Część 3. Rozdział 16
Krajobraz po bitwie
Etos pokolenia westmanów przetrwał dziś w miarę dobrze wyłącznie w harcerstwie. Dlaczego tak się stało – nietrudno się domyślić. Harcerstwo, jako jedyne większe środowisko, nie opierało się przede wszystkim na wierze w USA, tylko na własnej, stuletniej tradycji. To prawda, że i ono uległo dziś daleko idącej degeneracji, stając się z ruchu paramilitarnego czymś pośrednim między klubem towarzyskim młodzieży, a organizacją charytatywną (bezpłatną przechowalnią dzieci dla „niemających czasu” rodziców) i ewentualnie – w przypadku ZHR – paraprotestancką „wspólnotą”. Trudno się zresztą temu dziwić. Jaki jest sens istnienia organizacji paramilitarnej w społeczeństwie konsumpcyjnym epoki „końca historii”, gdzie wojny już nie będzie?
Nie ma tu już jednak ducha buntu przeciw rzeczywistości, nawet takiego, który skutkuje ucieczką na peryferie. Pogodzono się, że przemysł wszedł w turystykę i przerobił ją na rozrywkę, jak też i z tym, że turystyka komercyjna musi zewsząd wypierać ich styl życia. Zgodzili się, że wszędzie są tylko pionierami, że korzyści z ich ciężkiej pracy zbiera ktoś, kto nie orze i nie sieje, a jedynie wkłada x pieniędzy, by wyjąć 10x. Aby uniknąć etykietki „oszołoma”, albo i komunisty, harcerze wolą nie wypowiadać żadnych krytycznych uwag pod adresem obecnej rzeczywistości nawet w gronie kolegów. Nic się przecież nie da na to poradzić...
Chowają więc swoje uwagi tylko dla siebie. Skutek tego jest taki, że ich styl życia przestaje mieć wagę zbioru wartości pewnej zbiorowości. Zaczyna być za to zbiorem wartości prywatnych, od czego w epoce komercyjnej płycizny i bezideowości niedaleko do prywatnego gustu, który z kolei zależy dziś nie od smaku, lecz od aktualnej zachcianki. Jeden ma gust taki jak oni, drugi inny, i woli obmacywać dziewczyny na dyskotece albo popijać piwo przed telewizorem. O gustach się nie rozmawia, bo żaden wybór nie jest lepszy od pozostałych. To przecież tylko gusta, dotyczące różnych form rozrywki...
Jeśli gdzieś się jeszcze można tego buntu dopatrywać, to wśród grup odtwarzających Indian. Istnieją one wciąż, choć w odróżnieniu od wielu innych grup rekonstrukcyjnych starają się być bardziej z dala od komercji, dlatego są mało zauważane. Z dawnymi kowbojami łączy ich niechęć do „cywilizacji”, która przetrwała po dziś dzień. Jak nietrudno się domyślić, oni również przetrwali, bo nie opierali się głównie na fascynacji Ameryką (a jeśli już, to tą sprzed inwazji białych), lecz na czymś innym, mianowicie na micie „dobrego dzikusa” w wersji najpopularniejszej, czyli amerykańskiej. Mają oni zabarwienie „ekologiczne” – stąd oczywiste są związki takich grup ze środowiskami ekologicznych aktywistów1, które, jak wiadomo, dalej prowadzą walkę. Dlatego też „Indianie”, jako jedyni, nie złożyli wciąż częściowo broni. Co prawda, tylko w słowach, ale lepsze to, niż nic – zwłaszcza w czasach, kiedy za jedyną formę przeciwdziałania czemukolwiek (prócz nierealnej walki zbrojnej) uznaje się protest słowny.
„- ...Cnoty przypisywane czerwonoskórym: szlachetność, prawdomówność, odpowiedzialność za słowa i czyny. W obecnych czasach nie mają one wielkiego zastosowania – przyznaje Marek Maciołek, wydawca i redaktor naczelny poświęconego kulturze Indian kwartalnika „Tawacin”.
