Rozdział 15
Wszystko na sprzedaż
Gdy się przyjmie choć na chwilę, jako handlować wolno wszystkim, rozwiera się cała przeraźliwa czeluść deprawacji.”
(Feliks Koneczny „Cywilizacja żydowska”)
Poglądy, które miały obowiązywać w nowym, „wolnym” świecie, zaskoczyły nas bardzo. Zdumienie nasze rosło, gdy okazywało się, że wykształcenie i turystyka kwalifikowana – Wędrówka i Przygoda, to, co wyznaczało naszą tożsamość, jest tylko towarem, na którym powinno zarabiać się tak, jak na sprzedaży kartofli. I znów – zaskoczenie i zdumienie ustępowało miejsca pełnej rozgoryczenia rezygnacji i akceptacji. Handel ten miał przecież cechy niczym nieskrępowanej indywidualnej działalności zarobkowej, czyli był niewątpliwie „kapitalistyczny”. Jak mogliśmy sprzeciwiać się czemuś takiemu?
Rozgoryczenie to słodzono nam mitem, jakoby sprzedaż tożsamości inteligenckiej nie była wyprzedażą, tzn. nie powodowała jej zniszczenia, lecz... popularyzację. Ideologia Niewidzialnej Ręki Rynku zasadzała się, jak wiemy, na przekonaniu, że wszystkie ludzkie potrzeby da się zaspokoić na zasadzie komercyjnej – przez zapewnienie możliwości kupna na zasadach „wolnorynkowych”. Tam, gdzie wszystko jest do kupienia, wszystko musi też być na sprzedaż...
„Popularyzacja” wykształcenia
Jedną z form dewaluacji wartości, która miała miejsce po 1989 r., była „wolnorynkowa” wyprzedaż wartości tytułu magistra, który potraktowano jako coś, na nadprodukcji czego można sobie dobrze zarobić. Pojawiły się uczelnie, których jedynym sensem istnienia było zarabianie na nadawaniu tego tytułu. Propaganda medialna, która ze wszystkich, którzy nie mieli „papierka”, czyniła podludzi, nakręcała bezsensowny pęd do jego posiadania dla samego posiadania. Stawianie przez „demokratów” znaku równości między inteligentem, a człowiekiem z wykształceniem formalnym, nie było czym innym, jak właśnie uznaniem produkcji „papierków” za przejaw popularyzacji wykształcenia. Coś podobnego istniało wprawdzie i za „komuny” w postaci WUML-ów, ale dopiero w „wolnej” Polsce zaczęto realizować koncepcję całkowitego zatarcia granicy między pseudostudiami, a studiami prawdziwymi.
Taka „edukacja”, jaką zaczęto „popularyzować”, z nikogo nie zrobiła inteligenta – wystarczyła za to w zupełności do „oswojenia się z papierami”. To zaś z kolei w zupełności wystarczyło do podjęcia pracy w nowym, „elitarnym” zawodzie – tj. w zatrudnieniu się do przewracania papierów w wielkiej korporacji międzynarodowej. Rychło zresztą okazywało się, że to „jedyna możliwość”, bo w nowej rzeczywistości najważniejsze jest „dostosowanie się do wymagań rynku” – czyli podbijających Polskę wielkich firm zagranicznych. Nawet kierunek studiów należy dobierać pod tym kątem. Tak przecież mówili nam nasi przewodnicy, uczący nas, czym jest kapitalizm i demokracja. Ludzie, którzy woleli cierpieć biedę, byle być wiernymi swojemu powołaniu – postawa ugruntowana wśród polskiej inteligencji przynajmniej od czasów Pozytywizmu - stawali się w naszych oczach ludźmi tak groteskowymi, tak nieprzystającymi do „tych czasów”, że śmiesznymi, nonsensownymi, wręcz wariatami. Z opinią oszołoma łączy się wykluczenie – rzadko kto decydował się więc na taki krok. Zwłaszcza, że zewsząd słyszał, że jedyna możliwość – to płynąć z prądem.
„Popularyzacja” turystyki
„Wartość człowieka poznajemy niezawodnie po tym, jak umie on spędzać czas wolny.”
(Karol Henryk Waggerl, pisarz austriacki)
Tożsamość środowisk turystycznych i paraturystycznych stała się w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych dobrem niczyim. Wiele środowisk rozpadło się, te, które wciąż istniały – były tak zahukane i tak moralnie słabe, że praktycznie się nie liczyły. Czerpać zyski z wyprzedaży i dewaluacji ich tożsamości mógł każdy – wystarczyło tylko się schylić.
Wraz z nastaniem „kapitalizmu”, pogląd z czasów schyłku PRL, widzący w umasowieniu turystyki kwalifikowanej jej popularyzację, zyskał nową siłę. Powstała przecież jego nowa, komercyjna i doskonale pasująca do kierunku przemian wersja. „Popularyzacja” miała więc następować oczywiście dzięki Niewidzialnej Ręce Rynku. Wielu dawnych westmanów uwierzyło w to, a odczuwaną w głębi duszy niechęć do takich przedsięwzięć wytłumaczyło sobie zacofaniem, wpływami komunizmu czy swoją osobistą zawiścią, której oczywiście należy się pozbyć – i rzuciło się do pomocy, a nawet przodowania w tej wyprzedaży1.
(Przeciwników tego poglądu przedstawiano bowiem jako jakichś kastowych egoistów, nie chcących dopuszczać innych do posiadanego przez siebie skarbu. Oczywiście, posiadanego prawem kaduka, bo zdaniem zwolenników tego poglądu turystyka kwalifikowana nie została wypracowana przez pokolenia jej miłośników, lecz wzięła się znikąd.)
Za ilustrację obu tych zjawisk może posłużyć fragment cytowanego już artykułu Grzegorza Łysia „Indianie z białostockiej prerii”:
„Z czasem, gdy zaczął się w Polsce kapitalizm, górę wziął nurt realistyczny. Wielu spośród najwierniejszych przyjaciół Indian to twórcy i właściciele wiosek indiańskich, które popularyzują indiańską kulturę, przyjmując szkolne wycieczki i uczestników firmowych imprez integracyjnych. Oferują oprócz zwiedzania np. naukę tańców i strzelania z łuku.
- Doszedłem do przekonania, że nie uda mi się pogodzić swojej indiańskiej pasji z „normalnym” życiem. Postanowiłem utrzymywać z niej rodzinę. (...) – mówi Mirosław Bogusz.”
„Realistyczny” – czyli, według zwolenników materializmu - oczywiście „przynoszący zarobki”. Bo realne jest to, co daje pieniądze, czym się można najeść, a nie jakieś tam, panie dziejku, głupie gadanie o wartościach. Tylko jak to się jakoś dziwnie składa, że „realistyczny kapitalizm” jakoś nie może sobie dać rady bez „nierealistycznej” – bo dotyczącej niematerialnej sfery uczuć – psychologii?
(Nie mam, oczywiście, nic przeciw wycieczkom szkolnym czy nauce jakichś umiejętności – to normalne w każdym muzeum, więc także w prywatnym skansenie indiańskim – choć wiele zależy też od tego, w jaki sposób to się robi. Ale co, u licha, wspólnego z popularyzacją mają ewidentnie niszczące tożsamość indianistyczną imprezy integracyjne?)
***
Zdumienie nasze wzrosło jeszcze bardziej, gdy dowiadywaliśmy się, że bazujący na handlu naszą tożsamością przemysł turystyczny jest to „jedyna szansa” dla całych regionów Polski. Czyli że nie tylko przeciwdziałanie temu jest „niemożliwe” – ale wprost byłoby czymś złym, bo przejadanie naszej tożsamości (a przy okazji – polskiej kultury i przyrody) ma teraz umożliwić utrzymanie setkom tysięcy polskich rodzin. Kto jest przeciw zawłaszczeniu tożsamości środowisk turystycznych przez masową turystykę, jest więc zwolennikiem zacofania i rzecznikiem biedy. Istnienie osobnej przestrzeni społecznej, w której znajdowała ostatnie schronienie warstwa inteligencka, stało się barierą, blokującą „rozwój Polski”.
W szczególności zaś twierdzono, że przemysł turystyczny to „jedyna możliwość” dla małych miejscowości, zwłaszcza dla wsi w Polsce wschodniej, gdzie ma on „zbudować dobrobyt”. Mówiono wręcz o „zagłębiu turystycznym”! (Dziś marzy się, by cała „ściana wschodnia” wypełniła się różnojęzycznym tłumem masowych turystów, zadeptujących wszystko, co się da – ale, oczywiście, o negatywnych aspektach tego się milczy.) Zarabiać miała na tym, rzecz jasna, ludność miejscowa – jakże być więc przeciwko temu, skoro ci biedni ludzie nie mają żadnej alternatywy? Źródłem wiary w tę bezalternatywność był liberalny dogmat, że małe miejscowości mogą żyć wyłącznie ochłapami zarobków przyjezdnych z Zachodu i mieszkańców miast dużych – centrów handlu międzynarodowego, żyjących z pośrednictwa handlowego i finansowego cwaniactwa.
Innym słowem, powinniśmy zgodzić się na przejadanie naszej tożsamości dla dobra ogółu. Co prawda, były to już czasy, kiedy w imię „świętego prawa własności” zezwalano na każde łajdactwo oraz otwarcie i jawnie gwizdano sobie na dobro wspólne, a nawet potępiano je, ale w gruncie rzeczy chodziło o co innego. O to, żeby w imię jakichś totalnie abstrakcyjnych i już niezrozumiałych wartości nie zagradzać „wyzwalającym się” jednostkom drogi do „dobrobytu”, który miał nam wszystkim umożliwić „dogonienie Zachodu”. Było to zgodne z liberalną zasadą, że dobro wspólne jako takie (tj. jako coś wymagającego jakichś osobnych działań) nie istnieje i jest przejawem komunizmu, ale jego cele realizuje nieograniczone prawo jednostek do egoistycznego zarobkowania. Liberałowie gospodarczy, jak zawsze z logiką na bakier, nawet nie umieli tego poprawnie wyrazić, na przemian pomstując przeciw dobru wspólnemu, to znów oskarżając o szkodzenie mu, zwłaszcza związki i samorządy zawodowe.
