Rozdział 18
Głosy z innego świata
Czasem zdaje mnie się, że to wszystko, co niegdyś widziałem na własne oczy i słyszałem na własne uszy, to tylko złudzenie, że pokolenie westmanów nigdy nie istniało, że nie było nigdy polskiej inteligencji, a jedynie yuppies i „klasa średnia”. I Ty, Czytelniku, który jeszcze pamiętasz czasy westmanów, zapewne również masz takie wrażenie. Nikt nie chce przecież narażać się na zarzut „tęsknoty za komunizmem”. Dziś zresztą obowiązuje „demokratyczny” dogmat, że o przeszłości nie wolno mówić dobrze, bo jest to nieracjonalna idealizacja, spowodowana wyrzucaniem z pamięci tego, co negatywne – i pozytywnym stosunkiem do czasów własnej młodości. Nie tylko mówić dobrze, ale idealizować wolno przecież wyłącznie przyszłość, wciąż oddalający się miraż kompletnego już „wyzwolenia jednostek” oraz dobrobytu.
Ja, na szczęście, na te sztuczki jestem już dawno uodporniony. Jednak świat, który widzę wokół siebie, tak mało ma wspólnego z rzeczywistością, którą przywodzą mi na myśl wspomnienia – że po prostu zaczynam zastanawiać się, czy aby pamięć nie płata mi figli.
Na szczęście jednak, ten świat nie całkiem zginął – pozostały po nim, jak po cywilizacji dawnych Rzymian - słowa, zapisane na kartach książek i pism. I te słowa te przekonują mnie, że ten świat, świat z moich wspomnień, istniał kiedyś naprawdę.
***
Opowieść o szeryfie kowbojskiej grupy rekonstrukcyjnej AKJ we Wrocławiu, którego członkowie grupy DOBROWOLNIE wybierali po to, żeby mógł mieć NIEOGRANICZONĄ WŁADZĘ nad nimi, czyta się dziś jak powieść science fiction1. Myślę, że dziś dla większości ludzi jest to absurd. Dla nich przecież wolność podejmowania decyzji i podporządkowanie się, to nie są dwie techniczne strony tej samej rzeczywistości, wchodzące ze sobą w różne kombinacje, by żyło się nam lepiej (albo - gorzej, jeśli się ich źle użyje). Są to natomiast dwie przeciwne opcje moralne, z których jedna jest dobra, a druga - zła2.
***
Dziś trudno też już nawet wyobrazić sobie, że 30-40 lat temu proponowano stworzenie przynajmniej w części Bieszczadów rezerwatu turystycznego. Miało to być miejsce przeznaczone wyłącznie dla – poza stałymi mieszkańcami – turystów kwalifikowanych. Chciano to osiągnąć przez zakaz budowy obiektów noclegowych o wyższym standardzie i ograniczenie ruchu motorowego do pojazdów na użytek własny mieszkańców, środków transportu zbiorowego i pojazdów specjalnych (należących do różnych służb i zapewne związanych z zaopatrzeniem). Przykład ten podaję po to, żeby pokazać, jak kolosalna przepaść dzieli obecnych Polaków, zwłaszcza tych „wykształconych, z dużych miast”, od ich rodziców, lub nawet ich samych sprzed dwóch dekad.
Tym bardziej trudno jest dziś zrozumieć, że rezerwaty turystyczne to nie był pomysł jakiejś „stukniętej” garstki nawiedzonych małolatów, lecz koncepcja, która powstała w głowach przedwojennych profesorów:
„Idea utworzenia rezerwatów turystycznych była dyskutowana publicznie po raz pierwszy w 1935 roku podczas narady na temat „Turystyka w Karpatach polskich”. Z pomysłem wystąpił prof. Stanisław Leszczycki, reprezentujący pogląd, że polskich Karpat nie należy przegospodarowywać i że powinny istnieć pewne tereny, tak zwane rezerwaty turystyczne, dla wędrowców nielubiących masowego ruchu turystycznego. Zaproponował również, by terenem takim dla Beskidów Zachodnich stał się Worek Raczański w Beskidzie Żywieckim. Projekt ten poparł prof. Zygmunt Klemensiewicz, proponując rezerwat turystyczny dla Karpat Wschodnich z pasmami Czywczyna, Hnitessy, Baby Ludowej i Prełucznego. <<Powinien to być teren dziewiczy, jak obecnie, bez schronisk i znakowanych ścieżek>>” - pisze J. Rygielski w „Sporze o Bieszczady”.