- Jeszcze moi dziadkowie mawiali czasem: ten człowiek łże jak pies. A dziś można skończyć nawet studia w tym kierunku, np. marketing – dodaje szef najstarszej w kraju „wioski indiańskiej” pod Białymstokiem, Mirosław Bogusz” (Grzegorz Łyś, „Indianie z białostockiej prerii”).
Natomiast środowiska „czysto” turystyczne w obecnych czasach są w głównym zrębie prawdziwymi „rezerwatami klęski”. Znajdują się one na tym poziomie intelektualnym i duchowym, jaki wytworzył się na skutek Wielkiego Upadku. Charakteryzują je cechy yuppies: brak życia umysłowego, skupienie się wyłącznie na sprawach osobistych swoich i kolegów, dyskusje na banalne tematy. Klęska wpłynęła na ich jeszcze dalej idące odseparowanie się od świata zewnętrznego. Utknęli tam, przywykli do tego i nawet pozytywne przemiany na zewnątrz wiele w nich nie zmieniają.
Nawet wśród miłośników „kaskaderów literatury” nie spotyka się już w zasadzie ludzi takich, jak dawniej. Ludzi, którzy fascynują się tą twórczością, nie przyciąga do niej przeważnie tęsknota za Pięknem i życiem alternatywnym wobec obecnego „kapitalistycznego syfu” – lecz ich wielki, nieznoszący ograniczeń indywidualizm.
Turystyka kwalifikowana, zmieniona w rozrywkę dla posiadaczy pełnej kabzy, zaczęła w końcu obrastać gadżetami i stała się w okazją do popisywania się poziomem konsumpcji, jak wszystko dzisiaj. Obecnie usilnie i skutecznie lansuje się utożsamienie turystyki pieszej z nordic walkingiem, czyli „chodzeniem z kijkami”. Tak więc istotą pieszych wędrówek staje się posiadanie kijków – im nowszego i bardziej reklamowanego modelu, tym lepiej. Czasy, w których na ludzi popisujących się posiadaniem czegoś patrzono na szlaku krzywo, to dziś przeszłość tak odległa, jak bitwa pod Grunwaldem. I tak będzie do czasu, kiedy uczestnicy tej maskarady nie zorientują się, że szpanować gadżetami można także i w sposób niewymagający wysiłku fizycznego – wtedy już pies z kulawą nogą nie spojrzy na to, co niegdyś było treścią naszego życia.
***
Z chwilą, kiedy zrozumieliśmy, że więź międzyludzka to utopia i komunizm, a będąca ostatnią nadzieją na jej zachowanie turystyka to tylko łatwa przyjemność i zarobek, zaczęliśmy się oddalać od siebie. Nie uciekaliśmy już od „cywilizacji” – uciekaliśmy od siebie nawzajem. Ideałem nie było już życie w wolnej, pozbawionej materialistycznych patologii społeczności włóczęgów. Ideałem stał się domek letniskowy, ogrodzony od świata zewnętrznego płotem, nieprzeszkadzający w jak najbardziej luksusowej konsumpcji oraz umożliwiający dawanie dostępu na swój teren tylko wybranym przez siebie osobom – i to wyłącznie dopóki, dopóty się ich pobyt tam akceptowało.
Choć izolowaliśmy się od siebie nawzajem coraz bardziej, nasze potrzeby emocjonalne jednak nie znikły. Nie każdy przecież potrafi się zmienić w bezmyślną maszynę do zarabiania pieniędzy na nowy samochód dla szefa. Więź z innymi ludźmi zaczęła zastępować nam więź ze zwierzętami – ich przecież nie dotyczyły ani reguły „wolnorynkowe”, ani „wyzwolenie ” z wartości moralnych. Im bezwzględniej podstawialiśmy sobie nogi w „wyścigu szczurów”, im bardziej przedmiotowo traktowaliśmy innych w imię „wolności”, raniąc się nawzajem - tym mocniej przekonywaliśmy się, że ludzie są źli i nic na to nie można poradzić. Można tylko się od nich odsuwać. No, bo co mieliśmy zrobić? To była przecież jedyna realna, dobra i nieutopijna rzeczywistość. A alternatywą był powrót do komunizmu...