Uznano też za oczywiste, że do ludzi z pasją, traktujących swoją pracę serio, jako jakąś wartość, podejmujących wysiłek w celu budowy jakiejś dziedziny życia - należy tylko pierwszy, „pionierski”, „barbarzyński i niecywilizowany” etap jej istnienia. Etap drugi następuje, gdy w tę dziedzinę wkracza konsumpcyjno-komercyjna „nasza cywilizacja”, wymieniająca zbudowane przez owych „pionierów” wartości na złotówki. Jest to, rzecz jasna, zjawisko pozytywne, bo dzięki temu Polska może się „rozwijać”. „Rozwój” ten umożliwi zaś w końcu przecież przekształcenie się Polaków z godnych pogardy zacofanych mieszkańców Europy Wschodniej, homo sovieticus, prawie Rosjan, w nowoczesnych Europejczyków i reprezentantów „Zachodu”. Trzeci etap owego „procesu cywilizacyjnego” następuje oczywiście, gdy w społeczeństwie zanika zainteresowanie daną dziedziną, bo „kończy się moda” 2...
Prawda była trochę inna, niż to nam głoszono. „Nowoczesna”, liberalna gospodarka posługiwała się zasadami czysto matematycznie pojętej ekonomii, oraz doraźnych, spekulacyjnie rozumianych zysków. Im większy i szybszy zysk, tym lepiej, a jeśli kupisz drożej, to tracisz. I nieważne, że ktoś, kto oferuje wyższą cenę, jest kimś, wobec kogo masz jakieś obowiązki, powodujące, że czujesz moralny przymus kupienia akurat od niego – obowiązki te należy odrzucić, „wyzwolić” się z nich w imię egoistycznej własnej korzyści. Liberałowie obu opcji, jak widać, i w tym byli zgodni. Całe szczęście, że Polacy nie potraktowali tego przeważnie całkowicie serio – przynajmniej w niższych warstwach społecznych odrzucono wprawdzie solidaryzm wobec innego Polaka, ale znajomy czy członek rodziny przeważnie miał dalej pierwszeństwo przed obcym. Oczywiście, tam, gdzie brak jest więzi ekonomicznej, niemożliwa jest też żadna inna stała więź.
Zaczęło się sprowadzanie towarów z tych miejsc na kuli ziemskiej, w których w danym momencie można je wyprodukować najtaniej. Coś takiego musi destabilizować gospodarkę, bo zakład zbytu potrzebuje cały czas, gdy najniższa cena jest tylko kwestią chwilowych okoliczności. W dodatku wynikało z tego, że opłacalna jest w zasadzie tylko produkcja w krajach Trzeciego Świata, gdzie brak jest podwyższających koszta przepisów dotyczących np. ochrony pracownika czy środowiska naturalnego. Liberałowie gospodarczy wzywali, rzecz jasna, do „konkurowania tanią siłą roboczą” – ale to oznaczało, oczywiście, że musielibyśmy dostosować nasze standardy, dotyczące ochrony zdrowia i życia pracownika, do norm np. chińskich.
Spowodowało to nieopłacalność produkcji w krajach dotychczas uprzemysłowionych. W Polsce dodatkowo proces ten był współbieżny z wyprzedażą i niszczeniem polskiego przemysłu przez „inwestorów”. Nieopłacalność ta dawała więc liberałom gospodarczym dodatkowy argument, przemawiający za racjonalnością likwidacji „komunistycznych” fabryk. Przy czym nikogo nie obchodziło, że często te „komunistyczne” fabryki powstały jeszcze przed II wojną światową. Wszystko, co istniało przed 1989 r., miało bowiem być, jako skażone PRL-em, zburzone. Wszystko, oczywiście za wyjątkiem mentalności komunistycznej homo sovieticus i związanego z tym systemu wartości oraz stosunków międzyludzkich, które okazały się nie tylko „nowoczesne”, ale i „kapitalistyczne”. Na gruzach „komunistycznego zacofania” miał bowiem powstać od zera nowy, wspaniały świat.
Ma się też rozumieć, że likwidacji przemysłu i nieopłacalności rolnictwa liberałowie nie uważali za patologię - patologie wszak w raju na Ziemi nie istnieją, a jeśli się pojawią, to na chwilę i łatwo je przepędzić. Przeciwnie, uważali oni nieopłacalność produkcji za racjonalny i niemożliwy do powstrzymania proces, za słuszne uwolnienie Polski od balastu socjalistycznej utopii oraz przejaw „rozwoju”.
W tej sytuacji liberałowie gospodarczy, abyśmy mieli czym płacić za przywożone z zewnątrz prawdziwe towary, będące produktami czy to rolnictwa, czy rzemiosła, czy przemysłu, zaczęli nas zachęcać do wyprzedawania się z posiadanych dóbr, mających wartość moralną - zarówno kulturowych, jak i przyrodniczych. Masowa turystyka była jednym ze sposobów na to – i to bodajże sposobem podstawowym. Z socjologicznego punktu widzenia cała sprawa wyglądała zaś tak:
-
Wykorzystano naiwny, antykomunistyczny idealizm inteligencji, by w imię liberalizmu gospodarczego podciąć styl życia chłopów i małomieszczan (nie mylić z drobnomieszczanami!), opierający się na wykonywanym przez nich zawodzie, oraz pozbawić ich perspektyw,
-
Następnie spowodowany tym brak perspektyw u chłopów i małomieszczan wykorzystano z kolei, by za pomocą masowej turystyki podciąć styl życia inteligencji, opierający się na twórczym spędzaniu wolnego czasu.
Propaganda liberalnych zwolenników „popularyzacji turystyki” była tak przytłaczająca i nachalna, a przy tym tak olśniewająca wizją dużych i łatwych zysków, że ulegli jej nawet przeciwnicy liberalizmu gospodarczego. Starannie pomijano przy tym fakt, że masowa turystyka, zwłaszcza międzynarodowa, jest dziedziną gospodarki wyjątkowo niestabilną, podlegającą chwilowym trendom i „owczemu pędowi”, które z kolei najłatwiej jest wywoływać zasobnym w środki manipulatorom, zwłaszcza międzynarodowym - co jeszcze bardziej uzależni nas od obcych. Zaślepienie jest tak duże, że nawet najzagorzalsi przeciwnicy konsumpcjonizmu nie odważają się zaatakować masowej turystyki, choć jest ona przecież tegoż konsumpcjonizmu awangardą.
Jedni więc wierzą, że przemysł turystyczny w jakiś magiczny sposób stanie się „kołem zamachowym gospodarki” i pozwoli na odtworzenie czy spowodowanie opłacalności innych jej dziedzin. W rzeczywistości fakty wskazują na co innego – masowa turystyka powoduje rozwój wyłącznie tych działów, które są bezpośrednio związane albo z nią, albo z luksusową konsumpcją. Inni znów uważają, że masowa turystyka będzie stanowić wspaniałe zabezpieczenie na wypadek, gdyby się „nie udało” odtworzyć opłacalności innych dziedzin gospodarki – tylko po co w takim razie w ogóle próbować, skoro się zakłada, że się nie uda? Inna jeszcze koncepcja mówi, że przemysł turystyczny będzie stanowił doskonałe uzupełnienie dla pozostałych dziedzin gospodarki, których opłacalność się odtworzy, potęgującym błogosławiony efekt tego i jeszcze bardziej zwiększającym zamożność. Cóż – w tym momencie wypada przypomnieć przysłowie, że „lepsze jest wrogiem dobrego”.
Wszystkie te poglądy nie biorą pod uwagę jednego – że zarabianie na wyprzedaży wymaga zupełnie innego sposobu myślenia i innych predyspozycji psychicznych, niż zarabianie na budowaniu. Wszystkie one opierają się bowiem na wierze w liberalny dogmat, że każda działalność zarobkowa jest czymś dobrym – i po prostu starają się nie widzieć, że może ona polegać na destrukcji. Chłop czy małomieszczanin nigdy nie będzie w stanie dorównać w tej dziedzinie biznesmenowi z dużego miasta czy zagranicznemu „inwestorowi” – bo masowa turystyka oznacza zarabianie na tym, na czym zdaniem chłopa się po prostu nie zarabia. Żeby chłop przestał w ten sposób myśleć, musiałby przestać być chłopem – bo chłop to przedstawiciel pewnego stanu, a każdy stan, jak każdemu obeznanemu w historii wiadomo, miał pewien swoisty system wartości. Ciężko to zrozumieć komuś, dla kogo człowiek to tylko jednostka, posiadająca jedynie potrzeby fizjologiczne oraz dążenie do przyjemnego i wygodnego życia, prawda?
Ale to jeszcze nie wszystko. Przecież istotną częścią światopoglądu liberalnego jest przekonanie, że inwestorzy z zewnątrz powinni mieć wszędzie pierwszeństwo3. Czy zasada ta przypadkiem nie będzie stosowana przy budowie opartej na tym samym światopoglądzie masowej turystyki? Ba – czy nie stosuje się jej aby już teraz?
