Rozdział 12
Zmiana czasów
„Wychowani w PRL-u, w życie dorosłe weszliśmy w wolnej Polsce. Chcieliśmy być pełnymi Europejczykami1, bogatszymi o doświadczenie PRL-u. To błędne myślenie.
Tak naprawdę wciąż jesteśmy dziećmi PRL-u. Ludzi z mojego pokolenia łączą dwie cechy. Pierwszą jest determinacja w dążeniu do celu. Drugą nieangażowanie się w politykę. Zajęliśmy się robieniem karier, biznesem. Na boku zostawiliśmy uczestnictwo w życiu publicznym. Dlaczego tak się dzieje? Mam na to swoją teorię. Tym, co nas determinuje, jest ucieczka przed PRL-em. Próba udowodnienia sobie, że oderwaliśmy się od przeszłości.”
(Krzysztof Mycielski „Wciąż uciekamy z PRL-u”, rubryka „Moje dwadzieścia lat wolności” w „Gazecie Wyborczej”, 6 II 09). Autor jest architektem, byłym studenckim działaczem opozycyjnym. Należy do rodziny zaangażowanej w działalność opozycyjną w czasach „Solidarności”)
W l. 90. polska inteligencja zaczęła zmieniać się nie do poznania. Porzucała masowo wszystko to, co stanowiło o jej dotychczasowym charakterze, ba – to, bez czego w ogóle nie można było wyobrazić sobie inteligenckiego etosu. Od niechęci do „cywilizacji” przeszła do bezkrytycznego kultu „nowoczesnych” gadżetów i konsumpcjonizmu. Od walki z „komuną” – do usunięcia się na bok i uznania dominacji wczorajszych towarzyszy z PZPR, oraz naśladowania ich we wszystkim, co się wcześniej potępiało. Od pielęgnowania wspólnoty - do „wolnościowego” uwielbienia dla egoistycznego indywidualizmu. Od kontestowania materialistycznej zgnilizny - do udawania, że się jej nie odczuwa. Klimaty westmańskie odrzucaliśmy niemal wszyscy, tylko z różnych przyczyn. Generalnie można było zauważyć cztery, już przeze mnie częściowo opisane, postawy:
-
całkowitą akceptację zasad nowych czasów i pełne pogardy odcięcie się od westmańskiej przeszłości, połączone z chęcią jak najszybszego o niej zapomnienia. Wiązało się to z uznaniem etosu westmanów za „utopię większą od komunizmu”. Wprawdzie o tym wstydzie i wyrzucaniu przeszłości z pamięci nie mówi się otwarcie, ale niejednokrotnie można znaleźć napomknienia o nich – często pisane nie wprost - we wspomnieniach dawnych członków pokolenia westmanów, a zwłaszcza najmłodszych ich roczników. Postawa ta była charakterystyczna dla ortodoksyjnych wyznawców „kapitalizmu” oraz tych, którzy i wcześniej byli bezideowi (nie byli prawdziwymi inteligentami),
-
całkowitą akceptację zasad nowych czasów i odcięcie się od westmańskiej przeszłości, ale bez negatywnego stosunku do niej. Wiązało się to z kolei z przekonaniem, że westmańskie klimaty i w ogóle wszystkie wartości inteligencji polskiej z czasów PRL-u nie były wprawdzie komunistyczne, ale były czymś stworzonym specjalnie do „walki z komuną” i jako takie wraz z jej „końcem” utraciły rację bytu. Oczywiście, nie była to prawda – wartości inteligenckie kultywowano w Polsce przecież nieprzerwanie od XVIII w., a początki elitarnego włóczęgostwa sięgają następnego stulecia. Wydaje się, że pogląd ten był charakterystyczny dla pewnych elitarnych środowisk należących do wyznawców zarówno „kapitalizmu”, jak i „demokracji”.
W tle opisywanego tutaj poglądu tkwiło często przekonanie, że te wartości inteligencko-westmańskie to broń obosieczna, która w każdym ustroju musi być skierowana przeciwko niemu – nic dziwnego, skoro nowy i jedyny możliwy poza komunizmem ustrój okazał się równie sprzeczny z tymi wartościami. Lepiej więc tej broni nie używać, bo wtedy jeszcze obalilibyśmy kapitalizm i demokrację – i, oczywiście, wrócili do „komuny”,
-
dalsze trzymanie się resztek westmańskiego stylu życia, połączone z uporczywym wmawianiem sobie, że dalej jest tak, jak przedtem, że „kapitalizm i demokracja” nie naruszyły etosu westmanów - i przymykaniem oczu na następujące zmiany. Wiązało się to również z przekonaniem, że przeciwstawienie się „kapitalizmowi i demokracji” jest tożsame z dążeniem do powrotu do komunizmu, nie wolno tego więc robić. Poza tym – żyjemy przecież w raju, więc jak mogło zostać zniszczone coś tak wartościowego. Dowodzono, że przecież nikt nam nie zabrania, bo nikt nas nie zmusza... Oczywiście, była to postawa również faktycznie akceptująca rzeczywistość – tyle, że poprzez udawanie, że nic się nie zmieniło. Dlatego ludzie tacy, nie chcąc się przeciwstawiać propagandzie, nasiąkali nią i prezentowanymi przez nią wzorcami osobowym coraz bardziej. Z etosu westmańskiego zostawała więc stopniowo tylko pusta łupina.
