tę najmłodszą to Ci daję bez wahania
jeśli chcesz to bierz, a ja dziękuję Ci za wszystko
kończąc odszedł człowiek stary
i zostawił nas tu samych
pełen nieprzeciętnej wiary
że my sobie radę damy
abyśmy sobie pogadali
byśmy lepiej się poznali
zakochali
jak na imię masz? — spytałem
Katarzyna — powiedziała
ja jej wszystko wyjaśniałem
ta się przy mnie rozbierała
założyłem jej z powrotem
tę sukienkę zwiewną
straciła na mnie swą ochotę
stojąc z miną gniewną
Moja Droga, stać się to nie może
zowie się niebieskim ptakiem przecież
i zanim poranne wstaną zorze
będę już gdzie indziej w świecie
za drugą doliną
i piątą górą
za trzecią chałupiną
i siódmą chmurą
dopowiadam do tych zwierzeń:
piękna dziewko, chciałbym Ciebie
lecz ja często jestem zwierzę
które boli tak, że nie wiem!
pewność mam, że zrozumiałaś ogół mego życia
odrzut mój i rezygnację z tak cennego daru
wszystko lepiej pojmiesz, gdy pozwolisz na źrenicach
zasiąść gwiazdom i pyłkowi tego czaru
światło księżyca przez oczy dopuścisz do serca
zobaczysz, co czuję, gdzie jestem, co robię
i jaka to dziwna jest poniewierka
zobaczysz to wszystko na sobie
zobaczysz te noce i głód mój poczujesz
ja wtedy wychodzę i czujnie poluję
zobaczysz tu tego, siedzącego nad rzeką
pod niebem stojącym jak stawy, mielizny
jak mieni się woda w świetle przejrzystym
to woła przyroda do nóg mych, by przyszły
znowu w inne dale
i dalej i dalej
koszmar za koszmarem
w nieznane, w nieznane!
pochyliłem głowę, a ona rzekła:
— dobrze już dobrze, chodźmy do domu
objęła dłonią szyję i w nadmiarze ciepła
szliśmy boso, jakby po kryjomu
z twarzy gospodarz znał już odpowiedź
napomknął tylko: — i cóż tu ja mogę?
pieniędzy też nie chcesz, mówię ja Tobie
weźże jedzenia na swą długą drogę…
wziąłem, co w darze i za wdzięczność swoją
wręczyli mi tej nocy ludzie poczciwi
wy będziecie spać, a ja jak młody kojot
przed czasem ucieknę godzinom myśliwym
idąc jasnym poboczem
witał będę świeżą rosę
przegryzę jakieś owoce
a potem się nią upiję
ze dwa razy się zatoczę
i tak włóczęga żyje!
czasem z rana walnie się pod drzewem
wolny jest i robi to za swoim pozwoleniem
słońce wstaje, ptaki budzą go swym śpiewem
w noc idzie w dali, ze swoim kumplem
cieniem…
tedy można ze spokojem odejść w las
wejść do rzeki upragnionej w świetle fal
rozpalić ogień pod milionem gwiazd
księżycową nocą zbierać siły w drugą dal
oto powstał ten, co targnął siebie na tułactwo głębi
własnej przede wszystkim a i życia a i śmierci
raz pomiędzy a czasami miłość wokół rozmaicie tętni
a czas na to obojętny nieubłaganie pędzi
oto wstałem ja spod sławnych białych drzewek
odkąd pamiętam ptaki zawsze budziły mnie śpiewem
otrzepałem kurtkę, spodnie, ruszając w melancholię
stoicką niepogodę, w której mogłem już iść swobodnie
chłodem dął rytmiczny wiatr
obłoki purpurowe zbierały się nade mną
horyzont mgłą zaszedł i dzień jakby zbladł
nastała burzliwa w istocie swej ciemność
pioruny biły rozjaśniając mi drogę
wtem przypomniała się ona i ciepły nasz dom
przed siebie iść muszę, zawrócić nie mogę
las szumiał mi zewsząd, tam rozległy mam kąt
wstąpiłem w szeleszczące liście drzew zroszonych
a ulewa narastała podkreślając poniewierkę
człowiek rzucił się w nieznane cały roztrzęsiony
tak i teraz przydałby się ktoś, kto złapałby za rękę
ani stąd ani zowąd nie przybędzie żadne wsparcie
trzeba zmierzyć się łaskawie z tą nieprzychylną burzą
wyjść i iść do przodu ryzykownie na rozdarcie
przez pioruny, co drastycznie oczy moje mrużą
i zmrużyły się ponownie, głos czyjś posłyszałem
a mówił jakby do mnie szturchając moje ramię:
— żyjesz pan, panie? wstaniesz pan, czy nie wstaniesz?
— wstanę, wstanę — odpowiadam dwakroć jasno z zapytaniem…, co się stało?
— grzmiało panie, grzmiało! a pan żeś burzę przeleżał całą
— jak to całą?
— a no całą…
idę ja z doliny
schodziłem ze wzgórza
patrzę, bez peleryny
idzie, gdy burza?
i gwałtownie upadł pan
pioruny szaleńczo biły
żem blisko był, a Bóg tak chciał
tom z powrotem do doliny
po jaką pomoc poszedł
taką prawdę panu głoszę
starszy to był człowiek
z kapeluszem na głowie
leżałem na posłaniu zrobionym ze słomy
a brodaty chłop siedział tuż naprzeciw
— skądże jesteś? — spytał zaciekawiony
— ze świata — powiadam, świata trochę zwiedzić
— niebezpieczno tak się włóczyć, mus uważać lepiej
— ja chce się życia uczyć i poznawać siebie
— kiedyś uczyłem ja w szkole, stare to dzieje
a teraz utrzymuję oborę i wcale źle nie jest
— a czegoście to uczyli i czemuż dalej nie uczycie?
— zamknęli — wyrzucili, a później inne wołało życie
— a to przykro mi najmocniej
— nie potrzeba, lecz dziękuję, odpocznij
— a przepraszam, gdzie pan wtedy stąpał?
— ach, proszę odpoczywać panie…?
— Ignacy
— tam gdzie kwiatów pełna łąka!
poleż jeszcze, potem wstaniesz
ja już muszę iść
ktoś o Ciebie tutaj zadba
— a czy raczy pan jeszcze przyjść?
— jak nie zjedzą mnie mokradła!
— dziękuję za… (z niepewnością jąłem) wszystko!
— dbaj chłopcze o swoją przyszłość!
starzec skłonił siwą głowę
i podążył w długą drogę
ja natomiast wstałem
z wędrówki się otrzepałem
i czekałem…
nic się nie działo
nie podchodził nikt
o nic nikt nie pytał
nie wiem, co się stało
nie miałem przecież zwid
nikt mnie już nie witał…
zachodzące słońce spod chmur ostatnie promienie chowało między wzgórza
ruszyłem z miejsca udeptanymi ścieżkami chodząc po wsi owej
nikt nie dostrzegł osoby mojej, jakby każdy skręconą nosił głowę
a dzień na siłę godzinę jasności swej wydłużał
wobec tego otworzyłem pierwszą lepszą stodołę
tam na stogu siana zmęczony łeb mi poległ
przez szparę w dachu w niebo zachmurzone
patrzyłem przez jeden wycieńczony moment
myślałem przez chwilę o tym gdzie zabrnąłem
aż wreszcie zmorzył mnie sen i spokojnie zasnąłem
Mateusz Nocek