Rozdział 17
Próby odbudowy
Klęska, która miała być wolnością, rozwiała nasze marzenia. Do tamtych czasów „nie mogło być powrotu”, ponieważ nasze wartości z tamtego okresu „nie zgadzały się z kapitalizmem i demokracją”. Kto jest przeciw „kapitalizmowi i demokracji” – ten w myśl teorii dwóch możliwych ustrojów siłą rzeczy musi być komunistą, a w „najlepszym” razie – nazistą. Co właściwie na jedno wychodzi, ponieważ liberałowie gospodarczy i tak głosili, że nazizm to socjalizm, a zatem właściwie - komunizm. Koło się zamknęło.
A jednak pojawili się ludzie, którzy postanowili wskrzesić świat wartości poza materialistycznym „nowoczesnym społeczeństwem” raz jeszcze, odbudowując od podstaw świat westmanów – tyle, że w innym miejscu. Zrobili to instynktownie, nie mając żadnej łączności z przemilczanymi przez jednych, a programowo zapominanymi przez drugich poprzednikami, opierając się bardziej na dziedziczonych odruchach. Byli to członkowie grup rekonstrukcji historycznych oraz miłośnicy nowych dyscyplin sportowych, zwłaszcza ekstremalnych. Nie protestowali już przeciw niczemu i z niczym nie walczyli – bo przeciw czemu protestować w raju na Ziemi? I o co walczyć? O powrót komunizmu1? Nie utożsamiali się też aż tak silnie z obiektami swojego odtwórstwa2 i nie próbowali eksponować „skompromitowanych” wątków artystyczno-wspólnotowych. Skupili się natomiast na – jak się im zdawało – „bardziej realnej” - bo łatwiejszej do zaakceptowania przez materialistów – nauce oraz wiedzy i umiejętnościach praktycznych.
Faktem jest, że marksiści wiecznie wycierali sobie buzię materializmem naukowym i że nauka jest mniej subtelna od sztuki oraz więzi międzyludzkiej. Tyle, że liberałowie gospodarczy od dawna już trąbią, iż nauka, zwłaszcza teoretyczna, to „socjalizm” i gotowi są zaakceptować jedynie wynalazczość – pod warunkiem, że „znajdzie ona sobie miejsce na wolnym rynku” – czyli dostarczy dużych i szybkich zysków.
Rekonstruktorzy historyczni postanowili sobie znaleźć w skomercjalizowanej, materialistycznej rzeczywistości niszę, przekonani, że „wolny rynek” uszanuje ich tożsamość i autonomię, gdy będą z nim posłusznie współpracowali. Niszę, w której znów liczyła się będzie wiedza i umiejętności, a nie tylko zasobność portfela, i gdzie możliwa byłaby prawdziwa przyjaźń oraz autentyczne przygody, nie tylko „atrakcje dla turystów”. Kontestację systemu zastępuje uczestnictwo w nim przy zachowaniu autonomii. Współpraca z nowym ustrojem miała polegać na dawaniu pokazów i sprzedaży wyrobów na imprezach komercyjnych, mających ściągać tłumy turystów „by zostawili pieniądze”. Z kolei sportowcy ekstremalni sądzą, że uzyskają ten sam efekt dzięki tworzeniu zapotrzebowania na kosztowny często sprzęt.
Oczywiście, jest to iluzja. Nawet „ucieczka do przodu” – jaką jest budowa nowych tożsamości - nie rozwiąże problemu, ponieważ zburzyć dla zarobku można wszystko, a burzy się zawsze szybciej, niż buduje. Naiwnością jest zaś zakładanie, że w czasach, gdy wszystko jest na sprzedaż, ktoś nie wykorzysta nastręczających się zysków tylko dlatego, że... my tak sobie życzymy. Dlaczego niby miałby to robić? Z wdzięczności za zgodną współpracę z ustrojem i wcześniejsze zyski - niekoniecznie zresztą tego samego człowieka, częściej jego poprzednika lub konkurenta? Przypisywanie jakichkolwiek motywacji etycznych działalności „wolnorynkowej” jest zresztą śmieszne.
Mechanizmy działania przemysłu turystycznego, a zwłaszcza najbardziej wynaturzonej jego formy, jaką są imprezy integracyjne, są ogólnie znane. W dążeniu do zwiększenia ilości sztucznych przygód („atrakcji turystycznych”), szczególnie w miarę, jak stare będą nudzić się masowym turystom, niewątpliwie będzie on starał się przerobić tożsamość środowisk sportowych i grup rekonstrukcyjnych również na „atrakcje”. Odbywać się to będzie w ten sam sposób, jak w przypadku rozkładu turystyki kwalifikowanej – część ludzi się kupi i zrobi z nich organizatorów „atrakcji”, resztę – zepchnie na margines, przy czym sama komercjalizacja wpłynie na spadek atrakcyjności tego stylu życia i rozpad wielu grup. Już dziś imprezy, w których biorą udział rekonstruktorzy, są tak nastawione na zarobkowanie, że prawdziwi rekonstruktorzy coraz częściej zadają sobie pytanie: „Co ja tu robię?”. Już teraz też tożsamość grup rekonstrukcji historycznych usiłuje się przerobić na kolejny typ imprez integracyjnych.