Postawa ta była typowa dla zwolenników „demokracji” oraz tych wyznawców liberalizmu gospodarczego, którzy wciąż mieli do czynienia z najwspanialszym ustrojem gospodarczym jedynie w teorii,
-
odwrócenie się - jak sądzono, czasowe - od etosu pokolenia westmanów bez negatywnego stosunku zarówno do niego, jak i do „kapitalistyczno-demokratycznej” rzeczywistości. Polegało to na wierze, że do „wolności puszcz i prerii”, do braterstwa, poezji i pięknych krajobrazów wróci się jakoś naokoło, po dorobieniu się, i że dalej nie ma między tymi dwiema rzeczami zasadniczej sprzeczności. Pewnie w normalnej rzeczywistości by tak było. Jednak tutaj już weszły w grę idee liberalizmu gospodarczego, głoszące wiarę w Niewidzialną Rękę Rynku. Powrót miał się więc dokonać już nie dzięki powrotowi do stylu życia westmanów po dorobieniu się, ale dzięki samemu dorobieniu się – bo przecież NRR miała nam za pieniądze załatwić wszystko. Z drugiej zaś strony – dorobić się było coraz trudniej. Wobec tego my, zgodnie z zasadami wpojonego nam liberalizmu gospodarczego, tym silniej i wyłączniej skupialiśmy się na pracy zarobkowej, by nie wyjść na niezadowolonych z kapitalizmu, komunistycznych nierobów. Przekształcało to naszą psychikę w coraz większym stopniu.
Z czasem orientowaliśmy się, że dawne wartości do nowych jednak zupełnie nie pasują, i to nie pasują tym bardziej, im bardziej grzęźnie się w liberalnej gospodarce i w nowym, wspaniałym systemie wartości. Już okazywało się, że wędrówka po kraju z plecakiem - to wstyd, bo człowiek nowoczesny powinien wypoczywać w luksusie; przecież standard materialny świadczy o jego pracowitości i w ogóle o cnotach wszelakich. Już okazywało się, że dawne wartości westmańskie nie mają dla nas żadnego znaczenia – i nawet przestawaliśmy rozumieć, jak kiedyś mogły je mieć. I reakcje na to były różne. Jedni dochodzili do wniosku, że etos westmanów, jako sprzeczny z liberalnym indywidualistycznym materializmem, był „komunistyczny” - i przechodzili do pierwszej grupy. Drudzy dalej nie widzieli w tym komunizmu, a często nawet zachowywali pozytywne wspomnienia. Uznawali jednak etos westmanów za atrybut młodości – którą można było oceniać znów pozytywnie lub negatywnie, w zależności od nastawienia – zgadzając się jednak zawsze, że „do tego nie ma już powrotu”.
Czasem zresztą okazywało się, że „powrót naokoło” do wartości westmańskich był możliwy, ale... przyjmował karykaturalną postać konsumowania przyrody, zawłaszczania najładniejszych kawałków krajobrazu pod domki letniskowe. Byli westmani nawet nie zauważali, że sami robią to, co dawniej krytykowali u towarzyszy z PZPR i czym pogardzali – dewastują ojczystą przyrodę dla własnej przyjemności. I że wrócili tylko do pięknych krajobrazów - które zresztą wskutek ich działalności przestają być piękne2 - bo atmosfery braterstwa i poezji już się w tych warunkach odtworzyć nie da3.
Z czasem wszystkie te cztery nurty zlewały się coraz bardziej w jeden – ludzi zajętych wyłącznie pracą zarobkową i konsumpcją oraz mniej lub bardziej negatywnie nastawionych do westmańskiej przeszłości. Możemy powiedzieć, że w miarę jak rzeczywistość oddalała się coraz bardziej od upragnionego ideału, a my musieliśmy się do niej dostosować, zaczynaliśmy w coraz większym stopniu wyznawać pogląd pierwszy, jako najradykalniejszy. Zarazem zaś coraz słabiej pamiętaliśmy niby dawne – choć niedawne – czasy, po części wskutek celowego zapominania.
I w tym miejscu oczywiście, narzuca się powrót do motta tego rozdziału – powrót służący wyjaśnieniu go. Oczywiście, w „raju na Ziemi” walka o cokolwiek nie miała sensu – za wyjątkiem właśnie dziedziny „budowania dobrobytu”. Po co więc jeszcze jakieś zajmowanie się życiem publicznym? Ale to nie tłumaczy uporczywej chęci oderwania się od przeszłości, ucieczki przed nią. Może więc kompleks biedy w stosunku do mieszkańców Europy Zachodniej? Owszem, robiono dużo, żeby wpoić Polakom ten kompleks. Jednak trudno spodziewać się, by całe pokolenie postanowiło porzucić wszystko, czym dotąd żyło, i poświęcić całe życie wyłącznie robieniu pieniędzy tylko dla nich samych.
Pokolenie to – a najmłodsze roczniki najbardziej - nie uciekało wcale od PRL-u, ani tego rozumianego jako ustrój polityczny, ani rozumianego jako okres. Tak wiele z tego ustroju przecież zostało, a oni się z tym pogodzili. Ono uciekało od widoku samych siebie z okresu PRL. Od własnej „naiwności”4, własnego „komunizmu”, „utopijności”, „młodzieńczej głupoty”, „nieżyciowości”, „zacofania”, a nawet - „faszyzmu”. Zwłaszcza przypomnienie o tym, że byli „utopistami większymi od komunistów” budziło w nich gniew, niechęć, najchętniej wyrzuciliby to ze swojej pamięci. Przez PRL rozumieliśmy bowiem nie to, co rzeczywiście nim było, ale to, co nam jako PRL przedstawiono.
Dawni westmani robili też wszystko, by zatrzeć pamięć o swoim dążeniu do wytworzenia więzi międzyludzkiej, tęsknocie za przygodą, fascynacji poezją, a przy okazji zabić w sobie to, co przeszkadzało w „dostosowaniu do kapitalizmu i demokracji” – zainteresowania naukowe, a także sumienie. Pełnowymiarowa osobowość stała się przekleństwem, z którym trzeba było walczyć.
