Rozdział 11
Upadek sztuki
Okolicznością, która bardzo przyczyniła się do klęski pokolenia westmanów, był upadek sztuki. Dla tak silnie opartego na estetyce pokolenia sztuka była czymś niezwykle ważnym, a naprawdę oddani swojemu powołaniu artyści – najwyższymi autorytetami moralnymi. Zarazem artyści ci posiadali, niestety, te same, typowo westmańskie wady – tylko rozwinięte w jeszcze większym stopniu. Prostacki materializm liberałów gospodarczych mógł u artystów budzić jedynie niechęć, dlatego pierwszy etap manipulacji i destrukcji tego środowiska należał do liberałów etycznych.
Wielu spośród artystów do poparcia „demokracji” pociągnęły idealistyczne hasła, którymi jej głosiciele się zasłaniali – wystarczy wspomnieć tu o Jacku Kaczmarskim, choć tak genialnie przewidział on to, co stało się po 1989 r. Ponadto jednak tym, na co artyści dali się złapać „demokratom”, była oczywiście również „totalna wolność” – a zwłaszcza „wolność twórcza”, bo przecież ich życia osobistego nikt nie chciał kontrolować. Artyści, jak wiadomo, mają skłonność do hołdowania idei „totalnej wolności”. Wprawdzie w Polsce, inaczej niż na Zachodzie, świat sztuki był elementem struktury społecznej, a artyści mieli konkretne obowiązki wobec innych – ale przecież wytłumaczono im podobnie jak nam, że w raju na Ziemi, gdzie nic już nam nie grozi, zjednoczenie się Polaków jest już niepotrzebne1. Później zaś służba dla ogółu stała się wręcz czymś, czego należało się wstydzić. Tak więc artyści przyłączyli się do medialnego chóru, widzącego w ośmieszaniu i profancji tego, co dla Polaków święte – przejaw wolności.
Równocześnie jednak okazywało się, że estetyka, będąca istotą sztuki, to coś zupełnie bez wartości obiektywnej – bo jest to przecież tylko kwestia gustu. Był to podcinający sens istnienia sztuki relatywizm, w myśl doktryny „demokratów” utożsamiany z wolnością. Liberałowie gospodarczy nazywali zaś artystów pasożytami oraz domagali się od nich samoutrzymywania się na „wolnym rynku” – i poglądy te upowszechniały się coraz bardziej. Niejeden też artysta zżymał się, że w jego środowisku przybywa coraz więcej ludzi bez powołania, talentu i prawdziwych zamiłowań artystycznych – za to szukających rozgłosu i łatwego zarobku. Artyści nie rozumieli bowiem, że w obecnych czasach można albo być artystą, albo – „wolnym człowiekiem” – agitatorem politycznym lub dostarczającym rozrywki biznesmenem2. Nie pojmowali, że dobrze płatne posadki wywołujących tanią sensację propagatorów „wyzwolenia” z wartości chrześcijańskich i kulturowych są stanowiskami, które otrzymali oni w zamian za dawniej pełniony zawód. I że oni już wybrali, kim chcą być, choć wciąż trudno jest im się przyzwyczaić do nowej roli.
Nowy, jeszcze bardziej materialistyczny ustrój nie przewidywał bowiem miejsca dla prawdziwej, tj. opartej na estetyce, sztuki. Mniej subtelne od estetyki sprawy, jak choćby więź międzyludzka, zostały uznane na sprzeczne z kapitalizmem i demokracją, a w rezultacie – wyklęte jako pozostałości komunizmu. Czy więc estetykę mógł spotkać inny los?
W tej sytuacji artysta mógł już tylko epatować własnymi emocjami. Odbiorca stawał się niepotrzebny, ponieważ każdy ma wszak swój własny świat uczuć. Estetyka łączyła dawniej te światy we wspólne przeżywanie – ale teraz estetyki tej brakło. Oto fragment wywiadu Jacka Cieślaka z Krzysztofem Stelmaszykiem („Aktor nie może być kserokopiarką”, magazyn „Rzeczypospolitej”, 22-28 V 09):
„[KS:] - ...Niestety, obecnie można zauważyć bardzo niepokojącą tendencję. Są spektakle, które chcą pominąć wyobraźnię widza. Niejednokrotnie sam, będąc na widowni, pozostaję obojętny na teatr. Oglądam obrazy, a nie dociera do mnie żadna myśl. Zastanawiam się, co się ze mną dzieje, i dochodzę do wniosku, że to nie moja wina. Spektakle, o których mówię, sprowadzają się do pokazywania przez reżysera swojej wyobraźni i obesji3. To monolog w miejsce dialogu z widownią, czyli antyteatr.
[JC:] - Scena zamienia się w kozetkę gabinetu terapeutycznego?
[KS:] - No tak. A czy widownia to terapeuta? Gdyby w ten sposób wyglądał teatr w przeszłości, to nie przetrwałby tysięcy lat.”
