Stachura i kowboje, 13. Konsekwencje

Rozdział 13

Konsekwencje

Kiedy ja myślę o przyszłych czasach, o tych po roku dwutysięcznym i dalej, to nie podoba mi się to, co widzę. Ja mam przyjaciela. Bruno ma na imię. On mówi tak: Ludzi coraz więcej, a człowieka coraz mniej. I ja widzę, że tak będzie w przyszłych czasach. Już teraz tak zaczyna być. Już się widzi tego początki. Ludzi coraz więcej, a człowieka coraz mniej.” (Edward Stachura, „Siekierezada”)


Nigdy jeszcze dotąd – piszę to jako ktoś znający dość dobrze historię Polski – zmiany w mentalności Polaków nie zachodziły tak szybko i nie były tak negatywne. Nic dziwnego – nie tylko wykorzystywały one naturalną ludzką skłonność do łatwizny, ale ich promotorzy mieli jeszcze bat na niepokornych w postaci oskarżenia o znienawidzony totalitaryzm. Bat ten powodował, że nie tylko przestawaliśmy się tym procesom sprzeciwiać, ale całą siłą woli staraliśmy się dostosować do nich własną osobowość.

Posiadanie pieniędzy stało się przejawem cnót wszelakich, nie tylko pracowitości. Liberałowie gospodarczy bowiem z głosili, że „bogatszy ma zawsze rację”, zarazem odgrzewając idiotyczny marksistowski dylemat: „Kto jest lepszy – bogaci czy biedni?” – i oczywiście bez zastrzeżeń opowiadając się za pierwszą opcją. Przy tym rozpowszechniono także pogląd, jakoby bogatszy był lepszy, bo „bardziej cywilizowany”. Najpierw dotyczył on tylko „Zachodu”, ale potem siłą konsekwencji przenoszony i na bogatszych ludzi w kraju. Z drugiej strony zaś każdego, kto miał jakąkolwiek pretensję o cokolwiek wobec bogatego, zaczęto oskarżać o zawiść – co faktycznie czyniło bogatych nietykalnymi moralnie. Zarazem zaś przecież najbogatsi, jako przodownicy „kapitalizmu”, służyli nam za pozytywny wzorzec postępowania.

Dochodziło do tego, że kierowano się wręcz zasadą „trzeba głosować na najbogatszego”. Tak, jakby niemożliwe było wzbogacenie się nieuczciwe czy losowe, albo jakby ktoś, kto się wzbogacił nawet uczciwą pracą i umiejętnościami, musiał potrafić rządzić.

Sam pieniądz stał się zaś świętością – świętością stało się bowiem prawo do zarobkowania w dowolny sposób. Nic dziwnego - przecież na tej zasadzie Niewidzialna Ręka Rynku miała zaspokoić wszystkie nasze potrzeby, a więcej pieniędzy miało nam pozwolić nam wszystkim na szybsze wyjście z „komunistycznej biedy”. Zdaniem materialistów zaś, wartości materialne są dobre same w sobie. Z drugiej strony, wszelkie ograniczenia komercyjności - czy to natury prawnej, czy etycznej1 - uznane zostały za komunizm (co poskutkowało m. in. urealnieniem zasady „wszystko na sprzedaż”). Każde łajdactwo zyskiwało w naszych oczach usprawiedliwienie, akceptację, a nawet poklask, jeśli tylko dało się je uzasadnić „prawami rynku” – czyli tym, że wskutek niego ktoś więcej zarobi.

Często byliśmy przekonani, że komercja oszczędzi, albo nawet samoczynnie rozwinie jakąś wartość, którą uważaliśmy za cenną. Przecież żyjemy w raju na Ziemi, kiedy wszystko, co uważamy za cenne, powinno nie tylko nie obumierać, ale się rozwijać. Tymczasem komercja ani nie oszczędzała wartości, ani tym bardziej ich nie rozwijała – niszczyła je za to jedną po drugiej. Nikt z nas nie chciał być komunistą, toteż woleliśmy siedzieć cicho i nie występować przeciw temu. Stopniowo za to traciliśmy nasze przywiązanie do tych wartości. Wreszcie znajdowaliśmy się w punkcie, w którym uznawaliśmy, że skoro wartości te zostały zniszczone przez „kapitalistyczną” komercję, to widać były sprzeczną z nią, a więc komunistyczne - i dobrze się stało. Przekonywaliśmy się co do racji tego poglądu coraz bardziej, gdy widzieliśmy, jak mało ma wspólnego z tymi wartościami budowany w Polsce „nowoczesny świat”.

***

Tymczasem w nowej, „kapitalistycznej” rzeczywistości to właśnie byli komuniści i esbecy zyskali najwięcej. Wskutek zawłaszczenia „komunistycznego” majątku narodowego przerobili się na kapitalistów i dziwnie łatwo stali się modelowymi wyzyskiwaczami. Interesom ludzi tych nasza liberalna gospodarczo „walka z komuną” zupełnie nie szkodziła. Wręcz przeciwnie – liberalizm gospodarczy przechodził do porządku dziennego nad uzyskanymi przez postkomunistów przywilejami gospodarczymi, a zarazem dążył do wyzwolenia eks-czerwonych biznesmenów z jakichkolwiek zobowiązań wobec ogółu społeczeństwa. Tego samego społeczeństwa, które wczoraj walczyło z komunistami o wolność Polski. Dlatego też nagle ci, którzy sprzeciwiali się, jak w PRL-u, dalszemu żerowaniu dawnych towarzyszy na polskim społeczeństwie, okazali się komunistami. Przecież postkomuniści pasożytowali już „kapitalistycznie”, jako prywatne osoby. Tak więc byli komuniści, jako kapitaliści, okazywali się być przodownikami wolności. A kim może być ten, kto sprzeciwia się przejawiającemu się w ich światopoglądzie i zachowaniach kapitalizmowi, jeśli nie „komuchem”?

Ba – liberalizm gospodarczy poszedł jeszcze dalej, bo wizją skutecznego indywidualnego dorabiania się i nagonką na związki oraz korporacje zawodowe, jako na przejaw socjalizmu i egoizmu, zablokował możliwość samoobrony ludności polskiej przed gospodarczą agresją byłych esbeków i postkomunistów. Istnienie i dominacja esbecko-postkomunistycznej kliki gospodarczej były zresztą starannie przemilczane przez liberałów gospodarczych, bo zanadto kłóciły się z wizją nie tylko wolności i raju na Ziemi, ale także antykomunistycznego kapitalisty.

Prywatyzacyjna orgia przekształcała się we własną karykaturę. Kupujące nasze zakłady firmy zagraniczne okazywały się bowiem niejednokrotnie być własnością publiczną. Nie zmieniało to, oczywiście, nic. Przecież i tak wiadomo było, że nie uwierzymy w to lub nie przyjmiemy do wiadomości, albo będziemy starali się wyprzeć ten fakt ze świadomości. A jeśli nawet to się nie stanie, wytłumaczymy sobie, że zagraniczny inwestor, choćby nawet należący do obcego państwa, z pewnością przyniesie nam ze sobą trochę zachodniego dobrobytu. Wprawdzie coraz częściej pojawiali się też inwestorzy niekoniecznie z Zachodu, ale to z kolei można było wytłumaczyć „brakiem alternatywy”. Coraz częściej też zaczynaliśmy rozumieć, że ważne jest nie tyle to, żeby coś było w rękach prywatnych, ile to, żeby komuś to sprzedać, bo jest to zgodne z „procesami cywilizacyjnymi”, „bo tak koniecznie musi być”.

***

Ludzie przestawali mieć czas dla innych. Staraliśmy się bowiem zrywać kontakty z jak największą ilością osób, aby wykazać się „samowystarczalnością” – pokazać, że jesteśmy już tak „nowocześni” i tak daleko odeszliśmy od „komuny”, że inni ludzie nie są nam potrzebni do niczego, prócz zarabiania pieniędzy. Zresztą istotnie - inni ludzie coraz częściej przeszkadzali nam w zarobkowaniu i w indywidualnych rozrywkach. W pierwszej kolejności pozbywaliśmy się, oczywiście, kontaktów z takimi ludźmi, z którymi relacje wymagały jakiegoś wysiłku – miał on przecież teraz być skierowany tylko na zarobkowanie. Musiało to łączyć się z odrzuceniem dyskusji na tematy naukowo-kulturalne, turystyki, a nawet sportu. Przyjaźń między mężczyznami stawała się z czasem czymś tak nienormalnym, że zaczęto utożsamiać ją z... homoseksulizmem. W niemniejszym zresztą stopniu do „wyzwolenia się” z więzi międzyludzkiej przyczyniali się „demokraci”; jawnie do egoizmu wzywała ideologia feministyczna.

Obojętność wobec innych uznaliśmy za coś neutralnego moralnie – i dziś większości z nas nawet przez myśl nie przejdzie, że mogłaby to nie być prawda.

Zaczęły się nawet kształtować nowe zasady dobrego wychowania, oparte o dążenie do „samowystarczalności”. Nie służyły one już temu, żeby sprawiać sobie nawzajem jak najmniej przykrości, by ludziom się dobrze ze sobą żyło. Najważniejsze stało się to, by innym, broń Boże, nikomu nie „zabrać czasu” – a tym bardziej nie „wykorzystać” ich, prosząc ich o coś (każda prośba była zresztą dodatkowo odbierana jako upokarzające żebractwo). Cel tego był coraz bardziej oczywisty – chodziło o nieprzeszkadzanie innym w „prawidłowym” – samotnym i zredukowanym do zarobku oraz do wydawania pieniędzy życiu.

„Samowystarczalność” powodowała zamykanie się w odizolowanych grupkach, możliwie mało licznych, by zrealizować koncepcję uniezależnienia się od innych ludzi w jak największym stopniu. W stosunku do wszystkich poza własną grupką obowiązywała idealna obojętność.


Do Warszawy przyjechałem we wrześniu zeszłego roku. Do pracy, nowego dorosłego życia. I od razu okazało się, że jestem sam. Ludzie w firmie są fajni. Ale po pracy znikają. Uciekają do swojego życia, a ja do służbowego mieszkania. Kiedy chcę się z kimś umówić w sobotę, okazuje się, że wszyscy mają plany. Nikt nie proponuje, żebym się dołączył.

Warszawa nie ma klimatu, bo nie ma tu uśmiechu. (...) Owszem, są tu fajne puby i kluby z muzyką na żywo. Człowiek chętnie wchodzi do baru i zamawia wódkę. Po chwili się orientuję, że jestem nie tyle intruzem, ile osobą, której nie ma. Ludzie bawią się w hermetycznych grupkach; na obcych nawet nie zatrzymują wzroku. Pijesz i patrzysz na zegarek. Zastanawiasz się, ile człowiek stojący tuż obok może stać do ciebie plecami. Pospiesznie opróżniasz szkło i wychodzisz2(Marcin Lewandowicz „Mieszkam w Warszawie. Jeszcze nigdy nie byłem tak samotny” (rubryka „Stolica – imprezowe centrum czy towarzyska pustynia?3 w „Metrze”, 20-22 III 09). Autor jest dziennikarzem radiowym).


Tak właśnie w praktyce wyglądała rzeczywistość... społeczeństwa otwartego.

***

Poglądy, które należało wyznawać, nie dotyczyły już tylko abstrakcyjnych idei politycznych. Zmuszeni byliśmy do zmieniania z dnia na dzień poglądów, które uważaliśmy za pewniki, także tych opartych na osobistym doświadczeniu – i to w dziedzinach tak istotnych dla naszego życia – dla naszej tożsamości, stosunków z innymi, po prostu spojrzenia na świat4 - jak historia najnowsza czy etyka. I zrozumieliśmy – „w nowoczesnej rzeczywistości rozum i doświadczenie, a więc tym bardziej wiedza naukowa, także nie mają znaczenia5, bo również w tych dziedzinach należy teraz wyznawać slogany i ślepo wierzyć autorytetom”. Wobec tego, pogląd jako taki jest sprawą bez wartości. Tak więc, bez wartości stała się też dyskusja, jako polegająca na wymianie poglądów. Trzeba tylko powtarzać aktualnie obowiązujące hasła, żeby nie okazać się przeciwnikiem wolności.

Ponieważ wskutek całkowitej ruiny swojego światopoglądu i nieograniczonego zaufania naszym „przywódcom” przestaliśmy wierzyć we własny rozsądek, przyjmowaliśmy z ust wprowadzających nas w nową rzeczywistość „autorytetów” – „lewicowych” i „prawicowych” – następne „prawdy”, dotyczące coraz to nowych dziedzin życia. Byliśmy gotowi przyjąć każdą opinię – nie dla jej sensowności, a tylko z uwagi na osobę i sposób, która dany pogląd wygłaszała. Osoba musiała należeć do środowiska „zasłużonego” wyjaśnianiem nam świata po 1989 r., natomiast sposób powinien działać na nasze emocje. Ponowne odmrożenie rozumu, zaprzestanie „powstrzymywania się od refleksji”, nie wchodziło w grę. Wiedzieliśmy przecież, że poglądy, które należy wyznawać w „nowoczesnej rzeczywistości”, są wewnętrznie sprzeczne i nijak się mają do realiów – tak więc musielibyśmy je w całości odrzucić. I stanęlibyśmy z powrotem wobec nierozwiązanego dylematu przemian, dokonujących się w Polsce po 1989 r., bez wiedzy, w jaki sposób się w tej sytuacji zachować – za to ze świadomością lat straconych na dostosowywanie się do „nowoczesności”.