Nie wszystkim udawało się pokonać pełną, wielowymiarową osobowość w dostatecznym stopniu. Jednak to, w czym im się to nie udawało, zwykle starannie kryli przed innymi, by nie narazić się na ostracyzm otoczenia, dotkliwy mimo rosnącej płytkości i sporadyczności ludzkich kontaktów – a może właśnie dlatego. Na większy luz mogły sobie pozwolić tylko osoby bardziej zaawansowane wiekiem, których koledzy-równolatkowie właśnie z powodu wieku nie mieli zamiaru zmieniać swoich przyzwyczajeń - przypomnijmy, że od powstania pokolenia westmanów w l. 50. minął już kawał czasu. Ale za to znaleźli się oni w izolacji w stosunku do roczników młodszych, które miały zupełnie inne cele i zupełnie inne przyzwyczajenia chciało w sobie wyrobić.
***
Nasi przewodnicy po nowej rzeczywistości starali się ułatwić nam dostosowanie do niej, wmawiając, że jest ona kontynuacją starej, sugerując, że ogólnie to nic się właściwie nie zmienia, tylko się „modernizujemy”. Zwolennicy „demokracji” twierdzili, że przeżarci konsumpcjonizmem wychowani przez nich ćwierćinteligenci, yuppies5, są w dalszym ciągu inteligencją, bo mają „papierki”. Umożliwiało to też dowartościowanie i wykreowanie na elity narodu, a zatem na kogoś, na kim trzeba się wzorować, ludzi kompletnie bezmyślnych i bezwolnych intelektualnie, a zarazem najbardziej przesiąkniętych „demokracją” (przy czym rzekomy elitaryzm tych ludzi wabił także młodzież warstw niższych do pójścia w ich ślady). Wprawdzie osobnicy ci z reguły w końcu przestają się w ogóle interesować czymkolwiek, poza zarobkowaniem i pogonią za przyjemnościami - a więc nie obchodzą ich i wybory - ale zanim to się stanie, głosują tak, jak im to nakazują „autorytety moralne”. A i później można wykorzystywać ich opinie w sondażach.
Zwiększyła problem propaganda medialna, zrównująca ze sobą wszystkich posiadaczy tytułu magistra, oraz pouczająca, jak taki posiadacz ma myśleć. Oczywiście, komuś, kto nie miał żadnego pojęcia o tym, kim jest inteligent, łatwo przychodziło przyjmować głoszone przez „demokratów” „mądrości”.
Liberałowie gospodarczy natomiast wycierali sobie buzie „konserwatyzmem”, powrotem do którego miała być rzekomo realizacja ich koncepcji. Porównywali też tłustych, tchórzliwych i podłych biznesmenów oraz menedżerów wielkich korporacji z... dawnymi rycerzami i wojownikami, których obraz był tak głęboko zakorzeniony w polskiej wyobraźni zbiorowej.
W sytuacji, w której ci sami ludzie starali się równocześnie pod szyldem walki z komunizmem i „faszyzmem” wykorzenić całą polską tradycję, trudno nie nazwać tego wszystkiego manipulacją. Choć, prawdę powiedziawszy, wielu „konserwatywnych” liberałów brało w tym udział bez złej woli –podobnie, jak nie ze złej woli wynikały wewnętrzne sprzeczności w ich poglądach. Oni naprawdę wierzyli, że możliwe są tylko dwa ustroje, a ponieważ podbudowa ideowa liberalizmu gospodarczego była bardzo słaba i pełna sprzeczności, usiłowali łatać ją socjotechniką, w przekonaniu, że w ten sposób ratują Polskę przed komunizmem. Prawda świadczy przeciw ”kapitalizmowi” – widocznie jest komunistyczna, zatem precz z prawdą. Stary, rosyjski pogląd: „myślenie jest początkiem zła”, sformułowany przez teoretyka samodzierżawia Filoteusza Twerskiego na przeł. XV/XVI w., znalazł w Polsce nowe zastosowanie. Doprawdy, dziw bierze, jakich łamańców umysłowych używali „konserwatywni” liberałowie, by ich poglądy choć trochę trzymały się kupy, a przynajmniej wyglądały atrakcyjnie – a my im wierzyliśmy – bo co mieliśmy robić?
My zresztą też przecież chcieliśmy tego słuchać – wmawialiśmy przecież często sami sobie, że jesteśmy takimi samymi Polakami, jak dawniej – i to tym silniej, im bardziej porzucaliśmy dawne wartości. Pojawiały się np. poglądy, że w razie wojny z pewnością stanęlibyśmy na barykadach, tylko „teraz nie ma o co walczyć” - no, bo o co mamy walczyć, skoro nastał raj na Ziemi? Już widzę, jak ludzie, dla których najważniejsze stawały się indywidualne wartości materialne (w tym najwyższa z nich - własne życie biologiczne), byliby gotowi zaryzykować ich utratę.
Mogliśmy jednak głosić takie poglądy bez obaw weryfikacji negatywnej, bo przecież każdy i tak wiedział, że teraz, w rajskiej epoce „końca historii”, wojny już nie będzie. Wprawdzie tylko ślepy nie widział, że nie brakowało innych zagrożeń, że Polska była podbijana przez obce potęgi gospodarcze, że w społeczeństwie polskim szerzy się znieczulica, bezduszność i egoizm, że ulegało ono atomizacji – ale to przecież nie było Zło, z którym należy walczyć. Przeciwnie - to było Dobro, pozytywne procesy rozwojowe, przejawy wychodzenia z komunizmu i przystosowywania się Polaków do nowoczesności...