Tak więc wszyscy zewnętrzni „inwestorzy” dystansować będą ludność miejscową o kilka długości już na wstępie – i jedynym efektem tego wszystkiego może być zdobycie przez biznes dominacji z kolei na terenach wiejskich, przyspieszające jeszcze bardziej latyfundyzację polskiego rolnictwa, przechodzenie ziemi w obce ręce i wyludnianie się terenów wiejskich.
Już teraz więc widać, że całą śmietankę spiją „inwestorzy” – biznesmeni z dużych miast lub zza granicy, lecz propagandyści dalej skutecznie czarują Polskę wizją chłopów zamożnych dzięki turystyce. A gdy okaże się to utopią, zawsze można zwalić to na „procesy cywilizacyjne w związku z ogólnym rozwojem”. I kazać nam się cieszyć z pracy na stanowiskach pomywaczy i pokojówek u obcych, opowiadając baśnie, że gdy nie będzie pracodawców z zewnątrz, nie będzie też zatrudnienia – bo, jak wiadomo, bez „inwestorów” powstaje ekonomiczna próżnia. Zaś ludność, przyzwyczajona do liberalnych praktyk pożerania małych firm przez wielkie, łatwo zaakceptuje to jako nieuniknioną konieczność.
Wobec starannego pomijania faktu, że przemysł turystyczny bazuje na wyprzedaży i przejadaniu własnej kultury, uwadze propagandystów umyka też oczywiście inny fakt - że przemysł turystyczny należy uznać w takim razie za ogromne zło, nawet zakładając, że jest to zło konieczne. Nie zauważa się również tego, że to środowiska turystyczne stworzyły i wypromowały kulturę turystyczną, i jest ona ich własnością intelektualną, a nie – dobrem niczyim, które biura podróży i właściciele hoteli mogą sobie zawłaszczyć i przejeść.
Głównym argumentem zwolenników przemysłu turystycznego pozostaje wskaźnik PKB, którego wzrostowi masowa turystyka oczywiście sprzyja. Wszyscy niemal dają się na to nabrać, gdyż gazeciani „ekonomiści” przedstawiają PKB jako jedynie słuszny, obiektywny i neutralny światopoglądowo wskaźnik rozwoju gospodarczego. W rzeczywistości jest to wskaźnik „rozwoju” rozumianego na sposób liberalny, działający właśnie na zasadzie „wszystko na sprzedaż”. PKB nie interesuje bowiem pozytywny ani negatywny wpływ przedsięwzięć na gospodarkę i w ogóle na życie, mierzy on tylko ilość wytworzonych dla celów komercyjnych dóbr i usług – i traktuje je jako coś pozytywnego samego w sobie wyłącznie dlatego, że istnieją i że są komercyjne4. Czego jeszcze potrzeba, żebyśmy wreszcie otrzeźwieli i przestali traktować ten wskaźnik jako wyznacznik „rozwoju”? Czy zmądrzejemy, gdy po przejęciu ziemi i budynków przez obcych oraz wyeksploatowaniu polskiej przyrody, zabytków i tożsamości liberałowie zaczną w imię wzrostu PKB domagać się oparcia polskiej gospodarki na seksturystyce? Czy może dopiero wtedy, gdy będą gardłować za zalegalizowaniem handlu ludźmi („bo nie ma alternatywy”)? Niestety, jest to zupełnie konsekwentna z liberalnego punktu widzenia droga – „prawa rynku” stoją jednoznacznie po stronie takich rozwiązań.
Szukając dowodów na pozytywny wpływ masowej turystyki, nie można się niestety odwoływać do przykładu „odkrytego” przez Chałubińskiego jeszcze w XIX w. Zakopanego. Po pierwsze, Zakopane nie miało służyć masowej turystyce – miała to być elitarna miejscowość wypoczynkowa. W tej koncepcji chodziło o to, żeby polskie elity, wyjeżdżające dotąd w Alpy i wydające tam pieniądze, doceniły ojczyste góry, przy okazji przysparzając zarobków rodakom. Filozofia tego była więc czysto antykonsumpcjonistyczna, czyli – zdaniem liberałów gospodarczych - komunistyczna, bo oni przecież każdą skłonność do autarkii od razu porównują ze ścisłą izolacją, panującą w Korei Północnej. (Co im zresztą nie przeszkadza obiecywać powrotu do tradycyjnych wspólnot, które bez tej „komunistycznej” samowystarczalności nie są w stanie istnieć – ale które, ich zdaniem, w jakiś magiczny sposób powoła do istnienia ortodoksyjne trzymanie się „tradycyjnych” idei liberalnych.) Umasowienie Zakopanego, tandetyzacja – to już okres międzywojenny, a zwłaszcza PRL. Dziś zaś już trudno nawet pojąć, że ta nastawiona wyłącznie na zarabianie na anonimowym tłumie maszyna, w coraz większym stopniu przechodząca zresztą w ręce zewnętrznych „inwestorów”, była 100 lat temu (dzięki ludziom przyjeżdżającym z zewnątrz!)... stolicą polskiej sztuki5. Charakter ludzi odwiedzających Zakopane dziś i 100 lat temu – to dwie skrajne sprzeczności.
Po drugie zaś, „odkrycie” Zakopanego miało miejsce w czasach, kiedy w Polsce panowała „totalna komuna” – bo gospodarka miała charakter wspólnotowy. Nikomu wtedy w Polsce nie przychodziło do głowy, żeby rozpoczęcie działalności gospodarczej musiało wiązać się z „wyzwoleniem się” z więzi międzyludzkiej i egoizmem, jak dziś. Górale zarabiali jako członkowie konkretnych wspólnot wiejskich, a pewno także parafii, nie niszczyli się więc w wzajemnie i w ogóle ich sposób konkurowania nie spadał poniżej pewnego poziomu etycznego.
Masową turystykę łączy z ideologią liberalną jeszcze jeden pogląd. Mianowicie będąca jednym z podstawowych dogmatów liberalizmu gospodarczego zasada samoutrzymywalności się wszystkiego na „wolnym rynku” skazuje zabytki – a de facto również dobra przyrodnicze – na utrzymywanie się właśnie z masowej turystyki. Zapaść cywilizacyjna i wyludnianie się prowincji powoduje przecież, że użycie zabytkowych budynków do innych celów staje się wręcz niemożliwe. Można się tylko cieszyć, że hoteli nie zakłada się jeszcze w kościołach, choć z czasem z pewnością i do tego dojdziemy.
***
Komercyjne umasowienie tożsamości środowisk turystycznych i paraturystycznych bazowało na kilku zjawiskach psychologiczno-społecznych. Do stosunkowo najzdrowszych z nich zalicza się tzw. małpia, jarmarczna ciekawość. Każdy prawie posiada „instynkt gapia”, który każe mu iść do miejsca, w którym coś się dzieje. Umasowienie tożsamości turystów kwalifikowanych dawało możliwość zaspokojenia za opłatą właśnie ciekawości, jak wygląda ich życie. Oczywiście, nie była to żadna popularyzacja, ponieważ po pierwsze nie uczono wartości, które za tym stały – a nie jest prawdą, jakoby na podstawie samego tylko naśladowania wykonywanych przez kogoś czynności człowiek odgadywał, z jakimi wartościami się one wiążą6. Po drugie, z dążeniem do zwiększenia ilości klientów musiało się wiązać stałe obniżanie poziomu takiej skomercjalizowanej turystyki. Było przecież wielu ludzi, chcących wprawdzie zaspokoić ciekawość, ale posiadających odmienne wymagania i przyzwyczajenia – nie można było od nich wymagać angażowania się w ten styl życia, natomiast ich pieniądze bardzo się przydawały. Było także i wielu takich – a liczba ich stale rosła – którzy uważali po prostu, że czas wolny powinien być czasem wolnym od jakiegokolwiek wysiłku. Dla tych właśnie ludzi trzeba było stworzyć wersję „light” turystyki kwalifikowanej – taką, jaką będą gotowi zaakceptować. Innym słowem: komercjalizacja sprawiła, że zaspokajanie ciekawości jak największej liczby ludzi stało się ważniejsze, niż wartości środowisk turystycznych.
Podobnie – w ramach dostosowywania dawnych sposobów spędzania wolnego czasu do „nowoczesnej” ideologii – westmańską skłonność do dobrowolnego wysiłku fizycznego podczas wyjazdów „w teren” podłączono pod kult ciała. Ruch na świeżym powietrzu zaczął służyć teraz już tylko „dbaniu o linię”. W ten m. in. sposób turystyka kwalifikowana zredukowała się do „aktywnego wypoczynku”, lansowanego jako coś bardzo „trendy”. Była to zresztą jedyna możliwość, by zdopingować do aktywności fizycznej „ludzi nowoczesnych”, nienawidzących wysiłku niesłużącego celom zarobkowym, ale opierających poczucie własnej wartości na umiejętności podążania za modą.
Następne zjawiska, na których zbudowano „rozwój” turystyki, są już jednoznacznie patologiczne. Przede wszystkim więc nowe, liberalne gospodarczo „elity” biznesowe starały się udowodnić prawdziwość poglądu, że za pieniądze mogą mieć wszystkie przywileje dawnych elit. „Widzisz, frajerze, ja mogę mieć to, co ty, a ty nie możesz mieć tego, co ja, czyli kasy” – na tym właśnie poglądzie opierał się ugruntowujący się stopniowo pogląd o wyższości biznesmenów nad inteligencją (podobnie jak nad każdą inną postacią elitaryzmu czy ekskluzywizmu) – a w rezultacie o wyższości pieniądza nad obowiązkiem. Nabyte przez biznesmenów przywileje nie mogły się bowiem łączyć z żadnymi obowiązkami („przecież zapłaciliśmy!”)7.