Skoro poglądy, logika, wiedza i doświadczenie nie mają sensu, to jakiż sens mogą mieć jakiekolwiek zainteresowania, pasje? Chyba tylko o tyle, o ile da się na nich zarobić. Potrafiliśmy więc, przynajmniej początkowo, wyciągać wnioski, potrafiliśmy też zdobywać z własnej woli wiedzę – ale tylko wtedy, kiedy mogło to „zwiększyć nasze szanse na rynku pracy”. Każdy chciał przecież stać po stronie Dobra, budując „kapitalizm”, a przy okazji podnieść sobie stopę życia, co przecież miało być drogą do osiągnięcia WSZYSTKIEGO. „Kapitalizm” zaś coraz więcej wymagał, coraz więcej pochłaniał czasu i energii – i kierował te zainteresowania w takich kierunkach, jakie przynosiły największe zyski. Uzyskiwana w celach zarobkowych wiedza była coraz bardziej sztuczna i odtwórcza, służąca wyłącznie zaspokojeniu potrzeb wielkich firm – i coraz mniej miała wspólnego z prawdziwymi zainteresowaniami.

Oparcie światopoglądu na nieumotywowanych w żaden sposób logicznie hasłach – bo przecież hasłami nas karmiono i w związku z tym na nich opierały się nasze nowe podglądy – powodowało, że wszelka rzeczowa dyskusja stawała się wręcz niemożliwa. Argumentacja nie miała żadnego sensu, jeśli uznaliśmy, że frazesy w całości zastępują logikę, rozum i wiedzę, opartą na faktach. Każda ze stron mogła więc tylko powtarzać swój slogan, coraz bardziej się przy tym denerwując.

W tej sytuacji porzucono zupełnie poważniejsze tematy, które mogłyby wieść do sporów tego rodzaju, skupiając się na tzw. tematach neutralnych, tak banalnych, że w ich przypadku awantura nie wchodziła w grę. Lekka konwersacja o niczym, służąca tylko podtrzymaniu kontaktu słownego, stała się jedynym sposobem dyskusji w gronie koleżeńskim. Na tej zasadzie można było rozmawiać choćby przez pół godziny o rozwiązanym sznurowadle od buta.

Lekka konwersacja wyłącznie ze stałymi partnerami do dyskusji stała się charakterystyczną cechą „ludzi nowoczesnych”. Gdy się patrzyło na dyskutujących yuppies, z ich martwymi twarzami i oczyma bez wyrazu, ślizgającymi się po wszystkich spoza grupki stałych partnerów do dyskusji, jakby byli zrobieni z powietrza - zdawało się, że to nie ludzie, a manekiny. Przypominało to bardzo zjawiska znane z sekt destrukcyjnych – ale przecież było przejawem „demokratyzacji i rozwoju”. Steven Hassan tak pisze w książce „Jak uwolnić się od manipulacji psychicznej w sekcie” (wydawnictwo „Ravi”, Łódź 2001, s. 195):


Tożsamość nabyta w sekcie sprawi, że często będzie on [mowa o członku sekty, Johnie] wydawał się nie dostrzegać ludzi, na których patrzy. Jego oczy mogą być szkliste, obojętne lub zamglone. Ciało może być usztywnione, a mięśnie twarzy napięte. Ten wygląd może przywodzić na myśl robota lub zombie. (...) Głos (...) w przypadku osobowości kultowej [tj. nabytej w sekcie] będzie brzmiał jak magnetofonowe nagranie jednego z wykładów.”


Sektą, do której należeliśmy, była „Wolność i Nowoczesność”, a naszymi guru – liberalne „autorytety”. Nad nimi zaś unosił się na podobieństwo Moona – superguru, redaktor naczelny pewnego ogólnopolskiego dziennika.


Zauważywszy, że „nie łapię” kontaktu z rówieśnikami, postanowiłem kiedyś posłuchać, o czym oni rozmawiają. Było to w jednym ze studenckich klubów turystycznych – jeden z jego członków opowiadał o wyprawie zagranicznej:

- Jechaliśmy ileś tam dni, wydaliśmy ileś tam pieniędzy, widzieliśmy gejzery.

To samo powtórzył jeszcze kilka razy. Gejzery nie są na Ziemi zjawiskiem częstym – musiała więc być to daleka podróż, w otoczenie zupełnie odmienne od naszego, z innym krajobrazem, florą, fauną, innymi ludźmi. Młody człowiek, którego wypowiedź właśnie zacytowałem, nie miał jednak o tej podróży zupełnie nic do powiedzenia – za wyjątkiem długości trasy, rozmiarów konsumpcji mierzonych w pieniądzach i zaliczenia głównej „atrakcji turystycznej”...


Grupki koleżeńskie służyły już wyłącznie samej tylko, niemal fizjologicznej, uproszczonej i zredukowanej do minimum w imię „samowystarczalności” potrzebie zaspokojenia kontaktu z kimś innym. Nie liczyła się zupełnie treść rozmów, toteż ulegała ona maksymalnemu ujednoliceniu, pewnej konwencjalizacji. Ludzie w kontaktach z innymi musieli być możliwie najbardziej jednakowi – co więc normalnie rozwinięty człowiek mógł robić w takim towarzystwie?

Silne charaktery i wyraziste osobowości były bardzo niechętnie widziane w tych środowiskach – jakiż to kontrast z epoką westmanów! Najważniejsze stało się dostosowanie się do obecnych czasów, czyli płynięcie z prądem - więc na co niby miałyby być potrzebne? Burzyły tylko ciągletosamość rozmów. Ponadprzeciętne walory osobiste liczyły się więc tylko o tyle, o ile ułatwiały zdobycie pieniędzy, czyli łączyły się z cwaniactwem i umiejętnością mechanicznego zarobkowania. Intelekt miał znaczenie wyłącznie wtedy, gdy ułatwiał robienie coraz to nowych kursów „zwiększających szanse na rynku pracy”.

Tym gorzej traktowano tych, którzy naprawdę się nie zmienili i samą swoją postawą przypominali tamte czasy. Wokół nich zrobiło się raptem pusto; reszta odsuwała się od nich i unikała ich jak zadżumionych. Często zrywano stare przyjaźnie i nawiązywano nowe znajomości, już na gruncie „kapitalistyczno-demokratycznego” konsumpcjonizmu.


Tak usilnie staraliśmy się dostosować do najnowszych trendów medialnych w dziedzinie światopoglądowej, najbardziej osobistej i niezależnej, pozwalającej człowiekowi zachować wolność wewnętrzną nawet wśród najsroższych prześladowań, z czym nie mogły sobie poradzić nawet najgorsze totalitaryzmy! Tym bardziej więc musieliśmy kapitulować przed wszystkimi innymi trendami. Zaczęła się pogoń za najnowszymi gadżetami, reklamowanymi przez media. Traktowaliśmy je oczywiście tak samo, jak poglądy: jako coś, co kapitalistyczno-demokratyczny obywatel powinien mieć, bo tak mówią jego medialni nauczyciele. Poddanie w wątpliwość wartości niematerialnych, uznanie ich za przejaw zacofania i komunizmu, za coś, co można sobie dowolnie zmieniać, spowodowało, że wartości materialne, wyrażające się w posiadaniu modnej błyskotki, zwłaszcza elektronicznej (bo można to było podciągnąć pod „cywilizację”) - stały się jedynymi. Dlatego też, jak mówi Jacek Podsiadło,


...W efekcie człowiek robi się pusty, najważniejszym albo jedynym miernikiem jego wartości jest to, ile ma na koncie i ile przekątnej ma ta jego plazma.”


Okazało się zresztą w końcu, że w nowej rzeczywistości można świetnie funkcjonować w ogóle bez światopoglądu i bez poglądów, wyłącznie na zasadzie płynięcia z prądem i uznania, że „liczy się tylko kasa”. Przyjmowaliśmy więc „prawdy”, głoszone przez naszych guru, już tylko dla świętego spokoju, bo stopniowo traciły one w naszych oczach jakąkolwiek wartość – wraz z pytaniami, na które odpowiadały. Jednak naszym przewodnikom przynosiło to korzyści, ponieważ w ten sposób neutralizowali nasz opór w kolejnych kwestiach.

Polityka nie miała przełożenia na nasze życie - życie ludzi, zajętych wyłącznie prywatnymi problemami - a poza tym dyskusje światopoglądowe sprowadzały się przecież do sporu na dogmaty, który nie mógł przynieść rozstrzygnięcia. Oczywiście, nasz brak udziału w życiu politycznym i rosnąca obojętność wobec niego - czym poskutkowało nasze zajęcie się tylko życiem prywatnym, interpretowaliśmy jako dowód, że w idealnej rzeczywistości zaangażowanie polityczne jest istotnie niepotrzebne. Nauczycielom „kapitalizmu” i „demokracji” udało się prawdziwie genialnie zneutralizować i skłócić Polaków ze sobą, lansując zarazem swoje poglądy jako jedyne możliwe.


Największe nawet zasługi w walce z komunizmem przestały się liczyć już dawno. O tym należało przecież zapomnieć, by „móc lepiej budować kapitalizm i demokrację”. W miarę upływu czasu, życie ludzi pochłoniętych mechanicznym zarabianiem pieniędzy i dążeniem do indywidualnej przyjemności, przestawało mieć cokolwiek wspólnego z dawnymi ideami. Przypominanie o nich uchodziło za coś niesmacznego, bo przecież było to wyciąganie cudzego dawnego zacofania, utopijności, niedojrzałości i głupoty – tak bowiem patrzyliśmy teraz na własne poglądy sprzed „odzyskania wolności” jeszcze częściej, niż dawniej.

Ci spośród nas, którzy byli wyznawcami „demokracji” i ci, dla którzy wyznawali liberalizm gospodarczy tylko werbalnie, wprawdzie dalej skupiali się często na udowodnieniu, że tak naprawdę nic się nie zmieniło w stosunku do czasów przed 1989 r. Jednak słowa te były już tylko pustą deklaracją - ich też już „nauki” „demokratyczno-kapitalistyczne” przekształciły tak, że ci, którzy się nie poddali się presji, nie mieli po prostu o czym z nimi rozmawiać. Kontakty były tak płytkie, a poziom intelektualny rozmów tak niski, że żadnemu normalnie rozwiniętemu człowiekowi nie mogło to wystarczyć.


W środowiskach post-inteligenckich nie tak prosto było odrzucić dawne pasje intelektualno-artystyczne – trzeba było chwytać się półśrodków, m. in. (patrz niżej) komercjalizując je. Znajomi zaś zwykle te półśrodki tolerowali, byle nie na forum towarzyskim – choć starali się pokazać, że nic ich one nie obchodzą. Biorącym z nas przykład dawnym robotnikom, u których pasje te były bez porównania słabiej zakorzenione, udało się to też bez porównania lepiej – ludzi z pasjami zaczęto wykluczać ze zbiorowości. Znany mi jest przypadek człowieka, który starannie ukrywał przed znajomymi swoją pasję gry na skrzypcach. Zapytany, dlaczego tak robi, odparł: „Boję się samotności”.

Tak, działo się tak w tym właśnie „modernizującym się” społeczeństwie polskim, gdzie wykluczenia miało nie być. Ale istotnie - coraz rzadziej bojkotowano kogoś za zachowania niemoralne. A przecież tylko to się liczyło.


Estetyka – której ostatnim przyczółkiem było właśnie pokolenie westmanów, którego przedstawiciele trzymali się jej z niesłychanym uporem – ulotniła się wraz ze zwycięstwem materializmu. Kultura pod wpływem skompromitowania kultury westmańskiej – jedynej autentycznej, jaką znało młodsze pokolenie westmanów – oraz inwazji „nowoczesnej”, „kapitalistycznej” kultury masowej, a także spekulanckiej komercjalizacji, dążenia do doraźnej maksymalizacji zysków - zaczęła zamieniać się w rozrywkę. Zainteresowania intelektualne upadały pod uderzeniami socjotechniki – poglądy, które teraz należało wyznawać, były tak różne od tych, do których przywykliśmy, że uznawaliśmy, iż w ogóle nie mają one znaczenia. Zainteresowania naukowe, których istotą jest wszak zdobywanie nowych poglądów i rozważania na ich temat – stały się czymś bezwartościowym6. Nawet nasz zasób pojęć ewoluował w kierunku materialistycznym – jaskrawym na to przykładem jest to, że pojęcie „godności” oznacza dziś... standard życia7. Nie do wiary – ale przed 1989 rokiem patrzyliśmy na ludzi żyjących w skrajnie prymitywnych warunkach z podziwem i ani nam nie przyszło do głowy, że ich życie może być pozbawione godności – raczej wprost przeciwnie...