„Ze słupa ulicznej latarni - pisze Rafał Ziemkiewicz w artykule „Zmiana czasów” („Gazeta Polska”, 30 X 02) - spojrzał na mnie raz i drugi Major Fydrych, ostatnio występujący w obowiązkowej czapce krasnoludka, jako kandydat na prezydenta Warszawy. Uśmiechnąłem się z przyzwyczajenia, nawet zerknąłem, co też na plakacie napisano – i dopiero po dłuższej chwili uświadomiłem sobie ze smutkiem, że wcale nie jest to śmieszne. Tak, dwadzieścia lat temu, kiedy Fydrych urządzał manifestacje krasnoludków, skandujących pod zoo „uwolnić lisa, zamknąć niedźwiedzia”, chciało się boki zrywać. Władza była wtedy tak ceremonialnie nadęta i grobowo poważna, że wystarczyła jedna błazeńska mina, żeby się zrobiło wesoło. Dziś to władza błaznuje, ile wlezie, pajacowanie ministrów i pozy premiera idą o lepsze z wygłupami opozycji – co Major może wymyślić śmieszniejszego?
Nie twierdzę, ze obecnej „elity politycznej” nie można wykpić, wyszydzić czy ośmieszyć. Pewnie można, ale jakoś inaczej – kto wymyśli jak, zyska sławę i podziw. Hepener, który rozweselał moje pokolenie, raczej już temu zadaniu nie podoła. Sprawia wrażenie, że – niczym bohater jednej fantastycznej opowieści Vonneguta – wypadł ze swojego czasu i powiewając krasnoludzką czapeczką snuje się teraz zagubiony po świecie niby podobnym, ale zupełnie innym od tego, jaki znał.
Pozwalam sobie na upublicznienie tych myśli o założycielu „Pomarańczowej Alternatywy” wyłącznie dlatego, że „wypadnięcie z czasu” jest czymś, co nas – mam wrażenie – łączy. Za sprawą nagrody imienia Józefa Mackiewicza oraz Tomasza Burka, który książkę tę członkom kapituły rekomendował, zmuszony byłem przeczytać powieść Dawida Bieńkowskiego „Jest”. Zgadzam się w pełni, że jest to książka ważna, bez wahania podpiszę się pod wszystkimi pochwałami, jakimi obsypali ją starsi krytycy. Ale – dziwna sprawa – czytałem ją z najwyższym trudem, zmagając się z trudną do zrozumienia irytacją, wzbierającą po każdym akapicie. Bieńkowski, co mu krytycy mają za zasługę, napisał powieść „pokoleniową”. Uwiecznił na papierze losy grupy ludzi, tak się składa, dokładnie w moim wieku, czasy ich dorastania, świat, w którym żyli – i właśnie dlatego, że zrobił to dobrze, czytałem go z takim wstrętem. Wcale nie mam ochoty, uświadomiła mi ta lektura, wracać myślą do czasów swojego wchodzenia w wiek męski, do matury i pierwszych lat studiów, do Sierpnia obserwowanego z pozycji szczawia i stanu wojennego widzianego oczyma „rozwydrzonego wyrostka”. Żaden to nie był „kraj lat dziecinnych”, żeby dziś celebrować jego pamięć, tylko szary, socjalistyczny syf, w którym jedyna kariera, o jakiej się chciało marzyć, polegała na zapiciu się śladami różnych „kaskaderów literatury” albo ucieczce na Zachód, i w którym kolega ze studiów, chałturzący relacjami z festiwalu w Kołobrzegu, budził naszą krańcową furię twierdzeniem, że w tym kraju jak się nie da d..., to się do niczego nie dojdzie. Żeby nie było wątpliwości: tę furię budziła właśnie świadomość, że tak w istocie jest (pozdrowienia, Piotrze Czesławie – nie mam wątpliwości, że jesteś dziś w oczach ludności „tego kraju” kimś godnym podziwu i naśladowania).
Proszę wybaczyć, jeśli brnę tutaj w rozważania nazbyt osobiste – ale być może moja niechęć do skażonej peerelowskim syfem młodości nieobca jest i rówieśnikom. Ot, byłem kiedyś świadkiem, jak Jacka Kowalskiego usiłowano namówić na koncercie, by zaśpiewał swego „Pana Tadeusza” i jak ten stanowczo oznajmił, że nie śpiewa go od lat.
W tym, co moi rówieśnicy piszą, usiłując zrealizować zamówienie krytyki (głupie zresztą) na „opisanie doświadczeń pokoleniowych”, przeważa kwękanie, że nowa rzeczywistość rozczarowała, zdeklasowała i tak dalej. Sam sobie to tłumaczę tak, że rozważaniem losów pokolenia zajęła się głównie ta jego część, która od nowej rzeczywistości odbiła się jak od ściany (bo co fakt, to fakt – przez całą młodość szykowaliśmy się do życia w innym zupełnie świecie, niż nagle przyszło być dorosłym). Ci, którzy się nie odbili, którym zmiana światów się powiodła, po prostu nie mają na pisanie czasu; zasuwają za kasą jak małe samochodziki. A czasem nawet myślę, że powstrzymanie się od refleksji było wręcz warunkiem powodzenia operacji przejścia z jednego świata do drugiego. I że niechętne odrzucenie „kraju lat dziecinnych” to cena, jaką dzisiejsi niemal już czterdziestolatkowie musieli zapłacić za ułożenie się jakoś z nową, przez nikogo nie przewidzianą rzeczywistością.”