Skąd pojawiały się takie projekty w głowach przedwojennych profesorów? Ano, widocznie w tamtych czasach w spędzaniu czasu wolnego widziano nie tylko indywidualną przyjemność oraz zarobek poszczególnych jednostek, ale i okazję do wielowymiarowego rozwoju człowieka, a także pożytek społeczny, z niego płynący. Nie wierzono też we wszechmoc komercji w zaspokajaniu wszelkich potrzeb ludzkich. Wiedziano choćby to, że taki sposób spędzania wolnego czasu, jakiemu sprzyjać miały rezerwaty, łączy się z popularyzacją wiedzy i ćwiczeniem silnej woli, czego nie zapewnia sama tylko fizjologiczna regeneracja na świeżym powietrzu, będąca istotą wczasów „popularnych”.
Oddajmy znów głos J. Rygielskiemu (rozdział „Miejsce dla wibramów”, s. 26-8):
„Wartości górskiej turystyki nie należy szukać w sferze drobnomieszczańskich, kulinarno-hotelowych rozrywek (...) Dalecy jesteśmy od twierdzenia, że ludziom z wyższym wykształceniem należą się w górach większe prawa niż innym, ale zrównanie szans nie powinno polegać na upowszechnieniu gustów prymitywnych. Przeciwnie, jak najszerszym kręgom społeczeństwa należy oferować model turystyki wartościowej, kształcącej.
[To znów jest dziś niezrozumiałe, ponieważ każdemu skojarzy się z jakoby edukacyjnymi lekkostrawno-komercyjnymi ścieżkami przyrodniczymi, będącymi w założeniu „atrakcjami turystycznymi”, służącymi do spędzania możliwie największej ilości masowych turystów.]
Na Wschodzie i Zachodzie już dawno uznano turystykę górską za pożyteczny społecznie sposób spędzania wolnego czasu. Środkami finansowymi i administracyjnymi działa się na rzecz jego rozwoju.
We Francji nocleg wysoko w górach jest tańszy niż w dolinie, a ceny żywności są niższe niż w położonych przy szosach gospodach. Ale też i klientela jest tam inna niż w naszych schroniskach. Nie kursokonferencje, nie wczasy rodzinne, ale turyści z prawdziwego zdarzenia, którzy o piątej rano wybierają się na całodzienną wędrówkę. Od dziesiątej wieczorem rygorystycznie przestrzega się ciszy nocnej, a do pomieszczeń mieszkalnych można wchodzić dopiero o kolacji, co automatycznie wyklucza traktowanie schroniska jak hotelu.
[Jest to także myślenie dziś zupełnie niepojęte. Jaki sens ma pozbawianie się zysków w tak ciekawych miejscach, jak te, w których znajdują się schroniska? Jaki sens ma zaprowadzanie dyscypliny, co przecież musi zmniejszać ilość chętnych, zwłaszcza spośród tych, którzy mogliby zapłacić najwięcej?]
W wielu krajach oczywiste stało się również przekonanie, że inne prawa w stosunku do przyrody muszą przysługiwać znającym się na niej i jej nie (lub przynajmniej mało) szkodzącym, inne zaś spragnionym rozrywek. (...)
Umówmy się, że mówiąc „turysta” mamy na myśli osobnika, który cele poznawcze przedkłada ponad inne i jest gotów ponieść wysiłek intelektualny i fizyczny dla wzbogacenia wrażeń, wyniesionych z wędrówki. (...) Natomiast nie są w tym rozumieniu turystyką wczasy, ani też inne formy rekreacji, których głównym celem jest wypoczywanie.”
Dziś nawet nie jesteśmy już w stanie pojąć, o co chodziło pomysłodawcom rezerwatu. Dziś nie ma przecież turystyki ”prawdziwej”, kwalifikowanej, i opartych na fizjologii wczasów. Jest po prostu „turystyka”, łącząca jakoby pozytywy tamtych dwóch. Nikt też już nie zadaje pytań takich, jak te z książki Michałowskiego i Rygielskiego w „Spór o Bieszczady” (s. 62):
-
Jaka jest turystyczna pojemność Bieszczadów (czy jakiejkolwiek innej części kraju)?
-
Czy po sezonie równowaga biologiczna wraca do normy?