Jeśli myślicie, że np. yuppie, który nurkował w rafach koralowych Morza Czerwonego, będzie zainteresowany fauną wód, to się mylicie. Fauna ciepłych mórz będzie dla niego tylko jedną z wielu rozrywek, fauna krajowa wyda mu się nieciekawa – bo mało kolorowa, czyli słabiej działająca na zmysły. Nic poza kolorami się do jego płytkiego umysłu nie przebiło, więc wiedza na ten temat nie zainteresuje go ani trochę – wręcz przeciwnie, będzie patrzył z pogardą na znawców fauny krajowej, których nie stać na wyjazd do Egiptu - atrakcję z górnej półki. Nie będzie się poczuwał też do żadnej wdzięczności wobec naukowców, pisarzy i fotografów, którzy tę „atrakcję” odkryli i spopularyzowali - nawet jeśli jest świadom, że nie wzięła się ona znikąd; że jest skutkiem czyjejś pracy. Przecież tamci dostawali za to pensję, czyli „robili to dla pieniędzy”, a pieniądz służy, zdaniem „ludzi nowoczesnych”, właśnie po to, żeby nie musieć być nikomu wdzięcznym za to, co dla nas robi. A jeśli robili to za darmo, z pasji – to znaczy, że są frajerami.
Można ten bez problemów sprawdzić statystycznie, że tacy ludzie istotnie w ten sposób myślą – choć, oczywiście, wolimy tego nie robić, by móc dalej wierzyć w „popularyzację” – i kontynuować politykę nieustannego rzucania dla zarobku pereł przed wieprze. Odwołując się do przykładów łatwiejszych do zrozumienia – któremu sportowcowi chciałoby się ćwiczyć całe lata, gdyby medal olimpijski można było kupić w hipermarkecie? Ciekawe, kiedy zaczniemy „popularyzować” takimi metodami odznaczenia wojskowe – i kogo zachęcimy w ten sposób do bohaterskich czynów.
Kolejnym zjawiskiem było tworzenie sztucznych potrzeb, ten wyznacznik konsumpcjonizmu. W celach zarobkowych wmawiano ludziom, że oni koniecznie muszą gdzieś być, koniecznie muszą coś zwiedzić – cóż z tego, że ich to w ogóle nie obchodziło? Ważne, żeby przyjechało ich możliwie najwięcej. Generowano w ten sposób mody i trendy na „zaliczanie” jakiegoś miejsca. Nazywa się to eufemistycznie „promocją” (regionów, miejscowości). W rzeczywistości jest to ordynarna reklama, będąca zresztą formą zniewalania przy pomocy manipulacji. Małe ojczyzny reklamuje się dziś tak, jak proszki do prania, a stopniowo oswajamy się z myślą o reklamowaniu w ten sposób również „dużej” ojczyzny. Samo już to powinno nasuwać wątpliwości tym, którzy traktują serio patriotyzm czy to lokalny, czy krajowy. Niestety, nader często utożsamia się dziś patriotyzm z dążeniem „żeby wszyscy u nas mieli jak najwięcej pieniędzy”, nawet, jeśli wskutek tego patriotyzm miałby zaniknąć8...
Gdzieniegdzie pojawiało się także żerowanie na patologiach społecznych – tak, jak w przypadku turystyki jeździeckiej, która stała się, jak już wspominałem, instytucją służącą „wyzwolonym” z więzi międzyludzkiej frustratkom do nawiązywania będącej jej surogatem więzi ze zwierzęciem. Klimaty westmańskie zdewaluowały się tak, że dziś nawet słowo „rancho” oznacza przeznaczony dla takich osób pensjonat z konikami.
Podobnie masowa turystyka nie tylko bazuje na zjawisku wakacyjnej rozrzutności, ale stara się maksymalnie ją rozdmuchiwać. Czasy westmańskie, kiedy dla wielu ludzi wakacje były (wzorem bohaterów powieści przygodowych i zakapiorów) sposobem na... tańsze życie, to dziś już przeszłość. Charakterystyczne dla masowych turystów folgowanie sobie przejawia się m. in. w poluzowaniu własnej dyscypliny finansowej. Do im większej rozrzutności w okresie wakacji, ferii, weekendów zachęci się przyjezdnych, tym biznes będzie lepiej się kręcił. Najlepsze efekty przynosi oczywiście manipulacja. Chciwość, nielicząca się z dobrem innych? Ale przecież jest to jedyna szansa dla tysięcy polskich rodzin... Tak to liberalny gospodarczo pogląd, że brzydka – jak się nam kiedyś zdawało – cecha, jaką jest chciwość, jest w istocie dobra i sprzyjająca „rozwojowi”, znajduje swoje praktyczne uzasadnienie.
***
Przygody w najróżniejszym rozumieniu tego słowa, z którymi łączyła się Wędrówka, okazały się nie być takie istotne – ważniejsze okazały się pieniądze, za które – jak głosiła wszak teoria Niewidzialnej Ręki Rynku – można kupić wszystko, a więc przygody także. Było to dla westmanów dziwne, bo przecież towarzysząca temu handlowi przeróbka ich tożsamości na masową papkę była czymś, czego chcieli uniknąć. Woleli jednak uznać, że przygody istotnie można kupić, by nie być oskarżonymi o antykapitalizm, a więc ciągoty komunistyczne.
Szybko okazywało się, że przygody westmanów i komercyjne rozrywki masowej turystyki, nawet zachowujące westmańską formę, to nie to samo. Na przykład te nowe, komercyjne przygody okazywały się jakieś sztuczne, „bez smaku” i szybko się nudziły, gdy tylko ich uczestnicy zdawali sobie sprawę z różnic między nimi a tym, co było dawniej.
Czuliśmy te różnice, lecz nie byliśmy ich w stanie wytłumaczyć, bo wytłumaczyć je można było tylko wartościami niematerialnymi. A one straciły jakąkolwiek wagę jako argumenty i przestały mieć znaczenie dla kogokolwiek. Jeśli już, przywiązanie do nich było uważane za wyznacznik oszołomstwa lub komunizmu, zaś ostatnio – nawet homoseksualizmu9. Jedynym wyjściem było wmówienie sobie, że się różnic nie dostrzega.
Zaczynaliśmy się więc dziwić, jak mogliśmy zachwycać się tak nudnymi rzeczami; często pojawiał się wręcz niesmak. Dochodziliśmy więc do wniosku, że widać byliśmy bardzo dziecinni i... wycofywaliśmy się w ogóle z uprawiania turystyki kwalifikowanej.
Potwierdzało to i ugruntowywało ostatecznie istniejący już w czasach PRL patologiczny pogląd, że dorosłość to okres, w którym człowiek zajmuje się wyłącznie zarabianiem pieniędzy. Ubywało z naszego życia kolejne zajęcie pozazarobkowe... A przecież towarzyszył temu również zanik zainteresowań oraz pasji naukowych i artystycznych, a także kontaktów międzyludzkich - który dodatkowo pogłębiał to zjawisko. Ponieważ dorosłość przyciąga zawsze młodych, coraz to młodsze roczniki starały się redukować swoje życie do zarabiania i wydawania pieniędzy. Okazywało się to takie łatwe – trzeba było się tylko przyzwyczaić...
Skoro tymi nowymi „przygodami” można było się fascynować tylko dopóty, dopóki kojarzyły się z tym, co było dawniej, było to typowe zarabianie na psuciu reputacji, identyczne z podrabianiem pieniędzy, marek towarów czy dokumentów. Szczególnie wyraźne było to w przypadku imprez integracyjnych. Prowadzącym je firmom udało się w ciągu zaledwie dwóch dekad zdewaluować tożsamość środowisk militarystycznych z ich słynnymi „szkołami przetrwania”, pozbawiając ćwiczenia wojskowe wartości moralnej w oczach Polaków. Dziś już nawet organizatorzy imprez integracyjnych przestają chcieć o tych „szkołach” słyszeć – i biorą się z kolei za dewaluację zachowanej wciąż jeszcze częściowo tożsamości alpinistów, a także nauki (na razie – ochrony przyrody). Oczywiście, można tłumaczyć to w ten sposób, że co jakiś czas jest moda na coś innego. Problem w tym, że „moda” na militaryzm istniała w Polsce od zawsze, zaś regularne organizacje pozawojskowe zajmujące się jej szerzeniem powstały ok. 100 lat temu. Jakoś po 20 latach komercjalizacji to wszystko przestało być „modne”.
Organizacje paramilitarne, które nie służą przygotowywaniu do zawodu żołnierza, a więc do działalności zarobkowej (dla „ludzi nowoczesnych” zawód to tylko zarabianie pieniędzy) są dziś wręcz wyśmiewane. I pomyśleć, że jeszcze nie tak dawno przysposobienie wojskowe było uważane w polskiej kulturze za coś bardzo ważnego. Otaczała je legenda, na rozwiewaniu której ktoś zarobił...
Ciekawe, kto będzie bronił Polski, gdy w społeczeństwie polskim brak już szacunku i chęci do wojskowego szkolenia się? Biznesmeni z branży turystycznej wezmą karabiny do ręki i staną ramię w ramię i pracownikami agencji organizujących imprezy integracyjne oraz gwiazdami z telewizji? Ach, zapomniałem, wojny już przecież nie będzie, bo z obaleniem komunizmu nastał koniec historii, po którym NRR wszystkim zapewni wszystko. A w razie jakby co, to zgodnie z zasadami NRR obronią nas wynajęci „profesjonaliści”.
Fakty świadczyły wyraźnie o tym, do czego prowadzi umasowienie i komercjalizacja – ale „antykomunizm” i wiara w Niewidzialną Rękę Rynku były silniejsze.