***

Wentylem, pozwalającym nam w tym wszystkim nie zwariować, była dalej praca zarobkowa. Okazje do niej rzeczywiście istniały, choć - o dziwo! - z czasem stawały się coraz bardziej iluzoryczne. My jednak woleliśmy tego nie widzieć – albo wciąż uważaliśmy posługiwanie się swoim rozumem za coś niedopuszczalnego, albo przywykliśmy już do takiego prymitywnego życia – i zwyczajnie nie chciało się nam zmieniać przyzwyczajeń.

Wygrywały na tym wszystkim te środowiska, które nie uwierzyły w pożytki, płynące z indywidualizmu i zachowały wewnętrzną solidarność, oraz kierowały się tylko własnym interesem grupowym. Należeli do nich przede wszystkim oczywiście używający od dawna ideologii tylko jako parawanu postkomuniści. Zaczynali też jeszcze bardziej opanowywać gospodarkę, wykaszając swoją solidarnością i brutalnymi metodami „niezrzeszoną” konkurencję. „Tak, czy owak – sierżant Nowak”! Wniosek z poglądu, jakoby liberalizm był jedyną alternatywą dla komunizmu, płynąłby taki, że w każdym ustroju ta sama ekipa po prostu musi być górą.

Postkomunistyczny biznes i kapitał zagraniczny – który zdaniem liberałów gospodarczych miał zlikwidować bezrobocie, a także ochronić przed najazdem militarnym z kraju pochodzenia tego kapitału (zapomnieli, że sami twierdzili, iż nadszedł koniec historii i wojny już nie będzie!) – podzieliły między siebie eksploatowaną Polskę. Oczywiście, przeciętny Polak nie miał żadnych szans w konkurencji gospodarczej z tymi środowiskami, z których jedno dysponowało powiązaniami, a drugie - pieniędzmi. Pieniądz może bowiem w gospodarce – czego nam oczywiście nie powiedziano – służyć też jako broń. Sam liberalizm gospodarczy jest ideologią „prawa pięści”, nie tylko zezwalającą czy zachęcającą do użycia siły ekonomicznej, ale wręcz to nakazującą – pod groźbą zakwalifikowania siebie do nieżyciowych mięczaków.

My mieliśmy służyć w tym układzie – w którym podobno byliśmy wolni – jako biali Murzyni, a nawet ktoś jeszcze niżej stojący, bo niewolnik murzyński był drogi; właściciel musiał go szanować – nie mógł po wyeksploatowaniu wymieniać na nowego. W „wolnej” Polsce pracodawca nie tylko mógł to robić, ale ludzie krzywdzeni nie mogli liczyć na żadną pomoc ani współczucie. Idee liberalne służyły bowiem do wywoływania naszej akceptacji moralnej stanu, w którym się znaleźliśmy.

W odróżnieniu od czasów „komuny”, upadlaliśmy się jednak przed swymi panami i płaszczyliśmy przed nimi. Ktoś, kto by próbował się przeciwstawiać w imię godności osobistej, uchodziłby nie, jak dawniej, za bohatera, lecz za Don Kichota – by nie powiedzieć: za chorego umysłowo, bo to już się nawet nie kwalifikowało jako komunizm.

Dziwnym trafem, reformy w duchu liberalizmu gospodarczego jakoś nie powodowały więc wzrostu zamożności. Poszczególne jednostki i grupy nie są żadnym dowodem, ponieważ na każdych przemianach ktoś zyskuje - byli w Polsce tacy, co zyskali na rozbiorach czy okupacji hitlerowskiej. Jednak wyznawcy liberalizmu gospodarczego wszelkie problemy zwalali bezczelnie na „socjalizm” i domagali się jeszcze większego radykalizmu.

Tak więc nasze marzenia o dobrobycie okazywały się mrzonkami. Jak się bowiem w końcu okazywało, role tych, którzy będą dobrze zarabiać i znajdować się na szczycie – wbrew głoszonej czasem przez liberałów gospodarczych wizji rzeczywistości, w której „każdy może założyć firmę i się dorobić” - zostały już rozdane. Jednak liberałowie gospodarczy wciąż podrywają nas do pogoni za sennym widziadłem dobrobytu, mogącego tylko nabijać coraz bardziej kabzę „wierchuszce”.

Liberałowie gospodarczy otwarcie zresztą mówili od początku, że ich ustrój jest tylko dla najsilniejszych – czyli po prostu najbogatszych, bo siła w gospodarce przejawia się przecież właśnie zamożnością. Tyle, że zarazem głosili na raj dla wszystkich, a zresztą przyciśnięci, zgodnie z zasadą swojej giętkości światopoglądowej odpowiadali, że każdy, kto nie jest leniem, będzie się mógł wśród tych najbogatszych znaleźć. My zaś, pełni wiary w ogrom dobra, który przeniosła nam „wolność”, chcieliśmy w to wierzyć.


Poglądy liberałów gospodarczych – mglista i wewnętrznie sprzeczna wizja cudownej przyszłości, która miała nastać, jeśli tylko ich bez zastrzeżeń posłuchamy – tak mało miały wspólnego z rzeczywistością, w której żyliśmy, a przecież stały się jedynymi dopuszczalnymi. Tym, którzy wypadli za burtę płynącego ku nowej, wspaniałej przyszłości liberalnego okrętu – a liczba ich stale rosła - zostawały dwa wyjścia:

  • sprzeciwić się poglądom liberałów gospodarczych, i na zasadzie teorii dwóch jedynie możliwych ustrojów być ogłoszonym komunistą,

  • zgodzić się z nimi i zacząć dopatrywać się swoich win tam, gdzie ich nie było. Konsekwencją musiało być popadnięcie w kompleksy, bo skoro mimo największych usiłowań do niczego się nie dochodziło, to jakich usiłowań było potrzeba, żeby do czegoś dojść? Człowiek taki musiał uznać, że jest wyjątkową miernotą, niedorastającą do wyzwań obecnych czasów, mogącą egzystować tylko jako pasożyt na innych, lepiej sobie radzących. Że jest właściwie kimś, kto zanieczyszcza swoją obecnością raj, kimś, kogo w imię lepszej przyszłości ogół powinien się pozbyć.

Tymczasem szczęsne czasy, które przyniosą nam rajskie życie, przesuwano w przyszłość. Wyidealizowana przyszłość – to miał być teraz czas, kiedy już się „wyzwolimy z zacofania” i dorobimy. Pod wpływem nowszych nauk liberałów gospodarczych uznaliśmy, że doskonały raj nie powstał jednak wraz z końcem „komuny”. Teraz istnieje tylko niedoskonała jego forma, gdzie wszystkie problemy jeszcze nie mogą być rozwiązane, „bo jest jeszcze dużo komunizmu”. Jednak daje ona każdemu możliwości rozpoczęcia dorabiania się, które w przyszłości, gdy już do niego dojdzie, umożliwi rozwiązanie wszelkich kwestii8.

Znów było to nie do sprawdzenia, dopóki by ta przyszłość by nie nadeszła. Ponieważ pozytywnych efektów nie było widać, więc ideolodzy „wolności” przesuwali tę świetlaną przyszłość coraz dalej – dzięki czemu nie tracili w naszych oczach twarzy. Zawsze jest przecież jutro.

My zaś akceptowaliśmy hasła, do których byliśmy przyzwyczajeni, nie zastanawiając się, że nie mają one żadnego sensu, a ich nowe uzasadnienie jest, delikatnie mówiąc, naciągane. Przecież mówią to ludzie, którzy lepiej od nas znali zasadnicze problemy kapitalizmu i demokracji. Skoro mieli rację wtedy, mają pewno i teraz. Wszelkie wątpliwości gasili zaś skutecznie hasełkami i socjotechniką – wobec których byliśmy bezbronni. Zresztą, przywykliśmy szybko do tego, bo „powstrzymanie się od refleksji”, ślepa wiara w to, co głosili, była taka wygodna. Zwalniała nas przecież całkowicie od wysiłku intelektualnego i od rygorów logiki.

Wmawia nam się np. po dziś dzień, że jesteśmy „krajem na dorobku”. Jak można być wciąż krajem na dorobku po 20 latach9? Wyobrażacie sobie, że w 1965 r., 20 lat po wojnie, ktoś nazywałby w ten sposób Niemcy? Pomijam tu już ten szczegół, że Polska w 1989 r. nie leżała w gruzach. Innym słowem, nie da się 20 lat po odzyskaniu domniemanej wolności tłumaczyć biedy wciąż komunizmem. Pogoń za horyzontem? Tak, niestety10...

Piliśmy więc dalej słowa zwłaszcza z ust intelektualnych filarów tych przemian, których uważaliśmy za czołowych nauczycieli kapitalizmu i demokracji, pokazujących nam, w jaki sposób żyć w wolnej Polsce. Traktowaliśmy ich dalej jako przewodników, którzy pokazali drogę nam, zagubionym w świecie, który okazał się być tak odmienny od tego, na który czekaliśmy. Ich przepowiednie sprawdziły się przecież, nasze wizje – nie. Czy mogą więc nie mieć racji?

Mieliśmy też kolejne powody, aby uznać, że, ci, którzy przedstawili nam inną od naszej dawnej wizję wolności – mają słuszność. Przecież ich „kapitalistyczno-demokratyczne” nauki pokrywały się z dalszymi procesami, które zaczęły mieć miejsce po 1989 r. Zasady z wielkich, zagranicznych korporacji i firm postkomunistycznych, rozpowszechniane przez liberałów, przyjęte zostały przez ogół prywatnych przedsiębiorstw, aż stały powszechnie obowiązującymi w Polsce. Przyszło to tym łatwiej, że w kraju, w którym przez dziesięciolecia prywatna działalność gospodarcza była zwalczana, marginalizowana, ledwo tolerowana – kultura ekonomiczna znajdowała się w zaniku, toteż większość zakładających właśnie firmy ludzi nie miało o niej żadnego pojęcia. Przyjmowali więc pierwszy wzorzec, który im pokazano. Oczywiście, dalej nie zauważaliśmy, że były to „samospełniające się proroctwa”, których realność była właśnie skutkiem wcielania ich w życie. Nie docierało do nas dalej, że to właśnie nasi nauczyciele są jeśli nawet nie politycznymi, to intelektualnymi konstruktorami tego świata, ponieważ to oni popularyzowali tworzące go patologie i wprowadzali ich moralną akceptację.

Widzieliśmy też wszędzie „wyzwalające się” jednostki – i sami „wyzwalaliśmy się” coraz bardziej, a nasze życie stawało się coraz bardziej „fajne”. Tylko dlaczego - skoro było coraz lepiej - było coraz gorzej?

***

Przejęci poglądem, że różnice między „dwoma możliwymi ustrojami” istnieją wyłącznie w dziedzinie majątkowej, nie zauważyliśmy, że to właśnie w „kapitalizmie” przyjmowały się główne założenia marksizmu, którym rzekomo komunistyczne polskie społeczeństwo stawiało opór przez cały okres PRL.

Tak więc heglowska wiara w „ducha czasów” przyjęła się po 1989 r. w postaci kultu „nowoczesności” – czyli po prostu nowości. Zakorzeniał się coraz bardziej pogląd, że zmiany są dobre same w sobie, a to, co nowe, jest lepsze. Zaś nawet, jeśli nie jest, to nie da się temu w żaden sposób przeszkodzić, bo nowość to postęp, a postęp to jedyna możliwość - i nie wolno tego robić, bo... nowe jest lepsze – i kółko się zamknęło. Trudno się zresztą dziwić nieskuteczności oporu wobec czegokolwiek, skoro za jedyną możliwość przeciwdziałania temu, co nam nie pasuje, uznano indywidualną słowną deklarację. Zmiana rzeczywistości przy pomocy słowa protestu nie jest w tym ustroju możliwa – a więc nie jest możliwa w ogóle.

Polacy ze środowisk inteligenckich zaakceptowali także sposób sprawowania władzy bez udziału obywateli, na zasadzie widzimisię polityków – dokładnie ten sam, z którym walczyliśmy przez cały PRL i który uważa się za przejaw totalitaryzmu. To nie jest, ich zdaniem, złe – zła jest korupcja (ciekawe, w jaki sposób jej w takiej sytuacji zapobiec?). Tak więc, zdaniem tych ludzi, „wolność polega na tym, żeby było jak za komuny, tylko dobrze”. Dziś dosłownie zatyka mnie ze zdumienia i złości, gdy słyszę, jak różni ludzie twierdzą, że to jedyna metoda, że ze społeczeństwem nie da się dyskutować, bo każdy ma inne zdanie na jakiś temat. „A co będzie, jak 60% społeczeństwa będzie za, a 40 – przeciw? Wszystkim przecież nie da się dogodzić11?” Rany, gdzie my żyjemy? W XXI wieku – czy w Polsce czasów saskich z funkcjonującą zasadą liberum veto?