Zamiast tego, zadaje się jedno pytanie, zupełnie inne:
-
Jak ściągnąć do Polski kolejne miliony masowych turystów, jak najwięcej do każdego regionu, by Polacy mogli wreszcie dogonić „Zachód” w poziomie konsumpcji?
***
Równie dziwnie, wręcz groteskowo brzmią słowa Piotra Topińskiego z książki „Kampinoskie bobry” (wydawnictwa „Alfa”, Warszawa 1987, obwoluta):
„Pragnę przekonać Czytelnika, że zorganizowanie naukowo-dydaktycznej wyprawy do pobliskiego lasu, który niekoniecznie musi być od razu Puszczą Kampinoską, może być nie mniej frapujące, niż udział w ekspedycjach na Antarktydzie, Spitsbergenie czy Oceanie Indyjskim.”
Ci, którzy czytają takie słowa dziś, muszą być przekonani, że autorem ich jest mitoman. Cóż może być tak interesującego w „zwykłym”, polskim lesie, że porównuje się go z Antarktydą? Ale to jest właśnie różnica poznania polegającego na zdobywaniu wiedzy od „poznania”, polegającego na „zaliczaniu atrakcji”, co rzutuje na zupełnie inny sposób patrzenia na te same rzeczy. Masowy turysta domaga się ciągłych nowości, rozrywek, które szybko go nudzą – i nie znosi bezsensownego oraz uciążliwego, jego zdaniem, wysiłku poznawczego. Ocean Indyjski, Antarktyda – są dla niego ciekawe, bo nowe, bo nie przywykł do nich. Ale jaka jest obiektywna wartość takiego myślenia, skoro dla mieszkańców wybrzeży Oceanu Indyjskiego zwykłe jest z kolei właśnie to otoczenie, w którym żyją, a europejski las jest czymś egzotycznym? Turysta, który „cele poznawcze przedkłada ponad inne”, sięga głębiej - i odkrywa coraz to nowe wiadomości, znajdując w tym przyjemność i zyskując za swoją wiedzę szacunek w swoim otoczeniu. Okazuje się bowiem, że każda część świata jest ciekawa sama w sobie i ma swoje osobliwości, niespotykane gdzie indziej.
Masowa turystyka działa niestety zupełnie odwrotnie, niż ten rodzaj turystyki, który kiedyś zwano kwalifikowaną. Turystyka kwalifikowana czyni z rzeczy, zdawałoby się, zwykłych – bardzo interesujące i nadzwyczajne. To jest właśnie naukowy sposób patrzenia na świat. Czy wiedzielibyśmy tyle o pospolitym zwierzęciu domowym, jakim jest koń, gdybyśmy zamiast interesować się nim i badać, ograniczyli się do oczywistego z nienaukowego punktu widzenia stwierdzenia: „koń jaki jest, każdy widzi”? Turystyka masowa działa przeciwnie – ona udostępnia za pieniądze miłośnikom rozrywek tę Antarktydę, Spitsbergen i Ocean Indyjski – przekonując ich ostatecznie, że są to miejsca nudne - gdy tylko przestaną być nowe.
***
Tak samo dziś trudno nam jest sobie wyobrazić nawet, że celem pierwszej demonstracji ekologicznej w okresie PRL, 2 maja 1976 r., nie była „obrona praw zwierząt”3, lecz ochrona Wielkopolskiego Parku Narodowego przed domkami letniskowymi ludzi z nomenklatury komunistycznej (nad jez. Małym Rosnowskim; wśród domkowiczów byli m. in. emerytowany generał, wyższy oficer Służby Bezpieczeństwa, dyrektorzy zakładu). Brała w niej udział młodzież liceów z Poznania i grupa dorosłych, w której znajdował się bankowiec – czy wyobrażacie sobie współczesnego bankowca, protestującego przeciw domkom letniskowym? Niektórych uczestników spotkały potem nieprzyjemności (pisze o tym Zbigniew T. Wierzbicki w artykule „Pierwsza manifestacja ekologiczna w PRL”, „Przyroda Polska”, VII 1990).
Dziś każdy może najwyżej żałować, że to nie jego domek stoi nad jeziorem – zresztą liberałowie wmawiają nam, że to jedyny możliwy powód sprzeciwu. Dawna nomenklatura stała się przecież nową, „prawdziwą” (bo gospodarczą) elitą narodu, chwaloną i naśladowaną przez wszystkich.