Powieść „Jest” nie opowiada o westmanach sensu stricto – mówi o paczce koleżeńskiej zaangażowanej w działalność „solidarnościową”, ale wahającej się raczej między cyganerią artystyczną, a klimatami kontrkultury „negatywnej”. Przewijają się tu stale w rozmowach i cytatach „kaskaderzy literatury” - Edward Stachura i Rafał Wojaczek, ale wzmianek o Bieszczadach brak, a kult Ameryki i Dzikiego Zachodu został zredukowany do minimum – czemu trudno się dziwić, skoro książka pisana była po sztucznej kompromitacji tego drugiego. Każda wolna chwila głównych bohaterów musi być zakrapiana alkoholem – jak już pisałem, istnieli wówczas ludzie, uważający alkoholizm za elitarną przygodę artystyczną6. Tym niemniej sam artykuł dotyczy nie tylko środowisk, do których należeli bohaterowie książki, i zawarta jest w nim – z pewnymi zastrzeżeniami - prawda, odnosząca się także do pokolenia westmanów jako takiego.
Wypada tu jednakże dodać jeden komentarz. Otóż, niestety, powstrzymanie się od refleksji nie było jednorazowym aktem. Przeciwnie, raz powstrzymawszy się od niej, musieliśmy już staczać się po równi pochyłej, brnąc w coraz większe absurdy. Tyle, że mieliśmy złamany kręgosłup intelektualny i moralny, więc przychodziło nam to coraz łatwiej. Przyzwyczaiwszy się, nie odczuwaliśmy tego nawet.
Musieliśmy więc udawać, że nie wiemy, iż uwielbiani teraz i stawiani za wzór najbogatsi kapitalistyczni biznesmeni, których krytykowanie jest surowo zabronione pod groźbą oskarżenia o zawiść i komunizm, to dawni aparatczycy komunistyczni i funkcjonariusze SB. Czy ktoś by uwierzył, że powojenne Niemcy nie są już nazistowskie, gdyby najbogatszymi i najbardziej wpływowymi ludźmi byli w nich dawni naziści pod nowym szyldem?
Musieliśmy „kupować” też serwowane przez naszych guru poglądy i wizje przeszłości oraz teraźniejszości, coraz bardziej kłócące się ze zdrowym rozsądkiem, ze sobą nawzajem i z faktami historycznymi – ba, z naszymi osobistymi doświadczeniami. Tak więc wierzyliśmy np., że tym, o co walczyła „Solidarność”, była nieograniczona „kapitalistyczna” konsumpcja – ma się rozumieć, dla tych, którzy nie będą „nieudacznikami”, tj. których będzie na nią stać (tak się jakoś dziwnie składało, że z czasem „nieudaczników” było coraz więcej...). Równocześnie zaś byliśmy przekonani, że „Solidarność” była ruchem bardziej komunistycznym od komunistów. W chwili entuzjazmu wierzyliśmy, że „kapitalistyczna” Polska jest krajem potężnych możliwości, w której każdy może założyć firmę i się z niej utrzymać, a jeśli tego nie robi, to tylko z lenistwa. Gdy zaś opadało nas zniechęcenie wobec otaczającej rzeczywistości, dawaliśmy sobie wmówić, że w Polsce (w raju na Ziemi!) nie ma żadnego „kapitalizmu”, tylko komuna, i to jeszcze gorsza niż w PRL. Zgadzaliśmy się, że „kapitalizm” da ogółowi Polaków dobrobyt – i pogardzaliśmy zmarginalizowaną w nim ekonomicznie większością rodaków7. Potakiwaliśmy, gdy z jednej strony mówiono nam, że nowy ustrój jest zgodny z moralnością katolicką i że zapewni wszystkim wszystko, a z drugiej - gdy głoszono pochwałę egoizmu i gdy twierdzono, że prawdziwy zwolennik kapitalizmu powinien umieć przechodzić obojętnie obok umierającego z głodu.
Ba, wielu z nas pogardzało w końcu patriotyzmem, jako przejawem zacofania i źródłem nienawiści – zarazem uznając Adama Michnika za wielkiego polskiego patriotę i robiąc z tego tytuł do jego chwały. Wierzyli oni też zgodnie, że żadne afery nie istnieją, bo to wymysły pełnych nienawiści prawicowych paranoików, i równie zgodnie – że właśnie istnieją, ale wyłącznie jako przejaw „polskich wad narodowych”8. Nie widzieli również nic dziwnego, gdy „autorytety” domagały się w imię „równości wszystkich ras, narodów i religii” - uprzywilejowania niektórych z nich.
Orwell nazwał niegdyś ten sposób rozumowania „dwójmyśleniem”. Co jednak mieliśmy robić, skoro jakakolwiek niezgoda z tym wszystkim podważałaby „kapitalizm i demokrację”, a więc była nawrotem do komunizmu – jeśli nie budową czegoś gorszego? Brnęliśmy coraz dalej w absurdy, których symbolem stało się w końcu ogłoszenie przez najradykalniejszych liberałów gospodarczych za swojego sojusznika komunistycznego dyktatora, połączone z uznaniem „Solidarności” za ruch „czerwony”. Tak to zwolna radykalny liberalny „konserwatywny” antykomunizm, torujący drogę radykalizującym się innym odmianom liberalizmu gospodarczego, przekształcał się w ideologię frustratów, w karykaturę samego siebie.