Ta sama koncepcja „wolności” widoczna jest również w dziedzinie, nazwijmy to tak, mieszkaniowo-rodzinnej. Jak wiadomo, komuniści rozbijali społeczeństwo, przenosząc ludzi do anonimowych bloków. Mieszkania w blokach projektowano specjalnie w taki sposób, by rodzice nie mogli mieszkać z dziadkami, by rozbić rodzinę trójpokoleniową, bowiem przekazywana przez dziadków tradycja stanowiła przeszkodę dla szerzonego przez władzę materialistycznego „postępu”. A dziś? Dziś rodzina trójpokoleniowa wydaje się nam już czymś wręcz absurdalnym. Indywidualistyczna demoralizacja zarówno młodszego, jak i starszego pokolenia zaszła tak daleko, że dogadanie się w takich warunkach to wręcz utopia. Obecnie nawet stworzenie trwałego małżeństwa, związku dwojga zaledwie ludzi, jest już dużym sukcesem – a cóż dopiero mówić o rodzinie trójpokoleniowej! A tymczasem wyrasta powoli nowe pokolenie ludzi już tak „wyzwolonych”, że niezdolnych nie tylko do jakichkolwiek trwałych związków, ale nawet do koleżeńskich kontaktów z rówieśnikami... „Dorosłe, samodzielne życie” utożsamiono zaś już ostatecznie z zakupem mieszkania w bloku, który to pogląd wypromowano w ciągu ostatnich kilku lat. Jest zaś tylko kwestią czasu, kiedy synonimem założenia rodziny stanie się słowo „kredyt”...

Podobnie w „realnym socjalizmie” za szczyt nowoczesności uważane były PGR-y, a gospodarstwo chłopskie traktowano jako przejaw zacofania. Dziś po dawnemu za szczyt nowoczesności uważane są kołchozy – tyle, że prywatne. Chłop, siedzący na własnej ziemi, dalej jest zaś „zacofańcem”. Tyle tylko, że teraz udało się już skruszyć opór chłopów, spowodować przy pomocy propagandy i wytworzenia kulturalnej zapaści wsi, że oni sami siebie za takich uważają. Cała wizja „wolności”, która nadeszła w 1989 r., sprowadza się bowiem w gruncie rzeczy do absurdalnej tezy, że „skoro mamy wolność, to teraz już możemy spokojnie kapitulować przed wszystkim, z czym wcześniej walczyliśmy”.

Rządy komunistów, jak wiemy, nauczyły Polaków braku szacunku do wspólnej własności. Czy liberalizm gospodarczy, będący ponoć przeciwieństwem komunizmu, zlikwidował tę patologię społeczną? Skądże znowu! On podniósł ją do rangi doktryny państwowej. Najważniejsze „reformy” ostatnich 20 lat oparte były właśnie na niechęci do własności publicznej.

Albo czy myślicie może, że po 1989 r. podział na „nas” i „onych” się skończył? Nic podobnego – on się utrwalił, bo ostatecznie stracono już nadzieję, że inna rzeczywistość jest możliwa. Nie zmienił tego fakt, że przez pewien czas część „onych” wywodzących się z opozycji usiłowała wmawiać obywatelom, że oni są dalej tymi samymi „kolegami z podziemia”. Wymagali przecież takiego samego stosunku do siebie, jak „oni” z PZPR. Tyle tylko, że wobec atomizacji społeczeństwa brak jest z „naszej” strony jakiejkolwiek liczącej się opozycji, i że dziś żadna niechęć czy ostracyzm społeczeństwa nie stanowi w dołączeniu się do „onych” przeszkody. Po pierwsze bowiem, „oni” przecież „już są dobrzy”, a po drugie – wszelkie środowiska, które odnosiły się do panujących wśród „onych” zasad z niechęcią, właśnie się likwidują lub zanikły.

Utrwalił się też ostatecznie pogląd, istniejący już w PRL, który nazywam „kompleksem dorosłości”. Polega on na przekonaniu, jakoby dorosłość/dojrzałość była równoznaczna z zarabianiem pieniędzy. Ponieważ zaś dorośli nie zajmowali się inicjowaniem młodzieży, zostawiając to jej samej, a dorosłość zawsze przyciąga nieodparcie młodych, pojawiła się wśród tych ostatnich tendencja do jak najwcześniejszego rozpoczęcia pracy zarobkowej – oczywiście, ze skłonnością do stałego obniżania granicy wiekowej. Tak to kolejne roczniki „dobrowolnie” skracają sobie młodość - niedługo pewno dojdziemy w tej dziedzinie do standardów krajów Trzeciego Świata z ich siedmioletnimi pucybutami12.

Ogólnie zresztą w ramach akceptacji „kompleksu dorosłości” uznano ostatecznie materializm za cechę człowieka dorosłego, a przywiązywanie do wartości niematerialnych – za dziecinadę (dziecko to człowiek, w którym potrzeb niematerialnych jeszcze nie zduszono). Odpowiedzialność, dojrzałość światopoglądowa – przestały być już ostatecznie potrzebne człowiekowi dorosłemu. Tak właśnie było w dużych miastach – a reszta Polski przestała się liczyć; zresztą telewizja postarała się o rozpropagowanie tego i gdzie indziej.

Nasze pasje i przyjaciół porzuciliśmy, by zajmować się pracą zarobkową też zupełnie tak, jak to sobie wymarzyli komuniści. Ale to jeszcze nic.


Rosjanin – mówi Ryszard Kapuściński (Witold Bereś i Krzysztof Burnetko „Kapuściński: Nie ogarniam świata”, „Świat Książki”, Warszawa 2007, s. 19) – traktuje wszystko jako dopust boży. „Niczewo nie podiełajesz”, mówią. No bo co zrobisz? Porażki i nieszczęścia traktują tak, jak my traktujemy klęski żywiołowe. Jak powódź czy pożar. Podobny stosunek mają do komunizmu. To był element natury, tak do tego podchodzą. Jak jest głód, to jest i trzeba go po prostu przeżyć. Koniec.”


Otóż my zaczęliśmy patrzeć na otaczającą nas rzeczywistość – zwłaszcza, gdy jakieś jej patologie można było wytłumaczyć „prawami rynku” - dokładnie tak samo: jako na coś, czemu nie da się przeciwdziałać, trzeba się podporządkować i postarać to jakoś przeżyć. Nic dziwnego - „kapitalizm” miał być przecież, podobnie, jak w Rosji władza „cara”, ustrojem tak prawdziwym, bo tak naturalnym, jak sama przyroda13.

Przyjęcie przez Polskę „kapitalizmu” dogłębnie zrusyfikowało nas więc duchowo. Czy była to tylko rusyfikacja? Nie – to była już sowietyzacja. Środki, do których byliśmy gotowi sięgać w imię zachowania miejsca pracy, zysku czy kariery, zdumiewająco przypominały zachowania zsowietyzowanych mieszkańców ZSRS. Yuppie, ten produkt „kapitalizmu”, był do homo sovieticus podobny jak brat bliźniak. Mały, tchórzliwy człowieczek, radykalniejsza forma dawnego drobnomieszczanina, gotowy dla osobistej korzyści na każdą podłość. Podstawić nogę koledze z pracy, donieść, upodlić się przed szefem – nie było dla niego żadnym problemem. Wymagał przy tym totalnej kontroli, bo nie można było liczyć na lojalność człowieka „wyzwolonego”, w dodatku traktowanego przez pracodawcę jak śmieć. Jeśli – co się czasem zdarzało - yuppie zostawał sam zwierzchnikiem, odkuwał swoje upokorzenia na podwładnych.

Ba – nawet nazywanie przez „konserwatywnych” liberałów „komuchami” wszystkich tych, którzy choć trochę odstawali od skrajnego, ortodoksyjnego liberalizmu gospodarczego14, nie było czym innym, jak dokładną kalką komunistycznej wizji świata. To przecież właśnie dla komunistów „burżuazyjni” byli nawet socjaliści – że już o socjaldemokratach nie wspomnę. Cóż – „konserwatywni” liberałowie uważali, że „wolność to taki komunizm, tylko w drugą stronę”. Pogląd ten był tak antyintelektualny, taki łatwy, i tak łatwo dawał się przerabiać na hasła, a piękne słówka robiły na nas tak wielkie wrażenie...

Nie ułatwiał spostrzeżenia przez nas samych naszej sowietyzacji inny jeszcze fakt. Z czasem bowiem tak uwierzyliśmy, że obecne czasy są przeciwieństwem komunizmu, że zaczęliśmy akceptować głoszoną przez naszych przewodników wizję PRL-u i komunizmu zupełnie inną od historycznej – i od naszej osobistej - tworzoną na zasadzie przeciwieństwa wszystkiego, co widzieliśmy w nowych czasach. Uważaliśmy mianowicie, że główna różnica między PRL-em a obecnymi czasami polega na tym, że wówczas władze dążyły, by jednostka „nie mogła robić tego, co chce”. Wszechobecnie panowały też jakoby narzucone przez komunistów, zniewalające ją zasady moralne, niecnie zmuszające do życia w oddolnie zorganizowanym społeczeństwie (wspólnocie). Oczywiście, właśnie temu przypisywaliśmy całe zło i nieudolność komunizmu. W rzeczywistości prawda była całkowicie odwrotna: to komuniści przez cały okres PRL-u, nie szczędząc sił ani środków i często używając brutalnej przemocy, starali się nas „wyzwolić” – a my stawialiśmy temu opór.

***

<<Młoda Beczka>> [tj. młodsze pokolenie ludzi z tego duszpasterstwa krakowskiego] – pisze znów Ela Konderak w artykule ”Wtajemniczanie w czas” – ma inne piosenki – liturgiczne. Przepiękne, rozpisane na głosy, dopracowane w każdym szczególe. Wiele z nich powstaje w Krakowie i stąd rozprzestrzenia się na Polskę. Gdy cała Polska już je śpiewa, tu rodzą się nowe. Jest tylko jeden problem: takich piosenek nie da się śpiewać na imprezach. One służą do modlitwy. Czasem można je nucić przy sprzątaniu, bo wszystkim wiadomo, że przy sprzątaniu też można się modlić. Więc stare „beczkowe” śpiewy upadły.

A mnie wciąż kołacze w głowie fragment starej ballady:

Święty Mikołaju, opowiedz, jak tu było

Jakie pieśni śpiewano, gdzie się pasły konie”.”


Wspólny śpiew, jak wiadomo, służy budowaniu więzi grupowej. Czytałem kiedyś artykuł w Internecie, w którego autor twierdził, że Polacy nie lubią wspólnie śpiewać – „jakby mieli jakąś blokadę” – i zestawiał to z ościennymi narodami, gdzie jest inaczej. Otóż jest to pewne uproszczenie. Polacy unikają śpiewu w takich okolicznościach, w których można by ich podejrzewać o budowanie więzi, utopijnej przecież i komunistycznej, a na pewno – niepasującej do nowoczesności. Można śpiewać po pijanemu (bo można to zawsze zwalić na brak samokontroli), dla czystej indywidualnej przyjemności, ostatecznie w ramach tradycji jakiegoś środowiska. Najlepiej jednak, jeśli śpiewa się dla zarobku, albo przynajmniej z nadzieją, że się kiedyś będzie miało się jego możliwość.

Półprofesjonalny charakter śpiewów jest tak widoczny w powyższym cytacie. Jestem pewien, że większość młodych „beczkowiczów” brała w nich udział z takim właśnie, półzawodowym nastawieniem. Tylko taki śpiew w „nowym, wspaniałym świecie” jest bowiem zajęciem sensownym – cytując Grzegorza Łysia (patrz rozdział „<<Popularyzacja>> turystyki”), „realistycznym” – i zrozumiałym. Tylko taki śpiew nie pachnie w najmniejszym nawet stopniu ani budowaniem „komunistycznej” więzi, ani resztkami równie „komunistycznych”, bezinteresownych pasji artystycznych.

Ba, dziś nawet można się spotkać z poglądami – i to głoszonymi przez ludzi, którzy powinni być z racji swojego zawodu kompetentni – jakoby „Polacy nie mieli tradycji wspólnych śpiewów”. Tak skutecznie udało nam się wymazać w ciągu ostatnich 20 lat z pamięci kulturę pokolenia westmanów – a wraz z nią wszystko, co nie było ani komunizmem, ani III RP!

Dlatego też także ogniska wyglądają dziś zupełnie inaczej, niż jeszcze 20 lat temu. W najlepszym razie zredukowały się do występów solowych, umożliwiających „wolnym jednostkom” w dużo większym stopniu zachowanie niezbędnego dystansu. Jedna osoba gra na gitarze, dwie śpiewają, pięć dalszych mruczy coś pod nosem, reszta rozmawia o czymś innym, gapi się w ogień lub pije piwo. Nic w tym dziwnego - „wolna” i dążąca do samowystarczalności jednostka musi się czuć w takiej scenerii bardzo nieswojo. Droga do zastąpienia gitarzysty włączonym na cały regulator radiem, a ogniska – grillem – jest już z tego miejsca nie tylko prosta, ale i bardzo krótka. W końcu z pewnością zrozumiemy wszyscy, że musimy się „zmodernizować”, że grill jest wygodniejszy, zaś obsługa radia, w odróżnieniu od gry na gitarze15, nie wymaga długiej nauki.