Świat ludzi stawał się koszmarem - jedynymi dostępnymi w stosunkach międzyludzkich pozafizjologicznymi emocjami stawały się: chciwość2, pogarda i strach.
Tak więc zostawały tylko zwierzęta – chcieliśmy, czy nie. Chrześcijańska nauka moralna o świętości życia ludzkiego i jego wyższości nad życiem zwierzęcym zupełnie przestała pasować do naszego życia, a nawet wydawała się czymś okrutnym. Dlaczego życie istoty, która jest zła – i nie może być inna, bo byłaby to utopia i totalitaryzm - ma być święte i cenniejsze od życia istoty, która jest dobra? Dużo bardziej pasowały do nas: wegetarianizm i nauki o reinkarnacji. Z tej przyczyny nieustannie rosła w środowiskach dawnej wielkomiejskiej inteligencji rola sekt hinduistycznych i buddyjskich, a w przypadku ludzi bardziej zgorzkniałych – gnostyckich. Wszystkie one propaganda „demokratyczna” starała się włączyć w swój nurt walki o „prawa” oraz „wyzwolenia wszystkich ze wszystkiego”. Nawiązania gnostyckie np. są wyraźne, gdy się poszpera głębiej, w feminizmie.
W „nowoczesnej” rzeczywistości zapanowała bowiem antropofobia – nienawiść do ludzi. Konieczność akceptacji życia w anonimowym tłumie, połączona z koniecznością akceptacji panującego w nim radykalizującego się egoizmu jednostek, stawała się wszak psychicznie coraz bardziej nie do zniesienia. Stwarzało to podłoże dla wspieranego oczywiście przez „demokratów” przekonania, że „ludzi jest za dużo”. Była to normalna, ludzka reakcja człowieka zewsząd krzywdzonego – marzenie o tym, by natykać się na swoich krzywdzicieli możliwie rzadko. Ludzie są przecież źli, i inni być nie mogą, bo takie zachowania wymusza jedyny możliwy ustrój – „kapitalizm”. A skoro tak, to jedynym sposobem na zmniejszenie własnego cierpienia jest spowodowanie, by tych ludzi było mniej. Rozwiązania problemu proponowano rozmaite, od antykoncepcji po wojnę3. W rzeczywistości liczba Europejczyków – w tym także Polaków - malała, co stwarzało wręcz zagrożenie dla gospodarki, a w wielu krajach spowodowało konieczność sprowadzania emigrantów. Nie da się więc poglądu o nadmiernej liczbie ludzi, z takim przekonaniem głoszonego przez wielu, wytłumaczyć inaczej, jak po prostu reakcją na patologiczne stosunki międzyludzkie.
Dążenie do nie tylko zmniejszenia liczby ludzi, ale – w zradykalizowanej wersji - wręcz likwidacji ludzkości, przejawiało się przede wszystkim w podsycanej wciąż przez „demokratów” nienawiści do dzieci. Dziecko to przecież nowe życie ludzkie, a więc coś akurat przeciwnego, niż to, co proponowali zwolennicy powyższego poglądu.
Jedynymi spośród ludzi, których nie tylko wolno było kochać, ale należało wprost uwielbiać – były „mniejszości”.
Dawniej trzymane w domach w dużych miastach zwierzęta stanowiły jakby zamiennik własnego gospodarstwa czy też fragment przyrody, podobnie, jak rośliny doniczkowe. Obecnie zastępują nam bliźnich: przyjaciół, dzieci... Widać to dobrze po tym, jakie zwierzęta hodowano dawniej, a jakie hoduje się dziś. Kiedyś panowała duża różnorodność; dużym powodzeniem cieszyły się zwierzęta akwariowe. Obecnie ilość sklepów zoologicznych spadła, natomiast ogromnie wzrosła ilość hodowanych najbardziej podobnych do człowieka większych ssaków, zwłaszcza psów. Psy są zwierzętami społecznymi i w największym stopniu są w stanie zastąpić drugiego człowieka4. Moje obserwacje wskazują, że szczególnie wyraźnie występuje to zjawisko w tych miejscach, w których mieszkają ludzie „wykształceni i dynamiczni”.