I może właśnie dlatego, mimo teoretycznego optymizmu, w środowiskach rekonstruktorskich od początku wyczuwało się jakby nieustanną niepewność. Jest to jakiś klimat tymczasowości, obcy wierzącemu w jasną przyszłość po obaleniu komunizmu pokoleniu westmanów. „Dziś istniejemy, ale jutro mogą nas wyssać i wyrzucić...”
Najszybciej wnioski wyciągnęli z tego sportowcy ekstremalni, wyrośli z kultury wybitnie egzystencjalistycznej – a więc mało ceniącej sobie ludzkie życie. Już teraz zaczynają uciekać na jedyne pole, na które komercja nie może podążyć za nimi. Tym polem jest łamanie prawa, stwarzające zagrożenie dla innych osób. Stąd coraz częściej uprawiają swoje sporty w dużych miastach.
I jeszcze jedna różnicę można zauważyć między dawnymi „środowiskami życia alternatywnego”, a ich obecnymi następcami. Tamci tworzyli jedną wielką społeczność wolnych ludzi, podzieloną tylko na specjalności tak samo, jak różne rodzaje broni tworzą jedną armię. Poszczególne środowiska interesowały się sobą nawzajem i szanowały, ich hierarchie uznawane były przez inne środowiska. Różnice między harcerzem, członkiem właściwych środowisk turystycznych, muzykiem lub poetą, rekonstruktorem, alpinistą, żeglarzem, „terenowym” przyrodnikiem lub historykiem – były bardzo niewielkie i płynne3; wielu ludzi należało zresztą do kilku środowisk i specjalności jednocześnie. Ich następcy tworzą natomiast całkiem odizolowane zbiorowości ze specjalizacyjnymi klapkami na oczach i kompletnym brakiem nie tylko łączności z innymi podobnymi środowiskami czy zainteresowania nimi, ale również poczucia jakiejkolwiek z nimi wspólnoty. Występuje przy tym tendencja do rozpadu tych środowisk (na wzór yuppies) na drobne, hermetyczne grupki koleżeńskie, w których z miejsce wspólnych zainteresowań i pasji zajmują stopniowo prywatne sprawy ich członków4.
***
W resztkach środowisk turystycznych widzi się dziś tylko frajerów, którzy przecierając szlaki biznesmenom, dostarczają im za darmo zarobków. Harcerze służą dodatkowo jako kopalnia „mięsa armatniego” dla partii politycznych (które nic dla nich nie robią), oraz darmowa przechowalnia dzieci dla „niemających czasu” rodziców. Nie należy się jednak z tej racji harcerzom ze strony tych rodziców żaden szacunek – „łoś nie bierze, gdy jeleń daje”. W odróżnieniu od komercyjnych firm, którym tacy rodzice powierzają dzieci przez pozostały czas wolny od szkoły, harcerze nie biorą przecież za swoją pracę pieniędzy. Ktoś, kto robi coś za darmo, to pachnący komunizmem frajer, nieudacznik, zacofaniec i dziwak – tym bardziej zasługujący na pogardę, że obnoszący się ze swoim dziwactwem publicznie. Gdy traktuje swoją tożsamość serio – jest ponadto jeszcze zdziecinniały. I jeśli dziś nikt nie wyśmiewa członków grup rekonstrukcyjnych, to tylko dlatego, że byli oni długo tak ulegli wobec komercji, że uznano, iż uważają oni swój styl życia wyłącznie za rozrywkę. Przez biznes i samorządy lokalne są oni oczywiście traktowani jak maszynki do dostarczania im pieniędzy. Ludzi, którzy swoim światopoglądem i postawą tak nie pasują do „tych czasów”, jak te środowiska, pewno zwalczano by zresztą dziś, jako „komunistów”, otwarcie - gdyby nie korzyści, które „zarobasy” i stada pijawek, które obsiadły Polskę, czerpią z ich istnienia.
Dziś kontrkultury „negatywne”, na skutek podejmowania przez tworzących w ich klimatach artystów tematów II wojny światowej, wracają do oficjalnego życia Polski. Środowiska, żyjące wciąż klimatami kontrkultur „pozytywnych”, trwają zaś dalej na marginesie – ledwo tolerowane, wykorzystywane, pogardzane, wyśmiewane, przez nikogo nie szanowane - resztki dawnej inteligencji polskiej, wciąż uparcie trzymające się poglądu, że życie jest czymś więcej, niż tylko przepuszczaniem przez siebie pieniędzy5.