***

Dziś nawet dzieci wychowuje się wg doktryny „raju na Ziemi”. Z dzieciństwa wyrzuca się przemoc fizyczną i dąży do maksymalnego zaspokojenia potrzeb materialnych dziecka, likwidując zarazem więź z rodzicami i rówieśnikami oraz sposobiąc dzieci od małego do „wyścigu szczurów”. Dla wyznawców Niewidzialnej Ręki Rynku „dbać o rodzinę” oznacza to samo, co „zarabiać pieniądze”. Przecież pieniądze pozwolą zaspokoić WSZYSTKIE potrzeby, a więc także te związane z rodziną16. Rola rodzica zredukowana jest do zarabiania na utrzymanie dziecka, bo resztę przecież zapewni Niewidzialna Ręka Rynku (której rola polega w tym wypadku na podaży produktów i usług, potrzebnych do zaspokojenia potrzeb materialnych dzieci i zajęcia im czasu do wieczora). Co zaś przeszkadza w staniu się maszyną do zarabiania pieniędzy, jest balastem, ciągnącym nas do tyłu, czyli do komunizmu.

Przemocy fizycznej ma w „raju na Ziemi” nie być, bo przecież tak bardzo dokuczyła nam w PRL-u, że musi być zła. Jak to się dziwnie jednak składa, że im ostrzej walczymy z tą przemocą, tym silniej epatuje ona z ekranów telewizorów i komputerów. A dzieci same do tej przemocy lgną, w niekontrolowany i nieskanalizowany przez nas sposób – ba, w sposób, którego ani nie możemy, ani nie chcemy skontrolować, że o kanalizacji nawet nie wspomnę.

Być może też, że najwyższą cenę, jaką zapłaciła Polska wskutek „transformacji ustrojowej”, jest właśnie cena liberalnego eksperymentu na najsłabszych i najbardziej bezbronnych. Cena milionów dzieci, wychowywanych przez rodziców programowo bez miłości, w nadziei, że w ten sposób przystosuje się je do „nowoczesnej” rzeczywistości i ułatwi życiowy start.

Współczesne rodziny upodabniają się coraz bardziej do sierocińców. Prędzej też dziś rozumie się potrzeby niematerialne psa, niż własnego dziecka. Pies musi się wybiegać, trzeba mieć dla niego czas, musi być czasem przytulony, pogłaskany – wtedy, kiedy on chce, nie wtedy, kiedy chcą jego właściciele; rozumiemy też jego potrzebę naszego towarzystwa. No, ale zwierząt nie dotyczą jedyne możliwe, liberalne prawidła, na których wyłącznie może się opierać racjonalny, nieutopijny świat ludzi17. Wspaniały, poprawny świat...


Połowa polskich licealistów – pisze Ryszard Podgórski w artykule „Człowiek ku człowieczeństwu” (strona internetowa „Opoka. Labolatorium Wiary i Kultury”) – cierpi na depresję, a co piąty powinien natychmiast rozpocząć leczenie – wynika z badań zleconych przez gdańskie kuratorium oświaty w 2006 roku.”


Niestety, fakt ten nie spędza w żaden sposób snu z powiek liberalnym decydentom politycznym. Ich zdaniem, problem jest wprost przeciwny. Polega on, według nich, na tym, że wciąż istnieją jeszcze w Polsce, głównie we wsiach i miasteczkach, rodziny normalne, które wychowują ludzi nie dość „nastawionych na sukces”. To rodziny takie, w których istnieje jeszcze więź, rodzice zajmują się dziećmi naprawdę i brak jest chorobliwych ambicji. Sposobem na „poprawienie” tej sytuacji jest, oczywiście, stara, komunistyczna metoda, czyli użycie jako narzędzia - szkoły.

Tak to, z roku na rok, z miesiąca na miesiąc, rosną i pogłębiają się patologie społeczne. „Gazeta Wyborcza” uważa wprawdzie inaczej, ale zgodzi się ze mną chyba każdy nauczyciel. Polityka nazywania tej zgnilizny – modernizacją, wyzywania każdego, komu ona nie pasuje, od niedostosowanych mięczaków, „ciągnących nas do tyłu”, oraz udawania, że te problemy nie istnieją – i zostawiania każdego samego ze swoim kłopotem - ma bardzo krótkie nogi. Od rzeczywistości nie da się uciec. Siedzimy na beczce, do której upływ czasu dosypuje już samoczynnie – bo siłą samego przyzwyczajenia społeczeństwa - nowe miarki prochu. Ktoś kiedyś otworzy tę puszkę Pandory. Przebudzenie z miłego snu nie będzie dla nikogo przyjemne.

Wprowadzana w Polsce od ostatnich 20 lat koncepcja państwa i społeczeństwa opartego na indywidualizmie i materializmie – po prostu się nie sprawdza.


Patologie nowej, rajskiej rzeczywistości próbowano i próbuje się jakoś uzasadnić – jakkolwiek, byle tylko nie podważyć „wspaniałych” doktryn, które są ich źródłem. Liberalny gospodarczo egoizm tłumaczymy np. tym, że „teraz są ciężkie czasy, każdy myśli o sobie”. Pytanie, czy wtedy będziemy myśleć o innych, kiedy czasy staną się łatwe i naszego myślenia nikt nie będzie potrzebował? Tak się jakoś dziwnie zresztą składa, że przed 1989 r. to właśnie ciężkie czasy mobilizowały nas do wzajemnej pomocy. Wciąż też próbuje się tłumaczyć skupienie się Polaków na zarobkowaniu odreagowywaniem komunistycznej biedy – po dwudziestu latach od „odzyskania wolności”, gdy część z postępujących w ten sposób w ogóle nie pamięta dawnego ustroju! W rzeczywistości ludzie, którzy myślą tak, jak my dziś, będą w ten właśnie sposób postępować, choćby żyli nie 20, a 120 lat po „końcu komuny”.

***

Polacy w krótkim czasie dogonili i przegonili Zachód w konsumpcjonizmie18. Materializm stał się jedyną rzeczywistością, jaką jesteśmy w stanie sobie wyobrazić. Wrastaliśmy w to, co Zbigniew Romaszewski z okazji jednej z rocznic czerwcowego protestu robotniczego w Radomiu nazwał „cywilizacją sobkostwa”.

Wyrastały nowe roczniki, coraz bardziej mgliste pojęcie mające o tym, czym była polska inteligencja. Zresztą rodziców w dużych miastach zastępowały w coraz większym zakresie szkoła i media, więc przekaz międzypokoleniowy praktycznie ustał. Izolacja była tak głęboka, że rodzice nie tylko przestali rozumieć, czym żyje pokolenie ich dzieci, ale wprost nie przyjmowali do wiadomości, gdy im ktoś to mówił.

Nowe roczniki były już od młodości nasiąknięte konsumpcjonistycznym egoizmem i niewiarą w sens czegokolwiek więcej – były więc lepiej przystosowane do życia w „kapitalizmie i demokracji”. Pojawiło się zjawisko całkowicie sprzeczne z dotychczasowymi praktykami: oto młodsi zaczęli więc stanowić wzorzec postaw – ba, mądrości życiowej, do którego dostosowywali się starsi19. Nietrudno to wytłumaczyć właśnie usilnym dążeniem do wykazania się przystosowaniem do „wolności” przez doganianie ludzi lepiej zaadaptowanych w niej – bo w mniejszym lub większym stopniu już w niej wychowanych. Przystosowujący się do „wolności” post-inteligent wykształcił też szczególną umiejętność dostosowywania się z każdym dniem coraz bardziej do materializmu i jak najszybszego zapominania o tym, co uwierało jeszcze wczoraj.

Ideologie „kapitalizmu” i „demokracji” rozdęły do granic możliwości wszystkie wady pokolenia westmanów, a wytępiły wszystkie zalety w takim stopniu, w jakim tylko było to możliwe20.

Pokolenie westmanów zmieniało się w pokolenie yuppies.

***

Świat, który miał być idealny, stawał się coraz bardziej obcy i wrogi21. Nie mieliśmy już jednego przeciwnika, ani nawet – jak w czasach rozbiorów – trzech. Teraz wróg był wszędzie, bo każdy Polak stawał się wrogiem każdego. Stosunek ludzi do siebie nawzajem był coraz bardziej przedmiotowy. „Wyzwolone jednostki” - ludzie mówiący tym samym językiem - konkurowały o łaski obcych potęg gospodarczych, podstawiając sobie nogi i bezwzględnie niszcząc się nawzajem. Wierzyliśmy przy tym absolutnie, że „kapitał nie ma ojczyzny” i w związku z tym nie wysługujemy innym narodom – bo tak powiedzieli liberałowie gospodarczy. Jacek Podsiadło mówi w wywiadzie Doroty Wodeckiej („Lodówka odpowiada echem”, „Gazeta Wyborcza”, 11-13 IV 09):


Kiedy słyszę, że gdzieś ktoś pozbawiony pracy i środków do życia popełnił samobójstwo, to owszem, przeraża mnie jego nędza i bezradność, ale przede wszystkim myślę o jego samotności. No bo co: nie miał żadnej rodziny ani przyjaciół? Nie umiał znaleźć adresu ośrodka pomocy społecznej?”


Pytanie – jak ktoś, budujący swoje poczucie wartości na przekonaniu, że jest samowystarczalny, ma prosić kogokolwiek o pomoc? Jak zwracać się do innego człowieka, kiedy on w samym założeniu ideologii liberalnej jest wrogiem? Pójść po pomoc do wroga22?


Wysługiwanie się kapitałowi zagranicznemu i postkomunistom, eksploatującym Polskę, stało się jedynym opłacalnym zajęciem. Liberalna ideologia spowodowała zaś, że pożytek działalności zawodowej oceniano według zysków. Wiadomo – z raju na Ziemi, gdzie nastała wolność i żaden totalitaryzm nikogo nie krępuje, Zło zostało wypędzone. Panuje Dobro - tak więc to, co zyskowne, powinno być i pożyteczne – i na odwrót. Zwłaszcza, że tak właśnie miała działać Niewidzialna Ręka Ryku.

Na tej zasadzie neokolonialną eksploatację Polski uznano za przejaw nowoczesności i w ogóle wszystkiego, co najwspanialsze – nie tylko przecież była nowa i „zachodnia”, ale przede wszystkim - najpożyteczniejsza, bo... najzyskowniejsza. Zabieranie tym rabusiom jakichkolwiek podatków zostało uznane za kradzież – a co dopiero, jeśli pieniądze te dawano tym, którzy byli naprawdę pożyteczni, ale ich działalność w tym systemie gospodarczym się nie opłacała! Czyli całkowite odwrócenie rzeczywistości.

Mogła się zresztą nie opłacać w ogóle – bo są takie zawody, w których zyski z czegoś zaczynają płynąć po wielu, wielu latach – a czasem stuleciach. Logikę (dyscyplinę naukową) stworzyli starożytni Grecy – a bez niej nie mielibyśmy dziś komputerów! Podobnie znany jest fakt, że artyści są często doceniani długo po śmierci – gdyby mieli czekać, aż ludzie zaczną kupować ich np. obrazy, sto razy umarliby z głodu. Nie wymagajmy od przeciętnego człowieka zmysłu dobrego krytyka sztuki – społeczeństwo zaczyna sztukę „rozumieć”, gdy się może z nią emocjonalnie identyfikować. Ten proces trwa często bardzo długo. Opisywałem już przypadek Stachury, którego twórczość Polacy – i to z rodzin inteligenckich – zaczęli zauważać dopiero pod koniec jego życia. Zyski może przynosić więc wyłącznie taka twórczość kulturalna, która nie jest odkrywcza – i to tylko w takim społeczeństwie, które jest zainteresowane kulturą. A przecież dziś mamy tak wielu ludzi o zawężonym horyzoncie, skupionych tylko na zarabianiu i wydawaniu, których żadna sztuka nie zaciekawi. Uszczupla to krąg odbiorców, szczególnie, że warstwa „zarobasów” wykształciła się właśnie kosztem najbardziej zainteresowanej kulturą inteligencji.

Tyle, że to tłumaczenie w żaden sposób nie jest w stanie dotrzeć do liberałów gospodarczych – ludzi programowo krótkowzrocznych, o spekulanckim sposobie myślenia. Oni chcą zysków natychmiastowych; reszta to dla nich mrzonka.


Pojęcie interesu narodowego – pusty śmiech! Dawni inteligenci i ich potomkowie stawali się polskojęzycznymi kosmopolitami w garniturkach, uczącymi się zresztą języków obcych m. in. po to właśnie, by można ich było w każdej chwili przenieść choćby na drugi koniec świata23.

Co prawda, nawet i ta eksploatacja gospodarcza Polski nie była z punktu widzenia zwykłego pracownika specjalnie opłacalna – pracodawca płacił mało i to tym mniej, im bardziej uległy był pracownik i im bardziej wskutek wyeksploatowania kraju rosło bezrobocie. Ale też był on tylko przedmiotem, który można było zużyć w „wyścigu szczurów”, by potem, wyciśniętego jak cytrynę, wyrzucić na śmietnik.

„Wyścig szczurów”... Mówiliśmy: „świat przyspiesza”. A to nie świat przyspieszał – to klika wielkich rabusiów coraz ostrzej walczyła między sobą o łup w postaci dziedzictwa narodowego Polaków, by móc przepuścić je przez swoje kiszki. To my, ich mięso armatnie, patrzyliśmy na to jak na nieuchronne prawa świata – wszak „kapitalizm” miał być jedynym możliwym i racjonalnym ustrojem. I z tych poglądów wynikała tegoż „kapitalizmu” akceptacja.