Z czasem tak bardzo wbijaliśmy sobie w świadomość dotyczące przeszłości „prawdy”, że już nie pamiętaliśmy, że rzeczywistość tamtych lat była inna. Niekiedy jednak pojawiał się błysk przeszłości – jakaś osoba, która dalej myślała, czuła i zachowywała się, jakby w Polsce nie zaprowadzono „kapitalizmu i demokracji”, jakaś książka. Odwracaliśmy się od nich ze wstrętem, ponieważ widzieliśmy w nich nas samych z dawnych lat. Nas samych, wyznających wartości, które teraz uważaliśmy za głupie, śmieszne, utopijne, żałosne – a które często też przypominały nam piekący wstyd domniemanej kompromitacji i zaburzały jasny obraz świata. O których jednak wiedzieliśmy, że nadawały one naszemu życiu wygasły dziś blask, który w „nowej rzeczywistości” zmuszeni byliśmy uznać za „komunizm”, a resztki wspomnień o nim zagłuszać deklaracjami o „szarym, peerelowskim syfie”.
***
Teoretycznie „konserwatywni” liberałowie utożsamiali się też z katolicyzmem, patriotyzmem i rodzinnością. W rzeczywistości, żeby niszczyć te wartości, wcale nie musieli się im przeciwstawiać. Wystarczało, że wpychali ludzi w łapy wielkich firm międzynarodowych, a te wybijały im skutecznie z głów i katolicyzm, i patriotyzm, i rodzinę.
Zresztą zarzucano wciąż Kościołowi katolickiemu uleganie wpływom socjalizmu – choć Kościół – wszystko jedno – przed- czy posoborowy - zawsze był przeciwnikiem idei liberalizmu gospodarczego. Świadczy o tym choćby uznanie przez Kościół chciwości - głównego, zdaniem liberałów gospodarczych, motoru „rozwoju gospodarczego i cywilizacyjnego”, za drugi z grzechów głównych9. Co odważniejsi liberałowie już od pewnego czasu głoszą, że w „kapitalizmie” przyszłością jest kosmopolityzm. Stąd już krótka droga do uznania patriotyzmu za przejaw „ciągnięcia w drugą stronę”. Czyli – do komunizmu. Czy nie w imię patriotyzmu walczono z „komuną”? To nic – „Solidarność” przecież też walczyła z komunizmem, a mimo to nie tylko ona, ale wszystkie wartości, w imię których to czyniła – oprócz antykomunizmu - zostały uznane właśnie za przejaw „komuny”. To samo dotyczy rodziny – praktycy liberalizmu gospodarczego widzą już, że normalna rodzina jest balastem, utrudniającym liberalny „rozwój” – czyli jest „socjalistyczna”. Czyli jest kwestią czasu, gdy liberałowie gospodarczy zaczną walczyć z tymi wartościami jawnie.
Podobnie dziś już zaczyna okazywać się, że ruch gejowski jest ważnym czynnikiem, napędzającym przemysł turystyczny – wiele hoteli ciągnie z tego zyski, dostarczają zarobków także masowe imprezy gejowskie. „Prawa rynku”, które tak czczą liberałowie gospodarczy, każde przeciwstawienie się im uznając za komunizm, stoją ewidentnie po stronie wojujących homoseksualistów. Na razie „konserwatywni” liberałowie starają się zamiatać sprawę pod dywan – ale nie prędzej, to później staną przed koniecznością wyboru. I co wtedy zostanie z ich „konserwatyzmu”?
***
Zabrano nam pamięć o pokoleniu westmanów nie tylko kontynuując komunistyczne zamilczanie, czy wmanipulowując w poczucie wstydu, powodujące, że sami woleliśmy milczeć - ba, że byliśmy wdzięczni za to zamilczanie, ponieważ uważaliśmy je za nieprzypominanie nam o naszej dawnej głupocie (media wydały zresztą także nieformalny zakaz pozytywnego wspominania przeszłości). I nie tylko tym nawet, że jeśli już wypowiadano się w mediach o elementach kultury westmanów, np. o graniu na gitarze przy ognisku, to wyłącznie w sposób pogardliwy i skrajnie negatywny – w okresie, w którym nawet krytykowanie disco polo było źle widziane, jako przejaw narzucania komuś własnego gustu i ograniczenie wolności!
Otóż po 1989 r. w ramach tworzenia pasującej do obecnej rzeczywistości wizji przeszłości zaczęto utożsamiać społeczność wolnych wędrowców z hipisami. Czyli – z „lewakami”, którzy oczywiście nie mieli nic wspólnego z opozycją antykomunistyczną. Było to o tyle łatwe, że zarazem dopasowywano pokolenie westmanów do jedynie słusznej, „zachodniej” sztampy, w której wolny wędrowiec był zarazem hipisem, pacyfistą i „lewakiem”. Wiedzieliśmy wprawdzie, że nie byliśmy nimi, widywaliśmy nawet wciąż jeszcze wokół siebie ludzi podobnych do nas z tamtych czasów – ale woleliśmy „powstrzymywać się od refleksji”. Nikt z nas nie chciał być uznany komunistą...
***
Ogłupianiu sprzyjały też czynniki, które wcale nie musiały do niego prowadzić – ale w tej konkretnie sytuacji stały się ważnymi wspomożycielami. Otóż np. Polaków w PRL fascynowały kolorowe opakowania zachodnie. Za tą barwnością, którą znaliśmy tylko z opowieści o „Zachodzie” i z nielicznych docierających do nas przedmiotów, w czasach PRL tak bardzo tęskniliśmy. Widzieliśmy w nich przejaw estetyki. Myśleliśmy, że te kolory to coś takiego, jak poezja Stachury, coś autentycznego, co rozbija brzydotę i sztuczność.