„Nowoczesny” miłośnik przyrody jest bowiem wegetarianinem, a swoją miłość do natury przejawia w wyjeżdżaniu z ulubionym pieskiem lub kotkiem do położonego nad leśnym jeziorem domku letniskowego. Domki podobnych „miłośników przyrody” odcięły niejednokrotnie zwierzynie dostęp do wodopoju, zdewastowały otoczenie florystycznie i krajobrazowo, obecność i sposób zachowania ich mieszkańców płoszy miejscowe zwierzęta, a czworonożni pupile polują na nie4. Cóż to jednak „nowoczesnego miłośnika przyrody” obchodzi5?
***
Podobnym głosem z innego świata jest, gdy słyszę, jak pewien opozycjonista, zatrzymany przez milicję, tłumaczył się, że nie wyda kolegów, ponieważ nie chce, żeby przyszłe pokolenia miały o nim opinię taką, jak o jednym ze spiskowców z okresu rozbiorów, który załamał się w śledztwie.
Pobrzmiewają tu jakby echa „Pieśni o Rolandzie”, w której znajdująca się w beznadziejnej sytuacji drużyna ślubuje swemu wodzowi wierność: „Z pewnością nie przyniesiemy ci wstydu, i jak tylko Bóg pozwoli, [po śmierci] nie będą o nas mówić źle”. Jest to odpowiedzialność przed historią, zupełnie niezrozumiała w epoce, w której panuje materialistyczna dewiza „po nas choćby potop”, oraz niewzruszone przekonanie, że śmierć to problem, który nas nie dotyczy6.
***
Nikt dziś też nie mówi nam, jak wielkim dobrem jest inny człowiek obok nas. Że nie jest on gratem, zawadzającym nam drogę, frajerem do wykorzystania, ani potencjalnym wrogiem. Że nie jest „towarem” który zawsze występuje w nadmiarze. Że nie jest prawdą, iż usługi innych ludzi zawsze będzie można kupić, nie przejmując się relacjami międzyludzkimi, bo „każdy chce zarobić” – i że w związku z tym usługodawcy nie należy się wdzięczność. Że swojego standardu życia nie zawdzięczamy wcale wyłącznie sobie – lecz także innym ludziom7, w tym również wszystkim poprzednim pokoleniom, do doświadczeń których „ludzie nowocześni” odczuwają taką pogardę.
1 Zwłaszcza dziwne musi się dziś wydawać, że na takie porządki musiał godzić się wielki, zdawałoby się, indywidualista, jakim był Edward Stachura, który wszak brał udział w jednym z kowbojskich rajdów.
2 Podobnie tak oczywiste dla westmanów zestawienie turystyki z patriotyzmem i wojskowością wydaje się obecnie nonsensowne. No, bo co może mieć wspólnego z wojskiem wakacyjne słodkie nieróbstwo, połączone z maksymalną intensyfikacją przyjemności? Wojsko to wszak zawód, nie rozrywka - a w dodatku przecież polega ono na nieprzyjemnym wysiłku i równie nieprzyjemnym podporządkowaniu się.
3 Po 1989 r. utożsamiono bowiem ochronę środowiska z „obroną praw zwierząt”. Znów trzeba wytłumaczyć, na czym polega różnica, bo dzisiejsi ludzie tego nie zrozumieją. Ochrona przyrody była ochroną przyrodniczego dziedzictwa narodowego, wynikającą z pobudek użytkowych, naukowych i patriotycznych. „Obrona praw zwierząt” wynikała natomiast z:
-
rozdzierającego liberalne społeczeństwo konfliktu między jednostkami ludzkimi, owej liberalnej wojny gospodarczej wszystkich ze wszystkimi,
-
konieczności znalezienia sobie bliskiej istoty w tym świecie wzajemnej wrogości, a następnie ochrony jej tak, jak się dawniej, w czasach, które miały być jakoby „komunistyczną utopią”, chroniło bliskich sobie ludzi,
-
przenoszenia swoich stosunków z tą istotą na inne zwierzęta.
Owo utożsamienie spowodowało kompromitację idei ochrony środowiska w oczach normalnych ludzi. Słusznie traktowali oni pomysły zrównywania w prawach ludzi i zwierząt jako patologię i dziwactwo. Okazało się, że na tym właśnie ma polegać ochrona przyrody – a więc jest ona głupia.