Józef Cat-Mackiewicz powiedział kiedyś: „Okupacja hitlerowska uczyniła z Polaków bohaterów, okupacja sowiecka zrobiła z nich gówno”. Otóż „wolność” uczyniła z nami coś dużo bardziej radykalnego: ona zmieniła bohaterów w gówno, a gówno - w bohaterów.

***

Pokolenie yuppies, „pokolenie NIC”, było pokoleniem zainteresowanym wyłącznie własną przyjemnością, karierą i zarobkiem. Traktowanie na serio jakiegokolwiek innego problemu budziło drwiny u ludzi, dla których wszelkie wyższe wartości i dążenia stały się przejawem „komunistycznej utopii”. Skutkiem tych drwin było wykluczenie towarzyskie. Kto z dorastających w tym okresie miał na tyle silną wolę, że mimo tego nie ulegał ogłupieniu, tego odmóżdżał po osiemnastce „kompleks dorosłości”, zgodnie z którym dorosłe życie powinno polegać wyłącznie na zarabianiu pieniędzy i konsumpcji.

Tak więc ocalałe wśród młodzieży postinteligenckiej resztki westmanów ulegały również stopniowej asymilacji do yuppies. Pamiętam koleżankę z liceum, która z typowej westmanki, rozmownej i ciekawej świata, a przy tym posiadającej zacięcie pozytywistyczne – stała się raptem po ukończeniu osiemnastego roku życia osobą zainteresowaną głównie zarabianiem pieniędzy, „niemającą czasu” dla drugich, ograniczającą ilość znajomych do niezbędnego minimum i sypiącą sloganami. Zrozumiała widać, że dorosłe życie polega na czymś zupełnie innym...

***

Dziś kogoś, kto chciałby coś zmienić drogą niekomercyjną, uważa się za wariata lub komunistycznego „naprawiacza świata”. Każdy przecież wie, że wszystkie problemy rozwiąże liberalny bożek, Niewidzialna Ręka Rynku – a jakiekolwiek niekomercyjne działania mogą to tylko popsuć. Ten pogląd, dlatego, że był taki przyjemny i łatwy, niewymagający żadnej pozazarobkowej aktywności, rozpowszechnił się samą siłą ciężkości nawet u ludzi niechcących mieć nic wspólnego z liberalizmem gospodarczym.

Wychowawcy” polskiego społeczeństwa przekształcili nas na swój obraz i podobieństwo w takim stopniu, że dziś nawet, gdyby do władzy doszła ekipa aniołów z umysłami geniuszy i siłą woli „żołnierzy wyklętych”, nie mogłaby zrobić po prostu NIC – wobec czego musiałaby albo sama się skorumpować, albo - oddać władzę z powrotem w ręce poprzedników. Bo cóż można zrobić razem z ludźmi, którzy nie chcą współpracować, bo nie przejawiają żadnej aktywności obywatelskiej, a nawet, jeśli ją przejawiają, to uważają ją za przejaw zacofania, który wkrótce powinien zaniknąć? Którzy programowo „nie mają czasu” na nic, prócz indywidualnego zarobku i rozrywek, oraz którzy mają za krzywdę i zniewolenie każdą próbę zachęcenia ich do czegoś więcej? Którzy dobro wspólne utożsamiają z komunizmem? Dla których jakiekolwiek niekomercyjne planowanie – a więc de facto także każdy prawdziwy, nieoparty na obiecankach i gadżeciarstwie program polityczny – to przejaw komunistycznego „centralnego planowania”, a w lepszym razie – atrybut „nawiedzenia”24?


[AN:] Ujawniona (...) afera (...) pokazała, że politycy wciąż nie stronią od podejrzanych kontaktów z ludźmi biznesu, nie rozumieją, że jest linia której przekroczyć im nie wolno...

[PŚ:] To my, poza parlamentem, wiemy, że są linie, których posłowi nie wolno przekraczać. Po poprzedniej kadencji spędzonej w Sejmie jestem jednak skłonny sądzić, że rodzaj załatwiactwa wynika z panującego przekonania posłów, że oni są właśnie od załatwiania. Żeby mieć kontakty w terenie, jeżdżą i załatwiają. Jednemu jakąś ziemię, drugiemu koncesję, a jeszcze innemu posadę. (...) Dla nas jest to okropne, ale takie zachowanie mieści się w kulturze sejmowej (...)” (fragment wywiadu Agnieszki Niewińskiej z Pawłem Śpiewakiem „Wyborcy wybaczą Platformie”, „Rzeczpospolita”, 8 X 09; celowo usunąłem informacje, o jaką aferę i jakich ludzi chodzi, by lepiej ukazać ogólną istotę zjawiska).


Otóż to – polityk musi mieć w kimś oparcie. Jeśli tym oparciem nie chce lub nie może być zorganizowane społeczeństwo, stają się nim kolesie, lokalne kliki biznesowe, kapitał zagraniczny, koterie w siłach zbrojnych czy służbach specjalnych, obce państwo. My, oczywiście, nie zdajemy sobie z tego sprawy – wolimy wierzyć w materialistyczny pogląd, że władza opiera się tylko na swojej własnej, wynikłej z prawa sile fizycznej. Pogląd ten pochodzi z czasów PRL-u, kiedy władza radziła sobie świetnie bez obywateli – zapominamy jednak, że wtedy z kolei opierała się na sowieckich czołgach – a i nawet mimo tego nie zdołała zrealizować, jak zamierzała, całkowitego podporządkowania sobie społeczeństwa.


Chcesz stworzyć jakąkolwiek, niekoniecznie polityczną inicjatywę, która nie służy ani zarobkowi, ani fizjologicznej przyjemności? Yuppies nawet nie próbuj namawiać – oni tego nie zrozumieją. Ludzie, których uważasz za normalnych, rozsądnych i porządnych, z pewnością wytłumaczą Ci się brakiem czasu. Oni tak ze wszystkich sił starają się go przecież nie mieć, aby upodobnić się do tych pierwszych – przekonani, że tak właśnie powinno wyglądać „normalne życie”. Zostaje jeszcze jedna grupa – są to indywidualiści tak wielcy, że niewchłanialni przez neoliberalny system, a więc niemogący sobie w nim znaleźć miejsca - wobec czego niemający do „braku czasu” pretekstu. I o egocentryzmie tak wielkim, że jakiekolwiek porozumienie z nimi zahacza o niemożliwość.

***

Co prawda, stopniowo nasz idealistyczny entuzjazm zaczął przygasać. Nasze zapatrzenie w „wodzów”, zwłaszcza w tych najważniejszych, „autorytety moralne” – stygło. W Polsce rozhulała się bowiem brutalna przestępczość. Nie było w tym nic dziwnego – „kapitalizm” był sprywatyzowanym komunizmem25, a to oznaczało również prywatyzację komunistycznej przemocy i dostosowanie jej do celów komercyjnych. „Demokratyczne autorytety moralne” wzywały do humanitaryzmu wobec przestępców i nazywały surowość prawa – zemstą. Buzie miały pełne idealistycznych hasełek o tym, że tak nie wolno postępować, bo „przemoc rodzi przemoc” itd. Rzecz jasna, znów działo się to w ich własnym interesie – była to forma obrony staro-nowych sojuszników z byłych PZPR i SB. Na tym tle pojawiały się coraz absurdalniejsze wyroki sądów, czule opiekujących się bandytami.

Próbowaliśmy pokonać „przemoc” metodami z czasów „Solidarności”, demonstracjami - „marszami przeciw przemocy”. „Przemoc” jednak jakoś nie chciała się nas przestraszyć... Zaczęliśmy więc przychylać się ku zdaniu tych, którzy twierdzili, że problem może rozwiązać tylko większa surowość.

Pierwszy duży wyłom w monopolu na słuszność zrobił jednak dopiero Wojciech Cejrowski. Znamienne, że występował on w kowbojskim przebraniu. Dla pokolenia westmanów był on symbolem buntu przeciw zdradzie przywódców – buntu, który uważano do niedawna za coś niemożliwego. Co „gorsza”, stosował on wobec zdrajców ich własne metody manipulacji. Nic dziwnego, że natychmiast opluto go, używając terminologii „tolerancjonistów”, brunatną śliną. Urządzano prawdziwe seanse nienawiści, ale cóż – stało się. Czuło się wtedy, że przez media przeszedł jakiś świeży podmuch, rozwiewający stęchły zaduch fałszywych, pseudoidealistycznych frazesów.

Niestety, bunt był połowiczny, ponieważ Cejrowski pozostał przy uwielbieniu liberalizmu gospodarczego. To, wraz z kilkoma latami niekwestionowanej dominacji „demokratów”, spowodowało, że przemiany w dalszym ciągu były kontynuowane.

***

Dawni westmani wprawdzie wyrzucali z pamięci przeszłość i z dnia na dzień coraz bardziej dostosowywali się do nowej, całkowicie już materialistycznej rzeczywistości, ale wciąż w ich podświadomości tkwiła pamięć, jak wielką ofiarę z własnego światopoglądu i stylu życia musieli złożyć, by pogodzić się z nową rzeczywistością. Tym mocniej więc naciskali, by – skoro realizacja wartości westmańskich okazała się „niemożliwa” – zrealizować chociaż drugie nasze marzenie: o dogonieniu „Zachodu” w dobrobycie. „Skoro niemożliwe okazało się upodobnienie do ideału Dzikiego Zachodu – bo okazał się on nie istnieć - to niech Polska upodobni się do Zachodu przynajmniej w zamożności!”.

Oczywiście, liberałowie gospodarczy pokazywali nam, jaki jest sposób na dogonienie Zachodu w zamożności – więcej liberalizmu gospodarczego w życiu publicznym - i, rzecz jasna, więcej pracy zarobkowej z naszej strony w życiu prywatnym. W ten sposób powodowali oni, że sami domagaliśmy się radykalizacji liberalizmu.

Niestety, zamożność w tym ustroju była nie do zrealizowania, skoro „kapitalizm” był przecież sprywatyzowanym komunizmem. Nawet według najzagorzalszych zwolenników liberalizmu gospodarczego właśnie do tego się on wszak sprowadzał. Tyle, że ich zdaniem ta prywatyzacja miała wystarczyć, by rozwiązać wszystkie problemy ludzkie. Nie wystarczyła – i tak na chłopski rozum, zrobić tego nie mogła26.

Albowiem żadnego „upadku komunizmu” nie było – była tylko pacyfikacja i dezorganizacja opozycji przy pomocy liberalizmu, oraz „reformy” wg zasady: „trzeba jeszcze wiele zmienić, żeby wszystko zostało po staremu” 27.

1 Liberałowie gospodarczy teoretycznie byli tylko przeciw zakazom prawnym, ale rychło zrozumieli, że moralny sprzeciw „ogranicza działalność gospodarczą” podobnie jak prawo. A to dlatego, że budzi w ludziach sumienie i wskutek tego zniechęca do kupczenia wszystkim, a więc uniemożliwia Niewidzialnej Ręce Rynku zapewnienie na zasadzie komercyjnej wszystkim wszystkiego – co jest często skuteczniejsze od formalnego zakazu. Dlatego też uznali także tych, którzy byli tylko przeciwnikami jakiejś działalności gospodarczej, ale wcale nie chcieli jej prawnego zakazywania, za „zwolenników komunizmu”.

2 Autor przeciwstawia stosunki panujące w Warszawie innym dużym miastom Polski – Poznaniowi i Wrocławiowi. Niestety, z dokładnie takimi samymi zachowaniami spotykałem się wśród mieszkańców innych miast polskich, nawet niekoniecznie największych. Dotyczy to w ogóle miast wojewódzkich. Najgłupsi yuppies, jakich w życiu spotkałem, byli studentami z Poznania. Zarazem jednak jest dziś ogólnym prawidłem, że im bardziej centralny ośrodek, tym bardziej skażony patologiami (piszę o tym więcej w następnym rozdziale). Wobec tego poza stolicą musiało zachować się oczywiście stosunkowo więcej normalności.

3 Zadane w tytule rubryki pytanie jest bez sensu, ponieważ prawdziwe są oba stwierdzenia. Nietowarzyskość nie wyklucza przecież imprezowego stylu życia, bo imprezować można w małych grupkach, a z kolei relacje ze znajomymi nie wyrażają się wyłącznie we wspólnej zabawie. W Warszawie dominują yuppies, których sensem życia jest, prócz zarabiania pieniędzy, rozrywka. Zarazem jednak osobnicy ci ignorują wszystkich, którzy nie należą do ich małej grupki towarzyskiej.

4 To znów się dzisiejszym ludziom wyda dziwne, bo dla nich przecież z kolei tożsamość, relacje z innymi (powyżej najprostszego, roślinnego poziomu) i w ogóle spojrzenie na świat, stały się czymś abstrakcyjnym. Czymś, co wprawdzie oficjalnie się uznaje, od święta nawet demonstruje, ale co nie ma żadnego wpływu na nasze codzienne życie. Bo nasza codzienna rzeczywistość ogranicza się już tylko do podtrzymywania własnego życia biologicznego na możliwie wysokim poziomie.