***
Bartłomiej Dobroczyński tak pisze w artykule „Wszystkie nasze inicjacje” (miesięcznik katolicki „List”, II 08) tak pisze o banalizacji inicjacji w jakąś tożsamość, sprowadzonej do czystej formy, rozrywki, „atrakcji turystycznej”:
„Podróbki
Ludzie odczuwają wielką tęsknotę za rytami inicjacyjnymi. Wynika to z potrzeby zachowania ciągłości kulturowej, stworzenia spójnego społeczeństwa i jednorodnej wizji rzeczywistości. Z drugiej strony kryje się za tym potrzeba zaspokojenia poczucia przynależności i bezpieczeństwa. Stąd bierze się popularność takich grup, jak gangi młodzieżowe, kibice, szalikowcy.
Współczesne wspólnoty i inicjacje w ramach tych wspólnot mają jednak charakter – jak mówią Anglicy – fake, czyli podróbek, czegoś nieautentycznego, udawanego. Turysta płynie wycieczkowym statkiem po Atlantyku i po przekroczeniu Zwrotnika Raka przechodzi inicjację, czyli wypija jakiś słony koktajl, który wywołuje silne torsje. Wymiotuje i to wszystko. Nie ma w tym rzeczywistej inicjacji, nie ma też wspólnoty.
Mówi się też, że rytuałem inicjacyjnym jest matura – egzamin dojrzałości. Maturzysta nie zostaje jednak przyjęty do żadnej wspólnoty, nikogo nie interesuje, co z nim będzie dalej, nikt się o niego nie zatroszczy, gdy coś mu się stanie. Podobnie jest w wielkich firmach; wraz z rozpoczęciem w nich pracy stajesz się częścią „wspólnoty”, której zupełnie nie interesuje twój los. Jeśli nie będziesz spełniał oczekiwań, zostaniesz wyrzucony na bruk.”
(Autor słusznie zauważył, że prawdziwa wspólnotowość w „nowoczesnym” świecie występuje właściwie wyłącznie w środowiskach mniej lub bardziej związanych z marginesem społecznym.)
Właśnie „dzięki” wielkim korporacjom międzynarodowym pojawiła się szczególnie podła i destrukcyjna forma dewaluacji naszej tożsamości – wspomniane już imprezy integracyjne, służące udawanym inicjacjom. To nie była już nawet masowa turystyka we właściwym rozumieniu – to było używanie naszej tożsamości do zniewalania ludzi. Nie dość, że zmieniano naszą tożsamość w rozrywkę, to jeszcze służyła ona stworzeniu klimatu wspólnej zabawy, wytwarzającej pozory stosunków przyjacielskich, co potem było wykorzystywane przez zwierzchnika do tym skuteczniejszej eksploatacji pracowników.
Ucieczka przed materialistyczną tandetą w coraz to nowe miejsca już nic nie rozwiązywała, bo teraz jej nacisk wzmógł się. O ile dawniej ekspansja brzydoty, tandetności i bylejakości odbywała się w kierunkach przypadkowych z punktu widzenia kontrkultur „pozytywnych” – bo niewiążących się z ich tożsamościami - to obecnie będąca nośnikiem tych patologii komercja właśnie celowo starała się te tożsamości wyeksploatować, wycisnąć do ostatniej złotówki. Zniszczenie światopoglądowe pokolenia westmanów i dążenie masowej turystyki do tworzenia jeszcze bardziej anonimowego, bo teraz już różnojęzycznego tłumu we wszystkich ciekawszych turystycznie miejscach powodowały zresztą, że coraz częściej nie było ani z kim, ani dokąd uciekać...
Pojawił się jednak absurdalny pogląd, że sama utrata prestiżu społecznego jakiegoś zajęcia nie będzie skutkowała spadkiem zainteresowania nim, bo „jak ktoś coś lubi, to będzie to robił”. Jest on absurdalny po pierwsze dlatego, przez spadek prestiżu ucina się napływ nowych roczników, które do danego środowiska przyciąga właśnie tzw. legenda. Jeśli jej nie ma, bo każdy wie, że to tylko rozrywka jak każda inna, to oczywiście będzie wolał wybrać rozrywkę mniej pracochłonną. Po drugie, pasjom wspomnianego rodzaju ludzie oddają się w środowiskach, a nie indywidualnie. Ta właśnie przynależność do zbiorowości o wspólnych celach oraz szacunek reszty społeczeństwa są głównymi nagrodami za stałą, ciężką, nieodpłatną pracę. Indywidualne chwilowe lubienie, zachcianka, wystarczyć może - na chwilę. Do zaliczenia „atrakcji turystycznej” to dość, do stałego wysiłku – raczej nie.
Odwołajmy się znów do artykułu „Wszystkie nasze inicjacje” Bartłomieja Dobroczyńskiego:
„Nikt cię nie zrozumie
(...) Największym rytuałem dla ornitologa jest zobaczenie jakiegoś wspaniałego ptaka. Wraz z moim synem, który miał wtedy 12 lat, przeżyłem taką ceremonię. Od wybitnego ornitologa otrzymaliśmy informację, gdzie można zobaczyć orlika grubodziobego. W Polsce jest bardzo niewiele egzemplarzy tego gatunku. (...) Ptak miał gniazdować nad Biebrzą, za tamtejszym parkiem narodowym. Mieliśmy szczęście – był. Oszaleliśmy z radości, biegaliśmy i krzyczeliśmy. Potem jednak mój syn odzyskał zdrowy rozsądek i zapytał:
- Tato, widzieliśmy orlika grubodziobego?
- Uhm...
- To wspaniałe przeżycie, tato, ale komu ja się tym pochwalę?
Nikomu...
Żaden z jego kolegów nie zrozumie tego doświadczenia. Nie tylko nie odróżniają orlika grubodziobego od orlika krzykliwego czy orła od jastrzębia, ale potrafią pomylić ptactwo dzikie z udomowionym10...”
Nic dodać, nic ująć. Dowodzi to tylko po raz kolejny, jak defektowny jest jedynie słuszny obecnie, liberalny, indywidualistyczno-hedonistyczny punkt patrzenia na ludzkie motywacje, jako na wypływające jakoby wyłącznie z chwilowego chcenia, ślepotę na jak wiele problemów on powoduje.
Pogląd ten pozostaje zresztą w oczywistym powiązaniu z innym rozpowszechnionym poglądem, jakoby wszystko w życiu, co nie jest pracą zarobkową, było rozrywką. Obecnie bowiem nie dość, że poważne pasje i zainteresowania stara się ze wszystkich sił przerobić na rozrywki, to działa się też od drugiej strony, traktując utożsamienie pasji i zainteresowań z rozrywkami jako coś naturalnego. Argumentuje się w ten sposób, że zarówno rozrywki, jak i zainteresowania oraz pasje sprawiają przyjemność. Jest to zgodne z zasadami liberalnymi, według których nie ma żadnej hierarchii przyjemności; którą z nich uzna się za lepszą, zależy wyłącznie od wyboru jednostki. Jeden woli piwo, drugi – książki, a wszystkie propozycje są równouprawnione i żadnej nie wolno potępiać. Oczywiście, kończy się na tym, że potępia się tych, którzy czytają książki – nie z powodu ich zainteresowań, tylko dlatego, że są głupio męczącymi się frajerami.
Podział życia między pracę zarobkową i rozrywkę ma zresztą, gdy się spojrzy głębiej, sporo mankamentów logicznych. Problem np. w tym, że praca zarobkowa też bywa przyjemnością – czy więc takiemu pracownikowi nie powinno się w konsekwencji płacić, jako oddającemu się rozrywce? A może konsekwentnym podejściem byłaby praca na okrągło, z przerwą tylko na fizyczny odpoczynek? Przecież czas wolny, który inni przeznaczają na rozrywki, takiemu człowiekowi jest niepotrzebny...
Lekceważący stosunek do niezawodowych miłośników jakiejś dziedziny życia, wynikający z tego poglądu, jest zupełnym nieporozumieniem. Amatorzy stanowią bowiem łącznik między środowiskami zawodowców a resztą społeczeństwa, utrudniający izolację i w rezultacie zwyrodnienie tych fachowców. Nie przypadkiem dziś, gdy polska archeologia uległa degeneracji, ożywczy prąd wychodzi właśnie z wczesnośredniowiecznych grup rekonstrukcyjnych. Tacy amatorzy są też cennym uzupełnieniem profesjonalnej nauki w terenie. Mocna pozycja krajowej botaniki brytyjskiej to podobno zasługa prowincjonalnych, „terenowych” miłośników roślin – tak, właśnie tych pogardzanych w Polsce „wiejskich inteligentów”, i nie tylko inteligentów zresztą.
***
Po 1989 r. wzrosły też ambicje konsumpcyjne wzbogaconych mieszkańców dużych miast. Normy postępowania wyznaczali oczywiście postkomunistyczni biznesmeni, którzy nie zmienili swojego postępowania ani na jotę. Reszta ludzi rzuciła się tych „przodowników kapitalizmu” naśladować, z uwielbieniem patrząc na to, czym jeszcze wczoraj brzydziła się i gardziła. Kto zresztą tego nie robił, temu media zaraz zarzucały kierowanie się zawiścią, rzekomo wg zasady: „ja nie mam, to niech inny też nie ma”.
Nie wystarczały więc znajdujące się w miastach i na przedmieściach działki pracownicze – wiązały się one z zainteresowaniami i pasjami ogrodniczymi, które, jak wszystkie zainteresowania, straciły jakiekolwiek znaczenie11. „Ludzie nowocześni” chcieli na wzór dawnych komunistów móc nurzać się w luksusie i zużywać dla swojej przyjemności wszystko, przyrodę także. Stąd znacznie nasiliła się plaga domków letniskowych12.