Ani nam przez myśl nie przeszło, że można te wszystkie kolory zgromadzić i umieścić w taki sposób, że powstanie jeszcze większa tandeta, pstrokacizna, która od PRL-owskiej szarzyzny różni się tylko tym, że silniej działa na zmysły – przez co skuteczniej ogłupia. Kto z nas mógł przypuścić, że za 20-30 lat widok z szos będą szpecić coraz gęściej stawiane bilboardy, a umysły zaśmiecać będą migające, kolorowe reklamy? W porównaniu z dzisiejszym syfem - jaskrawym, wszędobylskim, agresywnym – ten szary, siermiężny peerelowski syf wydaje się prawie ładny.
Albo czy mogliśmy się domyślać, że kolory te zostaną użyte do propagowania treści, działających akurat w przeciwną stronę? Że można za ich pomocą lansować właśnie styl życia „nowoczesny” - szary, nudny i bezsensowny, w którym całą dawną autentyczność usiłuje się zastąpić niewyszukanymi rozrywkami, gonieniem „trendów” i szpanowaniem poziomem konsumpcji?
„Oczekiwaliśmy, że coś się zmieni, że będzie lepiej, normalniej – mówi reżyser Michał Zadara w artykule Justyny Nowickiej „Czterdziestolatki wspominają swoją młodość w PRL” („Rzeczpospolita”, 11 I 10). – Lata 80. były przesycone tą nadzieją. Wtedy nawet najbanalniejszy trafiający do nas z zachodu Europy katalog reklamowy był zapowiedzią czegoś pięknego, wymarzonego, doskonałego. Po 1989 roku to uczucie zniknęło. I nawet, jeśli nasza młodość miała smak nieco szary, biedniejszy, to nasza dorosłość ma smak nie tylko komplikacji, ale też w pewnym sensie nudy.”
Kolory, gdy na początku okresu „wolności” pojawiły się w obfitości, wywoływały w nas oszołomienie – lecieliśmy do nich jak ćmy do lampy, akceptując często wszystko, co się za nimi kryło. Ja sam pamiętam, jak chodziłem oglądać pierwszy w okolicy dobrze zaopatrzony sklep spożywczy, pełen kolorowego towaru. Byłem w nim kilka razy dla samego tylko oglądania! A przecież to oszołomienie kolorami przejawiało się i w dużo bardziej negatywny sposób. Ile złego zrobiły kolorowe pisemka dla młodzieży czy dla pań?
Także fakt oparcia swojej tożsamości na fragmencie obcej historii – bo taką właśnie był Dziki Zachód - otwierał teraz drogę inwazji globalnej, tandetnej kultury masowej. Przyjmowała się ona po 1989 r. właśnie jako coś lepszego i elitarnego, bo „zachodniego” i amerykańskiego. W ten sam sposób pokolenie westmanów patrzyło przecież na Dziki Zachód. Kontrkulturowa niechęć do oficjalnego życia stwarzała z kolei podatny grunt dla szerzonej przez liberałów gospodarczych nienawiści do państwa, itd.
***
Gdy dziś patrzę na to, jak pokolenie westmanów łatwo pozwoliło się zniszczyć i jak trudno jest je reanimować, a choćby wytłumaczyć, czym ono żyło, przychodzi mi na myśl pewien fakt. Otóż pokolenie to, choć bazowało na literaturze przygodowej czy choćby prozie Stachury, nie stworzyło własnej prozy – ani w pierwszym, ani w drugim obiegu. Prozy takiej, która by w dobrej artystycznie formie opisywała ich życie. Gdyby taka literatura istniała, sięgalibyśmy po nią, mimo początkowego rzucenia w kąt, choćby w czasie chwilowych napadów nostalgii.
Prawdopodobnie proza ta nie powstała dlatego, że my naprawdę chcieliśmy wierzyć, że świat, w którym żyjemy poza Systemem, jest Dzikim Zachodem, światem z powieści przygodowych. Nie chcieliśmy tworzyć własnej, osobnej rzeczywistości literackiej. Opisywane współcześnie „doświadczenia pokoleniowe” muszą zaś, siłą rzeczy, być spojrzeniem skażonym „jedyne słuszną” „kapitalistyczno-demokratyczną” propagandą i przy obowiązującej dziś płyciźnie nie są zwykle w stanie oddać tamtej rzeczywistości.
Dlaczego mówię właśnie o prozie? Dlatego, że wiersze często nie przedstawiają rzeczywistości wprost, a poza tym dla ich odbioru potrzebna jest pewna wrażliwość. Wrażliwość ta od 20 lat uważana jest przecież w najlepszym razie za przejaw niedojrzałości, coś, czego dorosły człowiek powinien się pozbyć. Nic więc dziwnego, że wierszy, tekstów piosenek, które tak ściśle wiązały się z życiem pokolenia westmanów, jego eks-przedstawiciele często nie potrafią już zrozumieć.
Były, owszem, bardzo interesujące opowieści, snujące się przy ognisku, pod dachami szop w deszczowe dni, czy przy herbacie w schroniskach. Niestety, pozostały niezapisane. Następnie zaś uleciały z pamięci opowiadających w miarę upływu czasu i dostosowywania się ich do „rzeczywistości nowoczesnego kapitalizmu”.
Żaden ślad nie pozostał w oficjalnej kulturze po tym, co stanowiło treść życia polskich elit, tych prawdziwych, zwłaszcza młodzieży inteligenckiej - jeszcze 20 lat temu. Brak filmów, opisujących styl życia westmanów. Pokolenie westmanów pozostało wstydliwym epizodem w życiorysach posiadających papierek z napisem „mgr” polskich drobnomieszczańskich konsumentów i małych cwaniaczków biznesowych.
1 Europejskość utożsamiano, oczywiście, przede wszystkim z kosmopolityzmem i zewnętrznym sztafażem garniturowo-komputerowo-samochodowo-komórkowym.