5 A nie zapominajmy, że liberałowie gospodarczy otwarcie głosili, że nauka jako taka jest „socjalistyczna”.

6 W trakcie wprowadzania uzupełnień do tej książki, znalazłem w „Metrze” (darmowej mutacji „Gazety Wyborczej”) z 23 II 11, ciekawy fragment artykułu Igora Nazaruka „Poseł lubi kryminały, senator woli poezję”: „Ponad połowa Polaków nie przeczytała w zeszłym roku ani jednej książki, a co czwarty wykształcony Polak nawet trzech stron – alarmuje Biblioteka Narodowa”. Ciekawe, czyja to zasługa? I dalej: „Co zrobić, żeby czytanie stało się ważne i modne?”. To już nawet nie wymaga komentarza...

7 Innym przykładami współczesnych zmian znaczenia w duchu materializmu i aspołeczności są opisane w innych miejscach:

  • utożsamienie turystyki z masową turystyką,

  • uznanie słowa „działka” za synonim domku letniskowego,

  • utożsamienie profesjonalizmu z zarabianiem w danej dziedzinie pieniędzy,

  • traktowanie pojęć ekskluzywizmu i luksusu jak synonimów,

  • nazywanie przygarnięcia psa – „adopcją”.

Wypada tu jeszcze napisać o jednym przykładzie zmiany znaczenia, którego rola jest ogromna i szkodliwa z tego powodu, że zmiana ta jest instrumentem, służącym do przebudowy polskiego społeczeństwa w duchu korzystnym dla jego władców. Chodzi tu o definicję słowa „miasto”. Dziś pojęcie to oznacza wyłącznie miasto duże, bowiem odnosi się do pewnego charakterystycznego zespołu zjawisk, utożsamianego z nowoczesnością. Zjawiska definiujące dziś miejskość to: stała atomizacja społeczeństwa, anonimowy tłum oraz jak najwyższa i jak najgęstsza zabudowa. W im większym natężeniu występują one, tym lepiej, bo tym bardziej świadczy to o miejskości, a zatem o nowoczesności, a ów wzrost nazywa się często absurdalnie „urbanizacją miast” (co brzmi jak „masło maślane”).

Miastu w myśl tej prymitywnej definicji przeciwstawiana jest wieś, utożsamiana z prowincją. Jest to prostackie utożsamianie ze sobą rzeczy, mających niewiele ze sobą wspólnego - wieś/prowincja jest to wszystko, co miastem nie jest. Wieś/prowincję charakteryzują tereny zielone, a służy ona do wypoczynku (produkcji żywności już się nie zauważa, bo jest ona przecież przejawem zacofania i komunizmu). Odzwierciedla to konsumpcyjny stosunek mieszkańców dużych miast do otoczenia, patrzących na nie jedynie pod kątem zaspokojenia swoich prymitywnych potrzeb.

Wg tej definicji tereny zielone w dużym mieście uznaje się za ciało obce, reprezentantów „wsi” – coś, co powinno zniknąć. Jest to, oczywiście, ideologia dorabiana do traktowania ich jako terenów inwestycyjnych dla deweloperów. Jedyne, co może usprawiedliwić pozostawienie „wsi” niezabudowanej, to jej prywatyzacja. „Inwestor” jest przecież na tyle nowoczesny, że nawet, jeśli nie zabuduje terenu, nie można zarzucać mu „wieśniactwa”.

Zabudowa lub przynajmniej prywatyzacja terenów zielonych jest więc przejawem likwidacji czegoś, czego być w dużych miastach nie powinno, oraz modernizacji. „Modernizacja” ta pogarsza zdecydowanie warunki życia w dużych miastach – ale przecież w myśl opisywanej definicji do wypoczynku powinna służyć wieś, nie miasto! Miasto bowiem w świetle takich pojęć nie służy do życia, ale do spania i zarobkowania. W dodatku przecież wszystko powinna człowiekowi zapewnić Niewidzialna Ręka Rynku, jego własna działalność zarobkowa, nie jakieś tam ograniczające rozwój miast socjalistyczne władze. Zapewnienie warunków do wypoczynku powinno się więc realizować przez stworzenie sobie indywidualnego miejsca wypoczynku na terenie „wsi” – domku letniskowego lub willi. Oczywiście, takie rozwiązania są tylko dla dysponujących odpowiednią ilością pieniędzy. Reszta może sobie tylko o czymś takim pomarzyć – ale jeśli nie są w stanie zarobić, to są godnymi pogardy nieudacznikami. W ten sposób zieleń staje się kolejnym przywilejem bogatych, a duże miasta zmieniają się w slumsy dla ludzi pozbawianych praw. Do realizacji tej polityki nie jest potrzebne nic, prócz samego tylko pojęcia „urbanizacji miast”; używa go się jako głównego, albo wręcz jedynego argumentu.

Warto zwrócić uwagę, jak niby od niechcenia lansują ten punkt widzenia media, nazywające choćby przy okazji komentowania wyników sondaży czy wyborów duże miasta po prostu „miastami”.

8 Jedną z najpopularniejszych odpowiedzi na pytanie, dlaczego wciąż nie jesteśmy w stanie się dorobić, był pogląd, że zbyt mało upodobniliśmy się do „Zachodu”. Skoro są dwa możliwe ustroje, wschodni komunizm, związany z biedą, i zachodni kapitalizm, związany z bogactwem, to widać zachodniość, kapitalizm i bogactwo łączą się w jedną całość przyczynowo-skutkową. Czyli aby stać się bogaci, powinniśmy się jak najbardziej związać z Zachodem pod każdym względem. Na tej zasadzie uznawano, że asymilacja do: „kultury zachodniej” (tj. kultury masowej, bo taka kultura z Zachodu do nas najczęściej docierała), automatycznie zwiększy nasz dobrobyt, a przynajmniej szanse na niego. Do zewnętrznego upodobnienia się do „Zachodu” należy też budowa autostrad - dlatego Polacy tak głęboko wierzą, że autostrady przysporzą nam dobrobytu. Z tego również powodu powinniśmy odizolować się od Wschodu, a z uwielbieniem zacieśnić nasze związki z Zachodem. Powinniśmy się także podporządkować całkowicie interesom „Zachodu” w kwestiach politycznych, ponieważ jest to pochodna naszej młodszości ustrojowej. Kto jest przeciwko temu, ten, oczywiście, chce pchać Polskę na Wschód, do biedy.

Pogląd ten nigdy nie był głoszony przez naszych nauczycieli we właściwej postaci, ponieważ brzmiał zbyt prymitywnie, śmiesznie i głupio, i mogło to spowodować ich kompromitację. Nasi przewodnicy nauczali więc nas go cząstkami.

9 Chyba po 20 latach powinno być przynajmniej widać jakieś pozytywne efekty? Bo jak na razie, głównym rezultatem była masowa emigracja dużej części młodych Polaków. Jedynymi „efektami”, którymi mogą pochwalić się rządzący, są „reformy” – które nie przyniosły nam najczęściej nic dobrego – i nie taki zresztą był ich cel, ponieważ miały one w najlepszym razie realizować abstrakcyjne doktryny.

10 Przychodzi mi tu na myśl opis innej „pogoni za horyzontem” i innej manii destrukcji (wytłuszczenia moje):

Skąd to rozszerzenie rewolucyjności, ta międzynarodowa jej popularność? Chwyta się umysły na lep wielkich programów. Gotowość i łatwość olśniewająca maluczkich, bo sypią programami, jak z rękawa. Wywody zaś ich dadzą się zazwyczaj streścić krótko, a węzłowato i jędrnie; zmieniają się łatwo w hasło, a tłum tego potrzebuje. Im mniej gdzie oświaty, tym więcej tam osób, nie pragnących niczego równie gorąco, jak tego, by im rozkazywano, by nimi dysponowano. Są dumni z tego, że mogą być ślepym narzędziem, „kółkiem w maszynie”. Człowiek niezdatny do samodzielności ginie, jeżeli nie stanie się niewolnikiem, a ginie przede wszystkim moralnie, czując się zerem. Mechanizm rewolucyjny podnosi go we własnych oczach, robi go czymś, obdarza go poczuciem przydatności, bo on nareszcie wie, co robić i jak się zachowywać na świecie! Niewolnicze oddanie się ciałem i duszą, wyrzeczenie się własnej myśli jest tym łatwiejsze, im bezmyślniejszym jest [się] ze swej natury. Odtąd będzie myśleć tak, jak mu każą, ale nie będzie odczuwać upokarzającej go przedtem próżni we własnym mózgu. Rewolucyjność dostarczyła mu środków do bytu moralnego. Wina tych antyrewolucjonistów, którzy mu tego dobrodziejstwa wyświadczyć nie umieli. Tacy właśnie ludzie, moralnie względem rewolucyjności zobowiązani, stanowią niezwyciężalne hufce rewolucyjnego pochodu, bo oni wierzą w to, co myślą i mówią. Ci, którzy ich popędzają, ubezpieczyli się doskonale przed sceptycyzmem ze strony wiernej trzody, obiecując raj na ziemi, skoro tylko rewolucja całą ziemię ogarnie; dość czasu na całe pokolenia.

Tymczasem zaś rewolucyjność nadaje się maluczkim i ubogim na umyśle, albowiem nie wymaga od nich nic trudniejszego; niczego takiego, do czego nie byliby zdatni. Nikt od nich nie żąda, żeby cośkolwiek zbudowali, żeby coś psującego się naprawili. Do takich robót trzeba kompetencji, znawstwa przedmiotu, a tego nie posiadają ani nawet kierownicy rewolucji, bo są apriorystami, a wszelkie znawstwo jest aposteoryczne. Tym bardziej nie znają się na niczym rewolucjoniści z szarego tłumu. Daje im się robotę bardzo łatwą: nie stawiać, lecz burzyć! Któż by tego nie potrafił!” (Feliks Koneczny „Prawa dziejowe. Wydawnictwo „Antyk”, Marcin Dybowski, Komorów 1997, s. 400-401).

Opis ten dotyczy psychologii rewolucyjnych tłumów, manipulowanych przez marksistów. Czy jednak nie pasuje do sytuacji, w której znaleźli się dawni inteligenci polscy po 1989 r.? Przykre, bardzo przykre, że żyjemy w czasach, w których takie słowa można odnieść do inteligencji. Ale dla nas rok 1989 był jakby rokiem nowych narodzin: wszystkiego musieliśmy się uczyć od początku.

Zwłaszcza „konserwatywny” liberalizm proponował, podobnie jak nieustannie „walczący o pokój” komuniści, permanentną rewolucję społeczną w imię permanentnego powrotu do rzekomych, całkowicie ahistorycznych – ale kto by się tam przejmował nauką, która jest wszak „socjalistyczna” - konserwatywno-liberalnych korzeni. Rewolucję, która musiała wywoływać podobne skutki, jak wszystkie poprzednie rewolucje – zwiększała pozycję środowisk zawodowych rewolucjonistów, często kompletnie już bezideowych, a zmniejszała - pozycję społeczeństwa. Ci z owych wywrotowców, którzy na tych popieranych przez siebie liberalnych zmianach nie zyskiwali – a było ich wielu – pełnili funkcję „pożytecznych idiotów”. Jeśli ktoś jeszcze Wam powie, że liberalizm gospodarczy i komunizm to dwie przeciwne skrajności, uśmiejcie mu się w twarz.

11 Twierdzą oni wręcz, że dyskusja między ludźmi różniącymi się poglądami jest niemożliwa – w Polsce, ojczyźnie „Solidarności”! Zresztą propaganda liberałów gospodarczych nauczyła nas, że oddolne organizowanie się to komunizm i egoizm.

12 Inne rodzaje „inicjacji w dorosłe życie” – odczuwa się je jako takie, choć o tym otwarcie się nie mówi - to inicjacje w seks, papierosy i alkohol. Żałosne – symbolami dorosłości stało się to, co albo jest patologią samo w sobie, albo w tym wieku musi mieć charakter patologiczny. Oczywiście, jak w przypadku każdej „dzikiej” inicjacji, także i tu granica wiekowa, jeśli się jeszcze się nie obniżyła do minimum, to stale się obniża.

13 Tłumaczono to m. in. w ten sposób, że „kapitalizm” opiera się na nieokiełznanych indywidualnych popędach jednostek (na tej zasadzie należałoby prawo jako takie uznać za przejaw nieprawdy i sztuczności), oraz na tym, że jednostka jest jakoby jedynym naturalnym bytem ludzkim. Tylko jednostkę tak naprawdę są w stanie wyobrazić sobie materialiści – bo tylko jednostka istnieje materialnie. Reszta to dla nich sztuczny wymysł.

14 Geneza tego przekonania jest bardzo ciekawa. Otóż „konserwatywni” liberałowie mieli ogromnie trudny orzech do zgryzienia z tym, że do liberalizmu gospodarczego przyznawały się również środowiska, które trzymały ewidentny sojusz z postkomunistami i broniły ich. W dodatku były to środowiska o genezie stalinowskiej. Żeby jakoś wyjaśnić obecność tego „prawicowego” poglądu gospodarczego w stronnictwie ewidentnie prokomunistycznym, „konserwatywni” liberałowie wymyślili sobie, że tamci są w istocie jednak w dziedzinie gospodarczej „lewakami”, bo... są za mało radykalni. I żeby tego dowieść, starali sami się maksymalnie zradykalizować. Oczywiście, skoro tak ostro wojowało się z innymi odłamami liberałów gospodarczych, to tym ostrzej trzeba było wystąpić przeciw... innym antykomunistom, krytycznie przecież nastawionym do liberalizmu gospodarczego, tym ostrzej oskarżać ich o komunizm. Rzecz jasna (patrz rozdział „Raj na Ziemi”), wymyślanie teoretycznie mniej radykalnym liberałom od lewaków tylko zwiększało ich poparcie w oczach normalnych ludzi, ponieważ było odczytywane jako dowód na ich umiarkowanie. Natomiast zaliczenie pozostałych środowisk antykomunistycznych do „lewaków” zaszkodziło im bardzo.