Westmani zachwycali się życiem traperów i stąd starali się dobrze poznać przyrodę. Sprzyjała temu zresztą też wszechstronność zainteresowań inteligencji. Niestety, po 1989 r. legenda traperska zanikła wraz z legendą Dzikiego Zachodu, równocześnie zanikły nawyki inteligenckie, zaś przyrodę zaczęto traktować wyłącznie jako dobro konsumpcyjne, służące sprawianiu sobie fizjologicznej przyjemności. Nic dziwnego, że znajomość przyrody spadła na łeb, na szyję, wobec czego powszechne stało się przenoszenie naszych stosunków z domowymi pieszczochami na stosunki panujące w naturze. Tworzyło to idylliczne wyobrażenia o tych stosunkach, jakby żywcem przeniesione z dobranocek dla dzieci.
Teoretycznie, mimo zaniku normalnych relacji międzyludzkich w dużych miastach, wciąż jeszcze istniały ich wzorce w małych miejscowościach, do których można było się odwołać. Ale przecież takie relacje były same w sobie zacofane i komunistyczne, więc należało je zwalczać, nie odwoływać się do nich i naśladować. Tym bardziej, że „demokratyczne” media odcięły nam powrót do źródeł, przedstawiając mieszkańców małych miejscowości jako nie tylko zacofańców i komunistów, ale i złych, niebezpiecznych dzikusów. Zupełnie nie pasowało to do naszych doświadczeń z wędrówek, ale uznaliśmy, że skoro nasi mądrzy i zasłużeni przywódcy uznają ten pogląd za słuszny, to widać muszą mieć rację i należy się z nimi zgodzić5. Nawiasem mówiąc, w identyczny sposób niegdyś propaganda hitlerowska w Niemczech przedstawiała Polaków.
Zjawiska te są dziś tematem tabu. Mówi się tylko o ich skutkach, starannie uważając, by nie poruszyć tematu przyczyn i nie wyjaśnić samego mechanizmu – ponieważ byłaby to krytyka obecnego systemu, podważenie jego najważniejszych podstaw. Często też stawia się nieprawdziwe diagnozy, kierując próby wyjaśnienia problemu na mylne tropy. Tłumaczy się np. przywiązywanie nadmiernej wagi do życia zwierząt... niedojrzałością. Rzeczywiście, postawa taka jest charakterystyczna dla dzieci. Jednak pogląd ten nie tłumaczy choćby, dlaczego z tym nadmiernym przywiązywaniem wagi do życia zwierząt łączy się lekceważący stosunek do życia ludzkiego, niebędący przecież cechą dzieci. Nad tego rodzaju problemami przechodzi się jednak do porządku dziennego, podobnie jak i nad innymi współczesnymi przejawami braku logiki.
***
Idee pokolenia westmanów, ostatniego pokolenia, wychowanego na polskiej tradycji, stały się żerowiskiem dla moralnych i intelektualnych zer, urządzających siebie i swoich znajomków ich kosztem. Niejeden wyjechał za to na Hawaje, kupił sobie nową, lepszą „brykę”, albo wybudował willę.