Wobec takich, jak wyżej wspomniane, źródeł, „obrona praw zwierząt” łączyła się z kampanią antropofobii i nieliczniem się z interesami ludzi – nic dziwnego, skoro mieli przecież być źli („dobry jestem tylko ja i zwierzęta”). Poskutkowało to więc również przeciwstawieniem idei ochrony przyrody interesom ludzi. Ochrona przyrody okazała się więc być nie tylko głupia, ale i szkodliwa. Wykorzystały to natychmiast środowiska liberalne gospodarczo, widzące w zasadach ochrony przyrody, tej prawdziwej, barierę dla nieograniczonej konsumpcji środowiska, mającej w myśl ich doktryny powodować „rozwój”, a więc reprezentować właśnie interesy ludzi. Tak więc interes człowieka został utożsamiony z interesem zasobnych w pieniądze chuliganów. Spowodowało to zepchnięcie owych trzeźwo myślących do ich obozu. Wiązało się to również z utożsamianiem, w myśl światopoglądu liberalnego, racjonalizmu i rozsądku z dążeniem do własnej egoistycznej korzyści.
Zwróćmy też uwagę, że program „obrony praw zwierząt” milczeniem pomijał kwestie ochrony roślin i środowiska jako takiego. Ważne było, żeby poszczególnym osobnikom miłych zwierzątek nie działa się krzywda. Nie trzeba, oczywiście, dodawać, że oparta na chorych emocjach i lansowana przez media „obrona praw zwierząt”, wypierała w tej sytuacji prawdziwą ochronę środowiska również wśród działaczy ochroniarskich, tzw. ekologów. To znaczy, coraz mniej w ich myśleniu i działaniach było z ochrony przyrody, a coraz więcej – z „obrony praw zwierząt”. Ochrona przyrody okazała się bowiem czymś nazbyt intelektualnym, jak na czasy, w których założono kierowanie się emocjami i ślepą wiarę rozpalającym je „autorytetom”, zaś bagaż kultury inteligenckiej uznano za komunistyczny śmietnik, którego należy się pozbyć. Kogo zresztą miało w czasach, gdy jawnie potępiano dobro wspólne, obchodzić jakieś dziedzictwo narodowe?
4 Plaga domków letniskowych jest również jednym z głównych instrumentów szerzenia się kosmopolityzmu lokalnego, który w obecnych warunkach (otwarte granice) bardzo łatwo przekształca się w kosmopolityzm międzynarodowy. Właściciel domku letniskowego nie jest bowiem ani mieszkańcem, ani gościem na danym terenie – ma przywileje jednego i drugiego, a żadnych obowiązków. Przy czym te przywileje są prawami na szczeblu luksusowym, są to często wręcz przywileje, których pozbawiona jest miejscowa ludność (najpiękniejsze fragmenty danej okolicy na wyłączny użytek właścicieli daczy!). Zwróćmy też uwagę, że przywileje te zostały KUPIONE. Nic dziwnego, że w czasach, gdy jedyne obowiązki, na które się godzimy, to te, za których wypełnianie dostajemy pieniądze i panuje przekonanie, że wszystko powinno być do kupienia, ta szkoła kosmopolityzmu cieszy się ogromnym powodzeniem.
5 Warto tu zwrócić uwagę na jeszcze jedną charakterystyczną cechę ludzi tamtych czasów, nie tylko westmanów. Otóż szczytem postępu technicznego/cywilizacyjnego nie były dla nich najnowsze modele samochodów, komputerów i komórek, lecz podbój Kosmosu. Czyli bądź co bądź coś wymagającego dużej wiedzy, łączącego się również z Podróżą – i poszerzającego ludzkie horyzonty. Dziś jest to oczywiście tylko kolejna rozrywka dla znudzonych biznesmenów – z tym, że dla bardzo bogatych.
6 Jedno jest sprzeczne z drugim? To nic, nie pierwszy to przykład na wewnętrzną sprzeczność i brak konsekwencji w dominującym dziś światopoglądzie.
7 Wszystkim, którzy myślą, że swój standard życia zawdzięczają jedynie sobie, proponowałbym w celu wyleczenia się z liberalnej pychy samotny wyjazd na teren o powierzchni Polski, zupełnie bezludny i porośnięty lasami. Taka szkoła przetrwania – ale nie rozrywkowo-komercyjna, w wersji „light” dla biznesmenów i imprez integracyjnych, tylko prawdziwa. Ciekawe, czy potrafiliby zapewnić sobie standard, na jakim żyją w obecnych dużych miastach, o ile by w ogóle przeżyli.