Dodatkowo nakręcały to zjawisko dążenia władz dużych miast, starających zabudować się każdą wolną przestrzeń. Po części brało się to z wiary w „rozwój”, mający polegać na skupianiu w dużych miastach jak największej ilości ludzi13 i utożsamiającej z tym wzrost zarobków, po części zaś – z liberalnego patrzenia na grunty wyłącznie pod kątem zysków, które można otrzymać po sprzedaniu ich „inwestorowi”. To zabudowywanie powodowało dodatkowe „wypychanie” niemogących znaleźć w miejscu zamieszkania warunków do wypoczynku ludzi do domków letniskowych. Zaś podejmowanie decyzji we wspomnianych kierunkach przychodziło władzom miast tym łatwiej, że to właśnie rządzący pierwsi podbudowali sobie domki letniskowe i wille, wobec czego nawet już nie odczuwali negatywnych skutków własnych decyzji. Duże miasta z Warszawą na czele przekształciły się więc w wielkie, zmieniające Polskę na gorsze pompy ssąco-tłoczące. Z jednej strony – zasysały one zakompleksionych i pozbawionych w nowym ustroju perspektyw, ale wciąż jeszcze myślących po ludzku mieszkańców prowincji, przerabiając ich w duchu egoizmu i konsumpcjonizmu. Z drugiej – wypluwały zasobnych w pieniądze wielkomiejskich degeneratów. Oczywiście, wiązało się to z przechodzeniem prowincji w coraz większym stopniu z rąk tych pierwszych w ręce tych drugich.
Postawa domkowiczów względem otoczenia przyrodniczego też już nie przypominała postaw, dominujących w środowiskach turystów kwalifikowanych. Zamiast „zostawiania wszystkiego w stanie, w jakim by się chciało zastać” – traktowanie przyrody wyłącznie jako źródła, umożliwiającego fizjologiczne niemal „naładowanie akumulatora”. Zamiast uważania przyrody za narodową wartość – uznawanie jej za dobro konsumpcyjne, które można użyć i wyrzucić; a im szybciej się to robi, tym lepiej to świadczy o możliwościach finansowych człowieka, a więc o jego cnotach wszelakich. Niewidzialna Ręka Rynku z pewnością jakoś rozwiąże przecież problem, gdy pięknej i nieskażonej przyrody zacznie brakować, więc starczy jej dla każdego. Tyle potrzeb już zaspokoiła – czy teraz może być inaczej?
„Ładowanie akumulatora” odbywało się na zasadzie taksji, jak u pierwotniaków, uciekających z miejsc, gdzie jest im nieprzyjemnie, w miejsca, gdzie jest im przyjemnie. Ci programowi materialiści nie zdawali sobie przecież sprawy, że krajobraz i przyroda mają jakąś wartość, poza tą, która wiąże się ze sprawianiem przyjemności na poziomie rośliny. Tego rodzaju niskie przyjemności działają podobnie, jak siła fizyczna – wprawdzie nie są materialne, ale są na tyle silne, że odczuwa je nawet największy materialista.
***
Dziś nawet samo pojęcie turystyki kwalifikowanej i przeciwstawienie jej turystyce masowej, wczasom, jest abstrakcją. Pracowali na to przez dwa ostatnie dziesięciolecia usilnie propagandyści – oczywiście, „dla dobra Polski”. Granica między jednym a drugim była przez nich systematycznie zacierana, głównie na zasadzie przypisywania turystyce masowej zalet turystyki kwalifikowanej. To zacieranie służyło zresztą właśnie uzasadnieniu poglądu, że turystyka kwalifikowana różni się od masowej tylko liczbą uczestników, wobec czego umasowienie turystyki jest jej „popularyzacją”. Tak rozumiana turystyka jawiła się więc jako coś wspaniałego, łączącego przeżycia estetyczne i poznawanie świata (braterstwo już się nie liczyło), z dużymi i łatwymi zarobkami. Wystarczy wybudować założyć prywatne kwatery lub punkt gastronomiczny – i można żyć jak król, licząc tylko spływające pieniążki! Niejako symbolami tego zacierania są „dodatki turystyczne” do gazet codziennych, w których wymieszana jest, jak w kalejdoskopie, turystyka typowo konsumpcyjna ze sposobami spędzania wolnego czasu, nazywanymi niegdyś turystyką kwalifikowaną.
Mimo, że nieustannie przypisuje się turystyce masowej zalety turystyki kwalifikowanej, do których należy względna nieszkodliwość dla środowiska, coraz bardziej upowszechnia się też – oczywiście, nieoficjalnie – pogląd, że przyrodę ojczystą należy chronić przed zniszczeniem przez przemysł fabryczny tylko po to, żeby można było więcej zarobić na jej zniszczeniu przez przemysł turystyczny. Wartość naukowa, dziedzictwo narodowe, dbanie o równowagę biologiczną w trosce o zdrowie i bezpieczeństwo przyszłych pokoleń – to totalne abstrakcje w epoce, w której uznano naukę (zwłaszcza teoretyczną), pojęcie dobra wspólnego i dalekosiężne planowanie za przejawy komunizmu. Z ochroną przyrody coraz częściej utożsamia się zresztą walkę o „prawa zwierząt”.
Tam, gdzie pojawia się masowa turystyka, próbuje się wprawdzie chronić przyrodę dzieleniem terenów na wypełnione anonimowym tłumem „miejsca przeznaczone dla turystów” – i tereny, gdzie obowiązuje zakaz wstępu. Przyjmuje to rozmiary znacznie ponad normę, która musiałaby obowiązywać na obszarach wyjątkowo cennych tak, czy inaczej. Przypomina to grodzenie przed krowami, bo masowy turysta ma tyleż pojęcia o tym, gdzie można wchodzić i jak się należy zachować, co domowa krasula. Uważa się też, że wiedzę turystów kwalifikowanych, jak należy się zachować w kontakcie z przyrodą, można zastąpić na zasadzie Niewidzialnej Ręki Rynku, np. zatrudniając osoby sprzątające. Nie tylko więc masowy turysta, który nie znosi, gdy się czegokolwiek od niego wymaga, nie musi się niczego uczyć i może wypoczywać tak, jak lubi – konsumując, ale jeszcze ktoś na tym zarabia – a wychodzi na to samo! Czyż to nie wspaniałe? O dziwo – zastąpienie wiedzy działalnością zarobkową nie wszędzie jednak okazuje się możliwe. Przykładem są tatrzańskie niedźwiedzie, karmione przez masowych turystów, a potem stające się coraz groźniejszymi. Ponieważ jednak NRR nie znajduje z tego problemu wyjścia, więc wnioskuje się, że jest on nierozwiązywalny, bo... jego rozwiązywanie byłoby przejawem utopii, komunizmu i zacofania. I pomyśleć, że jeszcze niedawno cały kłopot po prostu nie istniał...
Jednak nie prędzej, to później staje się przed dylematem: czy ma być ochrona przyrody, czy więcej masowych turystów i więcej rozrywek dla nich, a więc i więcej pieniędzy. Na obszarach najcenniejszych, jak Tatry (polskie i słowackie) widać to już teraz. Zresztą nie sposób wszędzie wprowadzać ogrodzeń i zakazów wstępu – jak by się żyło w takim odrutowanym świecie? Tak więc oznacza to skazanie przynajmniej tych średnio cennych terenów na zadeptanie.
W mniejszym – ale z czasem rosnącym stopniu - problem ten dotyczy również zabytków, mimo pozorów pozytywnego wpływu, polegającego na początkowym przypływie gotówki na remonty. Zrozumie to każdy, kto nie trzyma się kurczowo poglądu, że zmiana statusu zabytku w oczach ludzkich – z naukowej i narodowej wartości, a czasem nawet świętości, na środek produkcji - nie ma żadnego znaczenia.
Podobnie zresztą wiążące się z masową turystyką patologie, w tym ukrywany pogardliwy stosunek ludności miejscowej do masowych turystów i nieodłączne od niego zakłamanie, nie mają dziś żadnego znaczenia. Dziś liczy się PIENIĄDZ, nie jakieś tam zdrowe stosunki międzyludzkie.
***
Jeszcze latem 1994 r. pamiętam, jak schodziłem wraz z obozem wędrownym przez łąki stokiem Jaworzyny Krynickiej, w stronę Popradu. Mniej więcej w miejscu, gdzie grzbiecik przechodził w stok, siedziało w promieniach popołudniowego słońca dwóch studentów. Grali na gitarze i śpiewali „Opadły mgły – wstaje nowy dzień” Stachury. Śpiewali sobie i górom, niebu, halom i beskidzkim lasom świerkowym14. Obrazek tak typowy dla pokolenia westmanów... . Ale przecież już na obozie wędrownym w 1993 r. czułem, że coś zaczyna być „nie tak”. Że rozmowy się „nie kleją”, że już nie śpiewa się tak chętnie przy ogniskach, że więź, łącząca uczestników imprez turystycznych, gdzieś gaśnie.
„W 1993 roku na Kaszubach odbył się ostatni rajd AKJ Wrocław. Pozostały wspomnienia i legenda” – pisze Jerzy Sawka.
„Ostatnia większa fala miłośników czerwonoskórych zasiliła ruch [indianistyczny] w pierwszej połowie lat 90.” – twierdzi Grzegorz Łyś.
Pierwsza połowa lat 90-tych była czasem, kiedy dogasała sława całego ruchu turystycznego.