2 Zwolenników domków letniskowych charakteryzuje następująca postawa: „jeśli znajdę jakieś ładne miejsce, muszę je zawłaszczyć i zas...ać”.
3 Znów można było, oczywiście, tłumaczyć tę niemożność dorosłością. Była to mutacja „kompleksu dorosłości” - starego, jeszcze peerelowskiego dogmatu, ograniczającego działalność człowieka dorosłego (a zwłaszcza posiadającego rodzinę) do dbania o materialną stronę życia.
4 Tylko w swoim przekonaniu, bo przecież wcale nie stali się mniej naiwni.
5Ćwierćinteligentów tych nazywa się też wykształceńcami, a polityka wylansowała ostatnio nowe określenie – wykształciuchów. Znów wypada tu więc zacytować fragment artykułu Joanny Dudy-Gwiazdy pt. „Inteligencja”, dobrze oddający prymitywną wiarę wyznawców Niewidzialnej Ręki Rynku w to, że wszystkie pozytywne potrzeby zostaną zaspokojone na zasadzie podaży i popytu:
„Czasy prawdziwego barbarzyństwa nastały dopiero w wolnej Polsce. Zniesienie cenzury, pluralizm i komercjalizacja mediów wyłączyły krytycyzm odbiorców. Jak zahipnotyzowani wpatrują się oni w migawki telewizyjne i kolorowe czasopisma, szczęśliwi, że wiedzą już o świecie wszystko, co wiedzieć powinni. Kult profesjonalizmu zniszczył istotę inteligencji – wszechstronność zainteresowań. Ludzie uwierzyli, że dopiero praktyczna wiedza z inżynierii finansowej i kreatywnej księgowości daje prawo wypowiadania się na temat polityki, gospodarki, ekonomii. Skłonność inteligencji do bezinteresownych działań skierowano na bezpieczne dla systemu pole wolontariatu.
(...) Chciałam zadzwonić do mądrych ludzi zapytać, czy jest w Polsce inteligencja [tj. inteligencka warstwa społeczna], ale wiem, co mi odpowiedzą: „Kiedy na rynku wystąpi popyt na inteligencję, podaż wzrośnie”. Idea „każdy sobie rzepkę skrobie” – nie potrzebuje intelektualistów.”
Dodajmy, że słowo „profesjonalizm” nie znaczy dziś wykonywania jakiejś pracy na poziomie w pełni wykwalifikowanego zawodowca, lecz po prostu zarabianie w danej dziedzinie pieniędzy. O zniknięciu inteligencji jako warstwy mówi również Jadwiga Staniszkis („Staniszkis: dziś młodzież ma trudniej”):
„Przed wojną istniały prawdziwe środowiska inteligenckie sensie formy, pewnej dyscypliny moralnej i wsparcia statusowego. Teraz każdy z tych młodych ludzi musi walczyć na własną rękę. Inteligencja jako warstwa, która ma zobowiązania, zniknęła.”
6 Bo taka była właśnie przyczyna zapijania się – na co wskazuje zresztą sam tekst powieści. Nie żadna frustracja z tego powodu, że się „do niczego nie dojdzie” bez sprzedania się. Ci, dla których „dojście do czegoś” – kariera lub pieniądze – były ważniejsze od wartości, oporów żadnych w „dawaniu d...” nie mieli – nie mieli więc powodów, by się zapijać. Ci zaś, dla których wartości były ważniejsze, mieli akurat taką samą szansę na karierę w PRL, jak dziś. Może nawet w PRL mieli większą, bo obecnie ktoś taki może mieć problemy nie tylko z karierą, ale po prostu ze znalezieniem pracy. I chyba sam Ziemkiewicz, choć robi z wspólnej cechy obu epok wadę PRL-u, powodującą, że nie warto o tych czasach wspominać, zdaje sobie z tego sprawę. Pisze przecież o cynicznym koledze ze studiów, jako o kimś godnym dziś podziwu i naśladowania w oczach ludności Polski. Także obecnie zresztą wyjazd na Zachód był jedyną możliwością dla dwóch milionów Polaków (a w miarę liberalizacji gospodarki będzie nią z pewnością dla setek tysięcy następnych, co zresztą liberałowie mówią niejednokrotnie otwarcie, wzywając ludzi, pozbawionych pracy wskutek likwidacji firm państwowych, do szukania zatrudnienia za granicą). Tyle, że teraz jest to znacznie łatwiejsze. Niestety, nie jest prawdą, że ustrój uległ radykalnym zmianom. To my się zmieniliśmy!
7 Można teoretycznie to pogodzić, zakładając, że Polacy nie wykorzystują szans, którym daje im „kapitalizm” z powodu np. lenistwa czy „nienadążania za rozwojem”. Niestety, „nieudacznicy” którzy w Polsce żyli w nędzy, na Zachodzie nie tylko byli przyjmowani z otwartymi ramionami, ale i dużo bardziej szanowani, niż w kraju.
8 Zwłaszcza, że „sami takich ludzi wybraliśmy” – bo jakoby wybieramy ludzi podobnych do samych siebie. Czyli z której strony by nie spojrzeć, odpowiedzialność indywidualna aferzystów nie istnieje, a winna wszystkiemu jest skażona oszołomskim zacofaniem, pełna nienawiści polskość.
9 Pogląd, że liberalizm gospodarczy tożsamy jest z katolicyzmem przyjmował się jednak zgodnie z zasadą „dwóch możliwych ustrojów”. Gdzieś przecież trzeba było ten katolicyzm upchnąć, a komuniści walczyli z Kościołem.