Znika powoli nawet krajobraz, w którym tamto pokolenie funkcjonowało. Dziś oficjalna polityka władz polskich – niezależnie od partii i szczebla władzy - polega na dążeniu do likwidacji wsi i miasteczek, oraz podziału Polski na wielkomiejskie getta, zamieszkane przez biedniejszych, i należące do „ludzi bogatych i nowoczesnych” tereny wypoczynkowe oraz latyfundia rolnicze. W imię „rozwoju” trzeba przecież wprowadzić „kapitalizm”. W imię „kapitalizmu” należy wszystko sprywatyzować lub doprowadzić, żeby przeszło w ręce ludzi „sprawniejszych” – czyli bogatszych (najlepiej „zagranicznych inwestorów”, bo oni nam „zbudują dobrobyt”). Każda zmiana jest też uważana za pozytyw, któremu nie tylko nie wolno przeciwstawiać się, ale należy wspierać, bo przecież NOWE = NOWOCZESNE = LEPSZE. Przez korzystanie z własności (zwłaszcza z tzw. „świętego prawa własności”) rozumie się zaś wyłączność jej użytkowania, odstępowaną jedynie za pieniądze, oraz możliwość robienie z nią, co się chce, aż do dewastacji. W sytuacji, w której nie uznaje się dobra wspólnego, a tylko własną przyjemność i prawo przeżywania jej ograniczone jedynie zasobnością portfela, najładniejsze kawałki krajobrazu, te właśnie, o które opierała się tożsamość westmanów, zawłaszczane są i dewastowane w pierwszej kolejności, najczęściej przez budowę domków letniskowych6.
1 Niestety, konieczność odnalezienia się w „nowoczesności”, owocująca zbliżeniem z „lewicowcami”, wymusiła na indianistach dostosowanie się do jedynych ról, jakie były w tej rzeczywistości dopuszczalne. Tak więc zaczęli oni iść w kierunku marksistowsko-anarchistycznego aktywizmu oraz New Age’u. Była to cena, jaką ruch indianistyczny zapłacił za to, by w warunkach „kapitalizmu i demokracji” nie podzielić losu „kowbojów”.
2 Chciwość uznawana była przez liberałów gospodarczych za myślenie zdroworozsądkowe, racjonalizm.
3 Tak, poglądy te wspierali ci sami „demokraci”, którzy tak ostro zwalczali „nacjonalizm” i katolicyzm – zarzucając im właśnie, że prowadzą do wojny, i którzy twierdzili, że to właśnie oni zapobiegli przelewowi krwi w 1989 r.
4 Przejawem tego jest również słownictwo – przygarnięcie zwierzęcia nazywa się wszak dziś „adopcją” – i to nawet w katolickich mediach!
5 Z czasem zresztą przyznaliśmy naszym nauczycielom całkowitą rację – mianowicie w momencie, w którym zaczęliśmy budować sobie domki letniskowe na najcenniejszych krajobrazowo terenach wiejskich, obnosząc się z pieniędzmi, izolując się od miejscowej ludności i traktując ją z pogardą. Ludność ta, zamiast zachowywać się tak, jak ”powinna”, czyli odczuwać wstyd i poczucie niższości z powodu mniejszej ilości pieniędzy oraz niższego poziomu konsumpcji, odpłacała się nam bowiem oczywiście pięknym za nadobne.
6 Dziś zresztą coraz częściej domki letniskowe i wille na terenach cennych krajobrazowo buduje się masowo, a czynią to pochodzący skądkolwiek spekulanci budowlani – deweloperzy. Pochodzenie nie jest przecież ważne – ważne, żeby „zainwestowali”. Zarabiają oni w ten sposób na czymś, czego nie tylko nie stworzyli, ale i nie pielęgnowali, by trwało w dotychczasowym stanie. Ba – za pielęgnację czego często muszą płacić dalej dawni użytkownicy, których korzyści z danego terenu wskutek dewastacji przez deweloperów zdecydowanie się zmniejszyły. Zarazem mieszkańcami tych willi i domków letniskowych stają się coraz częściej zasobni w pieniądze ludzie z dowolnego miejsca na świecie, niezwiązani z Polską nawet w taki sposób, w jaki byli z nią związani dawni komunistyczni aparatczycy. Budowa społeczeństwa opartego na izolacji, aspołeczności, kosmopolitycznej obojętności wobec kraju i jego dziedzictwa, podziale ludzi na mających prawa i mających obowiązki, prawie do konsumpcji wszystkiego, pierwszeństwie posiadacza pieniędzy przed każdym innym – weszła w nowy etap.