Koncepcję Wędrówki jako alternatywy i przeciwstawienia wobec leżenia na plaży zastąpiła dziś koncepcja wędrówki jako poobiedniego dodatku do leżenia na plaży. Wszystkie zalety turystyki kwalifikowanej – nauka życia w trudnych warunkach, budowanie wspólnoty, estetyka, ciekawość świata, wiedza - nie ma w dzisiejszym świecie, świecie „końca historii”, żadnego już znaczenia. Wytrzymałość na trudy i zaradność w prymitywnych warunkach nie są potrzebne, bo „wojny już nie będzie”. Wszelkie problemy rozwiąże przecież „Niewidzialna Ręka Ryku” - liberalny bożek, uosobienie Chciwości Dobroczynnej. Wszystko, co w turystyce kwalifikowanej miłe i przyjemne, da się kupić na zasadzie „spijania śmietanki” (tj. starannie unikając tego, co jest trudne i wymaga wysiłku). Trzeba mieć tylko za co. Turystyka ostatecznie przestała już być sztuką, rozumianą jako dziedzina życia, w której ceni się ludzi za to, jakie umiejętności posiadają. Wartości niematerialne, jako coś sprzecznego z liberalizmem gospodarczym, zostały zaś hurmem zakwalifikowane jako komunizm i dziś już mało kto przywiązuje do nich wagę.
To, co było wyznacznikiem tożsamości westmanów, stało się więc tylko banalną przyjemnością. Poważny stosunek do tego jest utożsamiany w społeczeństwie z dziecinadą – bo przecież właśnie dla dzieci charakterystyczny jest poważny stosunek do zabaw. Jedyną wartością, o którą warto jest na serio zabiegać, stały się pieniądze.
„...Wydaje mi się – mówi Jacek Podsiadło w wywiadzie Doroty Wodeckiej „Lodówka odpowiada echem” – że w miarę tzw. postępu cywilizacyjnego tracimy kolejne możliwości potwierdzania własnej wartości (...) Jak człowiek mógł się utwierdzać w przekonaniu o własnej wartości jeszcze nie tak dawno? Na przykład pracą, której efekty były widzialne. Obrodziły kartofle, bo o nie zadbał, traktor jeździł, bo go naprawił, szopa była pełna drewna na zimę, bo się narąbał. Rzemieślnik bywał dumny ze swojego fachu i dbał o dobrą opinię klientów, czuł się potrzebny.
Dzisiaj większość ludzi albo jest prawdziwej pracy pozbawiona, albo wykonuje pracę, której jedyną wartość mierzy się w złotówkach. Nawet przekupka miała więcej szans na samorealizację, niż jej dzisiejsza córka w kasie w supermarkecie. Niektórzy mogli się spełniać jako lokalne autorytety, najmądrzejszych wybierano na wójta albo po prostu powszechnie szanowano; dzisiaj ich funkcję przejęli politycy, cenieni raczej za cwaniactwo niż za mądrość, autorytety mamy w telewizji, a dużą wiedzę ma ten, kto ma stały dostęp do Google. Mężczyźni mogli kiedyś przeżywać swoje męskie przygody; dziś tę potrzebę zaspokajają, oglądając filmy i reality show, niemające nic wspólnego z reality. I tak dalej, w efekcie człowiek robi się pusty; najważniejszym albo jedynym miernikiem jego wartości jest to, ile ma na koncie i ile przekątnej ma ta jego plazma.”
Jest taka nowela Henryka Sienkiewicza pt. „Sachem”. Opowiada ona o ostatnim członku wyniszczonego plemienia indiańskiego, dającym dla zarobku pokazy kultury i historii swojego ludu - zamienionych w rozrywkę dla znudzonych drobnomieszczan. I nic nie jest w tym człowieku prawdziwe – nawet zemsta na mordercach swojej rodziny. Sądzę, że dzisiejszym ludziom nowela ta, mimo, że jest lekturą szkolną, wydaje się kompletnie niezrozumiała. Przecież to, o czym jest w niej mowa – sztuczny, nierzeczywisty świat, w którym wszystko, prócz pieniędzy, przestaje być na serio - to już dla nich normalna kolej rzeczy...
1 Dodatkowo napędzała tę tendencję naiwna wiara, że komercjalizacja turystyki umożliwi „życie z tego, co się lubi”.
2 Dziś zaczyna się wymieniać na złotówki również naukę czy dawną wysoką kulturę. Ujawnia to całą absurdalność koncepcji tak rozumianego rozwoju cywilizacyjnego, ponieważ:
-
nauka i wysoka kultura okazuje się przejawem barbarzyństwa i dzikości – w odróżnieniu od np. związanej z „cywilizowaną” komercją kultury masowej,
-
„okres pionierski” trwa trochę długo, bo po parę tysięcy lat, dużo dłużej, niż właściwy „rozwój”.
Na temat absurdalności koncepcji „końca mody” na s. 70.
3Ba, Iwan Krastew w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” z 15-16 I 11 „Nie chcemy mieć w Unii 27 Orbánów” (przeprowadzonym przez Macieja Stasińskiego) zaliczył „zasadę szczególnego traktowania zagranicznych inwestycji” do „pięciu głównych filarów liberalnej demokracji”. Ponieważ ustrój ten utożsamia się dziś z wolnością, a za jedyną alternatywę dla niego uważa totalitaryzm, więc uprzywilejowanie kapitału zagranicznego okazuje się filarem... wolności, oraz ochroną przed totalitaryzmem. Ciekawy pogląd w świetle obyczajów, panujących w korporacjach międzynarodowych. Ciekawe także, jak się zasada pierwszeństwa inwestorów zagranicznych miała do głoszonego wciąż sloganu równości, która miała być w owej liberalnej demokracji jedną z podstawowych wartości. Rzecz jasna, „zasada szczególnego traktowania” obowiązywała wyłącznie w krajach byłego bloku wschodniego. Jakoś zachodnie liberalne demokracje radziły sobie doskonale bez jednego wspornika. Na wywiad ten natrafiłem w trakcie wprowadzania uzupełnień do tej książki.
4 Rezultatem rozpowszechnienia się wiary w PKB jest sytuacja, w której nikogo nie obchodzi, czy kraj faktycznie na czymś zyskuje, czy traci. Ważne, żeby wskaźnik rósł.
Wiąże się to też ze skłonnością do uproszczeń. U nas bowiem marzy się o tym, żeby skonstruować cud-maszynkę, która „nastuka” nam forsy i przeniesie nas automatycznie w „zachodni” świat dobrobytu. Jest to z jednej strony redukcja gospodarki do samego tylko aspektu pieniężnego (zapomina się, że ma on charakter wtórny!), z drugiej - wiara w nieskomplikowanie gospodarki, w jedną genialną formułkę, którą można w niej wyrazić wszystko. Liberałowie nie bardzo różnią się pod tym względem od miłośników „wzbogacania kraju” przez dodruk pieniędzy.
Gazeciani „ekonomiści” straszą nas też: „Co to będzie, jeśli nie będziemy gonić Europy w rozwoju, przejawiającym się we wzroście PKB!”. No, co będzie? „Zostaniemy z tyłu! Straszne! I będzie bezrobocie!”. Zaraz, zaraz! Czy to aby nie polityka wzrostu PKB to bezrobocie wywołuje i powiększa?
W rzeczywistości należy rozwijać kraj w KAŻDEJ dziedzinie, a pieniędzy też przybędzie, bo każdy towar i usługa domaga się ekwiwalentu. Tylko jak to wytłumaczyć ludziom, którzy święcie wierzą, że rozwój gospodarczy osiąga się wyłącznie na drodze nastawionej na maksymalizację zysków prywatnej działalności gospodarczej, przy czym im większy doraźny zysk, tym lepiej? Którzy w wielowymiarowej osobowości widzą utrudniającą „sukces” przeszkodę, a we wszystkim, co nie jest mechaniczną pracą zarobkową i fizjologicznym odpoczynkiem od niej - „ciągnący nas do tyłu” balast? Albo którzy w najlepszym razie już instynktownie traktują zarabianie pieniędzy jako osobną dziedzinę życia, sprzeczną ze wszystkimi innymi dziedzinami, a przy tym umożliwiającą przeżycie – a więc od nich ważniejszą, i w rezultacie stopniowo je wykluczającą?
5 W tym momencie narzuca się pytanie, czy zakapiorskich Bieszczadów nie należy traktować po prostu jako nowszej i wzbogaconej o wątek Dzikiego Zachodu wersji Zakopanego?
6 Że nie jest to możliwe, przekonać się bardzo łatwo – wystarczy popatrzeć, w jak odmienne wartości niosących religiach występują te same elementy religijności, jak np. pielgrzymki, okadzanie czy składanie ofiary. Powyższy mylny pogląd wywodzi się z mniej radykalnego materializmu, uznającego, że wartości niematerialne wprawdzie istnieją, ale nabywa się je razem z materialnymi, są wtórne wobec nich (jest to myślenie w kategoriach tzw. nadbudowy). Czynności nie są wprawdzie czymś materialnym, ale są jeszcze łatwo zrozumiałe dla materialisty.
7 Zapotrzebowanie „elit” pieniądza na zewnętrzne oznaki elitaryzmu dawnego typu było bardzo korzystne dla ideologów liberalizmu gospodarczego. „Potwierdzało” to przecież ich poglądy, że nowe „elity”, powstałe na zasadzie działania Niewidzialnej Ręki Rynku, mają te same potrzeby, co elity dawniejsze – i że owa NRR zaspokaja je przynajmniej tak samo skutecznie, jak dawniej zaspokajano je innymi, „niekapitalistycznymi” – czyli... socjalistycznymi metodami.
8 Ma się rozumieć, liberałowie gospodarczy stawiali znak równości między patriotyzmem, a dążeniem do „dogonienia Zachodu w dobrobycie”, na co ich recepta była prosta. Ryszard Bugaj tak mówi w wywiadzie Andrzeja Godlewskiego „Liberałowie powinni przeprosić” („Times Polska”, 25-27 VI 10) o koncepcji „dbania o dobro Polski” przez rezygnację z tożsamości (w tym wypadku gospodarczej): „Generalną kwestią dla Polski jest doganianie [w dziedzinie gospodarki] najlepiej rozwiniętych państw świata. Różne są pomysły, jak osiągnąć ten cel. Liberałowie – tu nieco uproszczę – uważają, że to się stanie, gdy rozpuścimy się na światowych rynkach”.