Trudno jednak wymagać od kogokolwiek, by łożył pieniądze na samo tylko wyrażanie przez kogoś innego emocji. Do tego przecież wcale nie trzeba być artystą – potrafi to prawie każdy. Tak więc istotą sztuki – której tak liczni twórcy szli wszak w pierwszym szeregu „modernizatorów” – stały się coraz to nowe pomysły. Ale tu powstawał problem – jak spowodować, by pomysły takich artystów (raczej „artystów”) były w ogóle widoczne w powodzi nowości, które oferuje współczesny świat? Odpowiedź była prosta. Trzeba było nadać tej nowości odpowiedni rozgłos. „Artyści” ci byli zaś wszak nie tylko „modernizatorami”, przyklaskującymi ślepo każdej nowości, ale i „wyzwalaczami”. Zarazem zaś wiadomo było, że media, znajdujące się w politycznie słusznych rękach, chętnie nagłośnią każde wydarzenie, uderzające w polskość i katolicyzm. Wystarczyło tylko z tej okazji skorzystać, produkując „dzieła” ośmieszające je, plugawiące lub pokazujące w krzywym zwierciadle, a także - demoralizujące. Im wierniej zaś dostosowywali się „twórcy” do „demokratycznego” programu tępienia polskości i katolicyzmu, tym większą mogli mieć nadzieję na profity, płynące ze współuczestnictwa. Tak więc czy ktoś miał być agitatorem politycznym, czy biznesmenem, w gruncie rzeczy na jedno wychodziło, ponieważ politycznie poprawny rozgłos ułatwiał „trzepanie kasy”. Z kolei bez tegoż rozgłosu trudno było naprawdę dużo zarobić.
Rzecz jasna, istniała grupa artystów, która przeszła tę samą drogę, co „demokraci” - służba komunistycznej władzy, obrażenie się na nią wskutek konfliktu w partii w 1968 r., a następnie przejście do opozycji. Jest to jednak inny jeszcze problem, bo ludzi tych należy uważać właśnie za integralną część „demokratów”. Ich rola polegała głównie na stworzeniu „miękkiego przejścia” między „demokratami” i środowiskami twórczymi, co bardzo ułatwiało tym pierwszym sterowanie tymi drugimi.
Stopniowo okazywało się zresztą, że na jedynie słusznym „wolnym rynku” może znaleźć sobie miejsce wyłącznie twórczość na poziomie najwyżej jarmarcznym – a już na pewno jest to jedyny sposób na „osiągnięcie sukcesu”. To zaś było przecież uznawane za przejaw nowoczesności – i przystosowania do wolności. Jak artysta, który wszak walczył pod wodzą „demokratów” o wolność z czarnosecinnym katolickim motłochem, miał teraz okazywać się do tej wolności niedostosowany? Tak więc stawał on, podobnie jak westmani, coraz częściej przed wyborem: porzucić dotychczasową drogę, którą tak często traktował jako jedyny sens życia – lub znaleźć się na tym samym marginesie „nowoczesnego” świata, którym tak głęboko gardził i który pod przywództwem „demokratów” tak silnie zwalczał.
Dziś, gdy widzę ideowych artystów, występujących niejednokrotnie całkiem bezinteresownie w obronie niszczących ich styl życia i pozbawiających ich szacunku w społeczeństwie liberałów4, mimo woli przypominają mi się komuniści sowieccy, krzyczący przed lufami plutonu egzekucyjnego NKWD: „Niech żyje Stalin!”
***
Współczesne tendencje antyestetyczne najbardziej widoczne są w architekturze, czy – szerzej – w urbanistyce. Można nieraz się spotkać z poglądem, że „nowoczesna architektura szybko się starzeje”. Co przez to rozumieć? Ano to, że jedynym jej walorem jest nowość. „Nowoczesna” architektura podoba się nie z pobudek estetycznych, lecz wyłącznie dlatego, że zaciekawia nowością. Z chwilą, gdy przestaje być nowa, traci jedyny swój walor – i przestaje nam się podobać. Tam, gdzie w tej architekturze widoczne jest jeszcze jakieś piękno – co zachodzi właściwie wyłącznie wtedy, gdy użyto w niej tylko trudnych do zepsucia najprostszych brył geometrycznych5 - mamy do czynienia z estetyką pustki i samotności.
1 Ma się rozumieć, propagatorzy tej idei równocześnie twierdzili, że jednoczenie się wyłącznie w wypadku wspólnego zagrożenia jest... polską wadą narodową.
2 Wytłumaczenie tego jest proste. Okazało się bowiem, że w tym systemie destrukcyjna „wolność” może zajść tak daleko, że „wyzwoli” człowieka z estetyki i ze sztuki. Artyści w ogóle nie zakładali, że jest to możliwe.
3 Krzysztof Stelmaszyk wiąże to z faktem, że w XX wieku reżyser stał się ważniejszy od autora i aktora. Z pewnością reżyserowi jest łatwiej popaść w opisywany stan, niż muszącemu dostosować się do wymagań reżysera autorowi scenariusza i mającego kontakt z publicznością aktorowi, ale przecież samo oddalenie nie musi powodować braku dialogu z odbiorcą. Nawet egocentryzm nie jest tu wyjaśnieniem, ponieważ liczni artyści byli wręcz gigantami egocentryzmu, co wcale nie przeszkadzało im tworzyć dzieł wielkich i doskonale kontaktować się z odbiorcą.
4 Przyczyną takich zachowań ze strony artystów jest także całkowite niezrozumienie procesów systemowych, logiki następstw. Przejawia się ono w rozdzieleniu czyichś czynów od ich skutków. Liberałowie mówią ładnie i powtarzają same przyjemne rzeczy, więc są OK. A nieprzyjemne skutki wcielania w życie ich pomysłów interpretujemy jako „wiatr przemian”, który bierze się nie wiadomo skąd. Skoro nie wiadomo skąd się bierze i wobec tego nie da się z nim walczyć, to jedyną możliwością jest dostosowanie się.
5 I to wyłącznie w tak samo zabudowanym otoczeniu!