15 „Ludziom nowoczesnym”, yuppies, nie podoba się zresztą muzyka, lubiana przez westmanów. Wydaje im się smutna – pewno dlatego, że sięga ona do głębszych warstw psychiki, przebijając się przez ich powierzchowny, rozrywkowy optymizm, fałszywą wesołość. Yuppies lubią muzykę z wyraźnym rytmem, bo rytm ten, zastępując myśli, wypełnia panującą w ich głowach pustkę. Jeśli gdzieś w towarzystwach yuppies utrzymuje się jeszcze zwyczaj śpiewania westmańskich piosenek, to wyłącznie siłą przyzwyczajenia środowiskowego.

16 To pozwala zrozumieć, czemu tak wielu ludzi puszcza mimo uszu nawoływania księży, żeby porzucili „wyścig szczurów” i zajęli się bardziej rodziną. Dla zwolenników liberalizmu gospodarczego jest to nonsens, ponieważ oni uważają, że człowiek zajmuje się rodziną wyłącznie poprzez zarobkowanie.

Podobnie liberał gospodarczy nie jest sobie w stanie wyobrazić innego celu życiowego, niż zarabianie pieniędzy. Żyć trzeba dla kogoś, a ponieważ materialista, jeśli w ogóle jest w stanie wyobrazić sobie jakąś więź, to wyłącznie opartą na seksie i biologicznym rodzicielstwie, więc ten „ktoś” może być tylko rodziną. Z kolei zgodnie z zasadami wiary w Niewidzialną Rękę Rynku wszelkie potrzeby rodziny zaspokaja się przecież przez zarabianie pieniędzy. Wytwarza się łańcuszek: CEL ŻYCIA = RODZINA = PIENIĄDZE, czyli CEL ŻYCIA = PIENIĄDZE.

17 W niemniejszym stopniu do wytworzenia się „nowoczesnego” modelu postępowania z własnymi dziećmi przyczyniła się „demokracja”. Dlatego też ojcami i matkami są często „wolne jednostki”, niemające zamiaru niczego zmieniać w swoim życiu z powodu pojawienia się w nim dziecka. Ich życie pozostaje życiem kawalera lub panny. Dziecko traktują jak kolejny gadżet, mający zapewnić im „szczęście”, tj. jak przedmiot, umożliwiający zaspokojenie instynktu rodzicielskiego skuteczniej, niż piesek lub kotek.

18 Za symbol tego można uznać fakt, że obecnie słowo „ekskluzywny”, czyli – „wyłączny, elitarny”, jest uważane za synonim wyrazu „luksusowy”. Używają tych słów jako zamienników także media, które powinny najbardziej dbać o poprawność polszczyzny. Przyczyną jest jednak nie tylko podobieństwo fonetyczne obu wyrazów. W czasach, gdy wszystko jest na sprzedaż, po prostu jedyną formą ekskluzywizmu czy elitaryzmu jest wyłączność dostępu do dużych pieniędzy, a kupowane za nie dobra traktowane są wyłącznie jak przejaw luksusu.

19 Nie ma z tym zjawiskiem nic wspólnego fakt, że dziś ludzie starsi uczą się obsługi komputerów od młodszych. Młodzi zawsze szybciej „łapali” różne nowości, niezależnie od tego, czy dotyczyło to komputerów, czy np. sprzętu rolniczego.

20 To m.in. dowodzi, że głoszona przez „oświeceniowych” mędrców, w gruncie rzeczy pachnąca rasizmem doktryna rzekomo stałych i niezmiennych „wad narodowych”, jest nieprawdziwa. Jesteśmy bowiem zupełnie innym narodem, niż byliśmy jeszcze 20 lat temu. Nie zmienia tego fakt, że wciąż jeszcze kurczowo trzymamy się wiary w „kapitalizm”, że inni dalej patrzą jak w obraz w „przywódców opozycji”. Za tymi postawami kryje się bowiem dziś zupełnie inna treść.

21 Dawna rzeczywistość była wprawdzie również wroga, ale w dobrze znany sposób; posiadała też oazy Dobra.

22 „Demokraci” tłumaczą, rzecz jasna, brak zaufania (bardzo delikatnie powiedziane!) Polaków do siebie nawzajem... oczywiście, polskimi wadami narodowymi. Zapomnieli, że sami namawiali nas do „wyzwolenia się” z więzi społecznej, a często też tępili ją jako „pozostałość komunizmu”?

Ciekawe też, że dziś wielki biznes zauważa często, iż barierą dalszego wzrostu jego firm jest brak umiejętności współpracy między pracownikami. Nie widzi jednak, że właśnie temu brakowi umiejętności współpracy pracodawcy zawdzięczają swoją dominującą pozycją nad pracownikiem, klientem czy słabszym konkurentem – ba, często wręcz swoją obecność na polskim rynku. Brak ten wynika przecież z liberalizmu gospodarczego, a konkretnie liberalnego indywidualizmu i koncepcji wojny wszystkich ze wszystkimi o zarobki. Czy da się nauczyć ludzi współpracy jako samej tylko techniki, bez wytworzenia więzi między pracownikami – wydaje się wątpliwe. A z kolei więź oznacza samoorganizację, co musi skutkować ograniczeniem samowoli pracodawcy. Z czasem też musi się pojawić u pracowników refleksja, dlaczego mają być lojalniejsi wobec pochodzącej niewiadomo skąd firmy, niż wobec współrodaka, często własnego sąsiada. Biznesmeni stoją więc przed istną kwadraturą koła, bowiem każde dążenie w stronę zdecydowanego zwiększenia zarobków podcina ich pozycję.

23 Solidarna niechęć całej Polski do Warszawy jest właśnie niechęcią do wszystkich wyżej wymienionych postaw i zachowań. W stolicy ujawniły się one najpełniej, ponieważ Warszawa z jednej strony już w okresie PRL składała się z niezbyt zżytej ze sobą zbieraniny z różnych części Polski, z drugiej zaś – najwięcej zyskała na przemianach i dlatego była najbardziej wobec nowej rzeczywistości bezkrytyczna. Warszawiacy tak bardzo przesiąkli kultem pieniądza, aspołecznością i egoizmem, że nawet ich nie odczuwają. Niechęć ludności wiejskiej do właścicieli domków letniskowych jest właśnie reakcją na te nieuświadamiane cechy.

Fakt, że mimo tej niechęci Polacy z prowincji w dalszym ciągu przenoszą się do Warszawy, stoi z nim w sprzeczności tylko pozornie. Po pierwsze, tak zaufaliśmy Heglowi, medialnemu kultowi „nowoczesności”, że nikt zwyczajnie w świecie nie przedstawił innej możliwości rozwoju i awansu, jak przeniesienie się do stolicy. Po drugie – media przedstawiały stale mieszkańców małych miejscowości jako podludzi. Wykorzystywano w tym celu m. in. potoczne, negatywne opinie o mieszkańcach pozostałych części kraju, istniejące i wcześniej, nie tylko w Warszawie. Dawniej jednak takie poglądy wyznawały dzieci i ludzie bardzo prości – a w żadnym wypadku nie łączyły się one z ludźmi wykształconymi. W III RP udzielono oficjalnego poparcia jednemu z takich poglądów – warszawskiemu – i podpierając nim liberalizm zbudowano ideologię. Następnie ideologii tej udzielono poparcia tak wszechstronnego, że ogół Polaków zaczął w to wierzyć.

Przeniesienie się do Warszawy było więc jedynym sposobem na zmycie piętna podczłowieka. Zadziałał też mit „złotego miasta”, tak charakterystycznych dla krajów Trzeciego Świata, do których – chcemy czy nie – faktycznie należy dziś Polska. Sztucznie podkręcała go fałszywa statystyka zarobków, nie informująca zarazem o cenach ani o tym, że najwięcej zarabiają w Warszawie dyrektorzy firm, nie będący ani warszawiakami, ani nawet Polakami. Innym słowem – propaganda medialna i brak alternatywy przeważyły nad osobistymi doświadczeniami mieszkańców Polski.

24 My potrafimy tylko jęczeć, że nasza „działalność obywatelska” (sprowadzona do symbolicznego głosowania średnio raz na rok) i praca zarobkowa nie przynoszą rezultatów w postaci totalnego raju. Zaś jedyne wyjście, jakie widzimy, to obrażanie się na politykę, czyli jeszcze głębsze usunięcie się w prywatne życie zarobkowo-konsumpcyjne.

25 Innym przejawem tego był choćby fakt, że skłonności do totalnej kontroli nie zanikły, lecz przeniosły się do firm. Kontrola nad jednostką stała się wskutek postępu technicznego często nawet ściślejsza, niż w PRL-u. Przed 1989 r. żadna władza nie mogła przecież pozwolić sobie na montowanie podsłuchów wszędzie, tak, by móc podsłuchiwać również zwykłych ludzi. Zresztą możliwości stały większe i z tego powodu, że koncepcja „wolności jednostki” skłóciła pracowników i pozwoliła wygrywać jednych z nich przeciw drugim. Plusem tej sytuacji w porównaniu do PRL-u był za to z pewnością brak koordynacji tej kontroli między pracodawcami.

26 Tym bardziej nie mogło nic pomóc gadżeciarskie zewnętrzne upodabnianie się do Zachodu, którego przejawem na gruncie państwowym miały być autostrady, a na gruncie prywatnym – telefony komórkowe – a które, naszym zdaniem, miało w jakiś tajemniczy sposób przyczynić się do wzrostu zamożności. Tak naiwnie wierzyć w cudowne rozwiązanie problemów Polski przy pomocy gadżetów mogli tylko ci, którzy przekonani byli, że „zachodniość” łączy się w magiczny sposób integralnie z zamożnością i w niewytłumaczalny sposób ją wywołuje.

27 Jedynym racjonalnym argumentem za tym, że upadek komunizmu naprawdę miał miejsce, jest to, że „dziś mamy wolność słowa”. Po pierwsze jednak wolność ta jest mocno niedoskonała - ogranicza się do tolerowania antyreżimowych mediów i do sfery prywatnej, a i to nie zawsze. Po drugie zaś – powstaje pytanie, czy nie zezwolono na nią przypadkiem w przekonaniu, że w „kapitalistyczno-demokratycznym” systemie nasze gadanie nie może po prostu dominującym klikom w żaden już sposób zaszkodzić?

Tak więc narzuca się kolejne pytanie - czy to wszystko oznacza, że ci, którzy dziś mówią, że w 1989 r. zaczęła się wolność, nie mają racji? Ależ skąd! Jeśli dla kogoś słowo „wolność” oznaczało powrót do władzy i możliwość zmieniania Polski w takim kierunku, jaki mu pasował, jak za Stalina – to on istotnie tę wolność odzyskał. Jeśli dla kogoś „wolność” to była wolność dysponowania zyskami z firmy, którą do tej pory tylko zarządzał jako własnością państwową, połączona z wolnością od przejmowania się prawami pracownika (stały się one w nowym ustroju, jako „relikt komunizmu”, faktycznie martwą literą) – taki ktoś wolność uzyskał również. Ale to była jego własna, prywatna lub środowiskowa wolność, niemająca nic wspólnego z wolnością Polaków.

       Dziękujemy Rodzinie Edwarda Stachury za zgodę na wykorzystanie wizerunku i fragmentów twórczości Poety.

     Zapraszamy do wirtualnego zwiedzania domu rodzinnego Edwarda Stachury

     TV Stachuriada to nasz kanał telewizyjny na You Tube. Zapraszamy do oglądania i subskrybowania.

 ZAPRASZAMY DO WSPÓŁPRACY

     Stachuriada.pl cały czas jest na etapie tworzenia (nie wiadomo, czy ten proces zostanie kiedykolwiek zakończony). Co więcej, w żadnym wypadku nie jest tworem zamkniętym na pomoc z zewnątrz, szerszą współpracę, czy drobne uwagi nie tylko od znawców tematu, bo każdy zainteresowany Edwardem Stachurą jest mile widziany. Chodzi przede wszystkim o to, by znalazło się tutaj jak najwięcej informacji, które chcielibyście tutaj widzieć, a także te, o których chcielibyście powiedzieć innym (począwszy od imprez, koncertów w waszej okolicy, skończywszy na własnych przemyśleniach, artykułach, sugestiach odnośnie technicznej strony Stachuriady). Nasze skromne grono redakcyjne z chęcią przyjmie nowych, stałych współpracowników. Zapraszamy również do udzielania się na  FORUM , albo do bezpośredniego kontaktu z nami poprzez KONTAKT e-mailowy.