9 Wyróżnikiem psychicznym mężczyzny, zdaniem wyznawców tego poglądu, jest materializm. Kto taki nie jest, jest „jakiś lewy”. Takimi hipotezami dowartościowuje się pederastów, a wymierza policzek np. miłośnikom sztuki. Chwali się tych, których się chce (choćby nieświadomie) wywyższyć, a piętnuje tych, których się chce zmarginalizować. Zresztą – czego ta hipoteza nie bierze pod uwagę – dziś kobiecość też łączy się z materializmem, bo przecież kobieta powinna być praktyczna, a kto rozumie dziś praktyczność inaczej?
Przede wszystkim jednak jedynym istotnym i zrozumiałym w nowej rzeczywistości zastosowaniem estetyki stała się funkcja kobiecego wabika seksualnego. Ponadto zaś mężczyznom lepiej udawało się dostosowywać do materialistycznej „samowystarczalności”. Nic więc dziwnego, że przyjaźń między mężczyznami stawała się w dużych miastach coraz rzadszym zjawiskiem. Coraz częściej też – zwłaszcza w miarę narastania propagandy gejowskiej – zaczęła być traktowana jako coś nienormalnego, a w końcu utożsamiono ją z homoseksualizmem. Wytworzyła się sytuacja, w której normalna męska przyjaźń jest wręcz wypierana przez homoseksualizm, i to niezależnie od tego, czy się jest za „równością gejów”, czy przeciw. (Z drugiej zaś strony, słowo „przyjaźń” niezmiernie się dziś zbanalizowało. Obecnie wystarczy pić z kimś piwo, by być jego „przyjacielem”).
Utożsamienie przywiązywania wagi do wartości niematerialnych z dziecinnością lub homoseksualizmem, podobnie jak wiele innych współczesnych absurdów - utożsamienie żołnierza/wojownika z biznesmenem czy wyobrażenie idealnego żołnierza jako prymitywnego, „napakowanego” osiłka, obwieszonego wysokotechnologicznymi gadżetami – ma swoje korzenie w całkowitym wyrzuceniu z ludzkiej świadomości egzystencjalizmu. Gdyby miłośnicy tych dziwnych poglądów na temat pederastii cofnęli się – nie mówię do międzywojnia, ale 20 lat wstecz, zobaczyliby, że większość narodu polskiego składała się wówczas z takich „homoseksualistów”. Tylko że ci, którzy pamiętają te czasy, wolą milczeć i powstrzymywać się od refleksji, co jest wszak warunkiem powodzenia operacji przejścia z jednego świata do drugiego. Żaden to przecież nie był „kraj lat dziecinnych”, żeby dziś celebrować jego pamięć...
10 Autor tłumaczy to zjawisko... nadmierną ilością wspólnot, oraz brakiem inicjacji, wspólnej dla wszystkich. Ten pierwszy argument jest zupełnie nietrafiony. Stoi zresztą w sprzeczności z cytatem poprzednim, który sugeruje wyraźnie, że wspólnotowość ulega dziś banalizacji i związku z tym destrukcji – jak w takim razie można mówić o jakimś nadmiarze? Gdzieś jeszcze, na peryferiach, siłą rozpędu może zwiększać się ich zróżnicowanie, ale to niczego nie zmienia. Zresztą u Indian – na przykłady których autor w wielu miejscach tego artykułu się powołuje – także istniało duże zróżnicowanie rozmaitych bractw wewnątrz rodu czy plemienia. Ktoś mógł należeć do jednego, a do drugiego nie – a przecież nie powodowało to samotności.
Także to drugie tłumaczenie nie wyjaśnia poczucia samotności. Dawniej, nawet, jeśli ktoś nie rozumiał czyichś zainteresowań, nie obchodziły go one w ogóle, to przynajmniej je szanował – wiedząc, że kryje się za tym jakaś niezrozumiana przez niego samego tajemnica. Zaś wielowymiarowe osobowości, ogólna wiedza, powodowały, że nawet, jeśli część ludzi nie była czymś zainteresowana, to z większością dało się na ten temat porozmawiać. Jeszcze dziś można spotkać to zjawisko w co bardziej „zacofanych”, prowincjonalnych miejscowościach. A w czasach westmańskich – ilu było matematyków, zainteresowanych historią Biecza albo spotkanymi przy szlaku roślinami?
Patrząc na młodych ludzi, zarówno moich rówieśników, jak i roczników młodszych, zauważam jedno zjawisko: jak bardzo oni niczym się nie interesują. I, niestety, ich zachowanie jest racjonalne – po cóż mieliby się interesować, skoro wszystkie pozytywy, płynące z tego, mogą mieć bez osobnego wysiłku, za pieniądze? I skoro okazuje się, że tak naprawdę są one banalne i nieciekawe? Polecam te rozważania miłośnikom „wolnościowej” utopii, twierdzącym, jakoby prawdziwe pasje mogły trwale współistnieć z komercyjno-rozrywkową „popularyzacją”.
Kolejną sprawą jest brak ogólnego ukształtowania osobowości i w związku z tym ogólnej wiedzy, oraz wąska specjalizacja, podporządkowana celom wyłącznie zarobkowym („dostosowanie do wymagań rynku”). Znacie takich ludzi, którzy zaczynają się czymś „interesować”, gdy chcą na tym zarobić? Oczywiście, „interesuje” ich to wyłącznie w tym wąskim zakresie, w którym nadaje się do zarobkowania. Młodsi jeszcze zarabiać nie muszą; nie muszą nawet o tym myśleć – więc siłą rzeczy ich nawet to nie dotyczy. Mogą się poświęcać bez reszty rozrywkom, nie przejmując się już żadnymi zainteresowaniami.
11 Tak, wiem, zaraz odezwą się głosy, że nie było już niedoboru żywności i przestała mieć sens własna produkcja żywności przez mieszkańców miast, więc działki też przestały być potrzebne. Problem w tym, że na tych działkach uprawiano również rośliny ozdobne – i to takie, których nie uprawia się na kwiaty cięte. Tak więc działki były czymś innym więcej, niż miejscami produkcji żywności – było to miejsce realizacji zainteresowań i pasji, a poza tym autentycznego, głębokiego kontaktu mieszkańców miast z przyrodą. Dziś uznano to za zacofanie, a na miejsce tego pojawił się stosunek płytki, konsumpcjonistyczno-wegetariański, łączący się z alternatywną i niezgodną z faktami wizją stosunków, panujących w przyrodzie.
12 Dziś zresztą słowo „działka” staje się synonimem domku letniskowego. Jest to analogiczne zjawisko, jak w przypadku pojęcia „turystyka”, które oznacza dziś w zasadzie turystykę masową, opartą na fizjologii – ewentualnie z pozbawionymi znaczenia dodatkami dawnych tożsamości dawnych środowisk turystycznych. To takie spłaszczanie terminologii, którym skutkuje spłaszczanie duchowe naszego życia.
13 Ten rzekomy rozwój oznaczał, zwłaszcza przy przyroście naturalnym Polski, po prostu wyludnianie małych miejscowości. Pytania o racjonalność takich tendencji muszą pozostać bez sensownej odpowiedzi, bowiem brak jakiegokolwiek dowodu, by istniała dalsza konieczność ekonomiczna przenoszenia się ludności do dużych miast. Można tylko się tłumaczyć, że „zawsze tak było” – tj. tak było w PRL – tylko, że wtedy ten proces oznaczał likwidację przeludnienia wsi dla potrzeb powstającego przemysłu, a nie – jej wyludnienie. A to jest ogromna różnica. Jaki to przemysł dziś się tak rozwija, że potrzebuje tylu nowych pracowników? Nawet w typowym przemyśle, który wciąż istnieje, automatyzacja powoduje zmniejszenie liczby pracowników. Można też tłumaczyć się po heglowsku tym, że trzeba płynąć z prądem, bo to jest nowoczesność i z pewnością doprowadzi to do czegoś dobrego. Można również tłumaczyć się dostosowywaniem się władz miejskich do „wolnego wyboru” ludzi. Jednak głosiciele takich poglądów zapominają, że do „wyboru” w tym właśnie konkretnie kierunku „zachęcili” ludność oni sami – nadużywając autorytetu władzy oraz autorytetu mediów i często posługując się „chwytami poniżej pasa”. Zresztą te „procesy rozwojowe” mają aż nadto dobrze znane odpowiedniki w krajach Trzeciego Świata. I choćby dlatego właśnie, że są przejawem staczania się naszego kraju gdzieś w rejony afrykańskie, ludzie, którzy mają wciąż rozwój na ustach powinni, jeśli nawet nie starać się im przeciwdziałać, to przynajmniej być ostrożni w ich wspieraniu.
(Zaraz, zaraz! Czy rzeczywiście nie istnieje dziś przemysł, którego rozwój wymusza przenoszenie się Polaków z małych miejscowości do dużych miast? Niestety, on istnieje. Tym przemysłem jest zadłużanie się Polaków.)
14 Dziś kogoś zachowującego się w ten sposób uznalibyśmy za chorego psychicznie, prawda? To jednak tylko kolejny dowód na to, jak bardzo zmieniliśmy się w ciągu ostatnich dwudziestu, ba, kilkunastu lat. Polak, który ukończył studia z 1989 r. i Polak, który ukończył studia z 2009 r. – to dwa światy nie tylko skrajnie odmienne, ale całkowicie sprzeczne.