***
Grzegorz Łyś pisze w artykule „Indianie z białostockiej prerii” (“Rzeczpospolita”, 4 IX 2009):
“Dla Marka Maciołka – zarabiającego na życie w fabryce worków od odkurzaczy – te coraz bardziej ożywione “indiańskie interesy” i rozrastające się w letnich obozach kupieckie faktorie to szkodzące sprawie Indian handlowanie stereotypami. Co gorsza, zajmują się tym nie tylko wypróbowani przyjaciele i znawcy czerwonoskórych, ale i osoby, dla których indiańskie symbole to tylko pomysł na urządzenie pensjonatu czy restauracji.
- Tego nie da się zatrzymać, takie mamy czasy – stwierdza “Wiktorio” [tj. Bogdan Zdanowicz. I znów to “heglowskie ukąszenie”! Pytanie, czy ktoś próbował?].
Dla młodzieży zwiedzającej indiańskie wioski Winnetou, z jego mentalnością i niewzruszonymi zasadami, to postać całkowicie już obca. Jednak polscy przyjaciele Indian na razie nie obawiają się losu ostatnich Mohikanów.
- Zawsze znajdą się ludzie o trochę innej wrażliwości, którzy nie mogą zrealizować się w zwykłym życiu – uważa Maciołek. – A Indianie zawsze będą pociągającym przykładem.”
Optymistyczny, naiwny pogląd! Ludzie o innej wrażliwości, niepasujący do „zwykłego”, materialistycznego życia – z pewnością znajdą się zawsze. Ale gdy tożsamość grup rekonstrukcyjnych będzie uważana już tylko za komercyjną rozrywkę – czy będą chcieli do nich należeć? Oczywiście, nie znaczy to, że zabraknie dla nich miejsca – zawsze zostanie im jeszcze tożsamość kloszarda. A gdy i ta zostanie skomercjalizowana przez przemysł turystyczno-rozrywkowy, czego już są oznaki – pozostaną jeszcze więzienia i szpitale psychiatryczne.
Starzy ludzie
mówią
tylko ziemia przetrwa.
Mówiliście prawdę.
Nie mylicie się.
(pieśń indiańska – za: Dee Brown „Pochowaj me serce w Wounded Knee”)
1 Ba, w grupach rekonstrukcji historycznych można zauważyć coś wręcz przeciwnego: wiernopoddańczą wdzięczność wobec „nowoczesności”, która, mimo iż są śmiesznymi i żałosnymi utopistami oraz reliktem komunizmu, toleruje przecież egzystencję ich ruchu. Jest to wdzięczność wobec kogoś, kto mógłby czy nawet powinien zrobić im coś złego, ale tego nie robi. Stosunek ten przypomina wdzięczność kogoś skazanego na karę śmierci, ale ostatecznie ułaskawionego, albo żony do męża-alkoholika, który mógł przecież pobić mocniej. Zdają sobie oni sprawę, że są w „nowoczesnej”, pozbawionej niebezpiecznych mrzonek rzeczywistości kimś godnym najwyższej pogardy i potępienia. Że właściwie takie tendencje powinno się wykorzenić, i jedyne, co może ich usprawiedliwiać, to to, że ich inteligenckie skłonności są silniejsze od nich samych. Na takie właśnie dno upokorzenia zepchnęła polskich inteligentów ideologia „kapitalizmu”.
2 Jednak i u nich można znaleźć zamaskowaną postać tego samego westmańskiego dążenia do odnalezienia ideału. O ile jednak westmani idealnego miejsca na Ziemi poszukiwali w przestrzeni: w Stanach Zjednoczonych i w Bieszczadach, to rekonstruktorzy drugiej generacji poszukują go w czasie: w rozmaitych epokach historycznych.
3 Z tego bynajmniej nie wynikał niższy ich poziom fachowości, który w większości spośród tych środowisk był wyższy, niż obecnie.
4 Jest to faktycznie realizacja współgrającego z komercjalizacją programu stopniowego wygaszania inteligenckości, jako już nie tylko reliktu komunizmu, dla którego nie ma miejsca w świecie wolności i nowoczesności, ale wręcz czegoś uciążliwego dla własnych członków. Na szczęście, nie brak też inicjatyw przeciwnych, integrujących wewnętrznie poszczególne środowiska. Smutny jest jednak fakt, że jedyne środowisko, które ma dostateczny potencjał organizacyjny i autorytet, że mogłoby znów scalić ogólnopolską społeczność poszukiwaczy niezwykłości – harcerstwo - podległo już tak mocno demoralizacji, zastojowi i kultowi bierności, że nie ma zamiaru tego robić. Rozpad na koleżeńskie towarzystwa wzajemnej adoracji bardziej zaawansowany jest tylko w studenckich i parastudenckich klubach turystycznych, a kultura harcerska najczęściej dawno już zredukowała się do czystej formy.
5 Istnieją ponadto jeszcze grupy inteligenckie wśród ludzi starszych oraz (często typu przedwojennego) w małych miejscowościach. Tylko tam możliwe jest jeszcze zachowywanie wartości inteligenckich poza „środowiskami życia alternatywnego”. Pierwsza z tych grup aktualnie wymiera, druga – jest właśnie likwidowana przez „procesy cywilizacyjne” - razem z lokalnymi społecznościami, którym służy.