Stachura i kowboje, 10. Demokracja

Rozdział 10

"Demokracja"

„Środowisku dziennikarskiemu nie tylko nie patrzy się na ręce, ale nie próbuje się nawet zaglądać do jego głów. Wielkie media (...) potrafią najzupełniej bezkarnie z pogardą odnosić się do całych grup społecznych (na przykład do chłopów, do tradycyjnie wierzących Polaków albo do ludzi starszych).
Problem hegemonicznego stosunku mediów do polityki łączy się z fundamentalnym pytaniem o to, czy mając taką pozycję, media wciąż służą demokracji. Odpowiedź będzie twierdząca tylko wówczas, jeśli demokrację pojmujemy na sposób platoński, czyli jako najgorszy z ustrojów. Wielkie media -–i dotyczy to nie tylko Polski, lecz całego świata – obsługują te same ludzkie słabości, które uwypukla tak rozumiana demokracja: przede wszystkim lenistwo i niecierpliwość. Oczekujemy od mediów podanej szybko, prostej informacji. Im informacja jest bardziej wyczerpująca, dokładna, sprawdzona, tym trudniej nią manipulować. Jednak informacje takie są wypierane chociażby przez krótkie migawki telewizyjne, które przedstawiają rzeczywistość wybiórczo i powierzchownie, przez co możliwość manipulacji rośnie lawinowo.
Tendencja ta prowadzi w dużym stopniu do umacniania największej wady związanej z tak rozumianą demokracją – prostactwa. Nie jest to jednak wcale (tylko) prostactwo odbiorców medialnej sieczki, ale także, a może przede wszystkim, prostactwo tych, którzy tej sieczki dostarczają. Prostactwo szczególnego zresztą rodzaju, bo łączące się z pychą. Polega ono w pierwszym rzędzie na niezwykle niskim poziomie intelektualnych i moralnych wymagań, jakie media stawiają współczesnym polskim dziennikarzom. Wiedza o historii, geografii, gospodarce, kulturze – to wszystko jest zupełnie niepotrzebne. Ciekawość faktów, gotowość ich dociekania – nawet wbrew własnym, wyjściowym założeniom – to także jest na ogół zbędny balast w dziennikarskiej karierze. Wystarczy tupet i wiedza o tym, co dzisiaj mówią i piszą, czego oczekują przewodnicy mojego stada. I już dziennikarz sam czuje się przewodnikiem stada – stada czytelników, słuchaczy, a nade wszystko widzów. (...)
Pycha polega na poczuciu siły, wynikającej ze zmonopolizowania dostępu do (...) medialnej mównicy. Rośnie zaś jeszcze bardziej, kiedy łączy się ze swoistym poczuciem misji: „Teraz was, ciemna maso, pouczę, jak macie myśleć – albo raczej: jak macie nie myśleć. A żebyście nie myśleli, zabawię was – bo przecież tego chcecie. Ja będę myślał za was. Wy myślcie, że myślicie. A jak ktoś mnie, kapłanowi cywilizacyjnego/politycznego postępu, będzie w tej misji próbował przeszkadzać, to zniszczę go – zniszczę go siłą medialnych wzmacniaczy, jakimi dysponuję”.”
(Andrzej Nowak „Portret medialnego hegemona”, „Europa” – dodatek do „Dziennika”, 25-26 VII 09)

Podobnie dowiadywaliśmy się teraz, że ataki na polskość i katolicyzm oraz wybielanie dawnych komunistów i esbeków są właśnie przejawami demokracji1. „Demokracja” miała polegać na tym, że do władzy doszli wywodzący się z dawnej opozycji „demokraci”, oraz na „wolności” – czyli na tym, że jednostka „może robić to, co chce”2. A więc także na walce z wiodącym jakoby do totalitaryzmu ekstremizmem, pełnym, oczywiście, „nienawiści” i pragnącym „narzucać”. Jednym z przejawów tego ekstremizmu miał być w „zoologiczny antykomunizm”, naród polski był „pełen nienawiści”, a Kościół katolicki - w przeciwieństwie do pragnących dla nas „wyzwalać” postkomunistów - nieustannie ograniczał „wolność jednostki” oraz „narzucał”.

„Demokraci” bezbłędnie wykorzystali wady pokolenia westmanów. Umieli największe łotrostwa ubrać w ładne słówka, które od czasu Romantyzmu były dla polskiej inteligencji świętością, a których znaczenie okres PRL-u, gdy brak możliwości uczciwego uczestniczenia w życiu publicznym kierował ludzi wyłącznie ku estetyce, rozdmuchał do niebywałych rozmiarów. Dmąc w trąbę idealizmu - często w oparciu o maksymalizm etyczny - zachęcali nas do działań głupich i szkodliwych dla Polski, lecz korzystnych dla siebie. Zwolnienie postkomunistów od jakiejkolwiek odpowiedzialności nazywali „prawdziwie chrześcijańskim wybaczeniem”. Twierdzili, że brutalne ataki na polskość to przejaw słusznej i przyjaznej nam samokrytyki narodowej – i że prawdziwie szlachetni ludzie powinni to popierać. Wykorzystywali przy tym zakorzenioną wśród polskiej inteligencji naiwną, pooświeceniową ideologię „polskich wad narodowych”. Przedstawiali też swoje akcje jako przejaw walki z tymi „wadami” – coraz to, rzecz jasna, dodając do ich katalogu nowe punkty. Nad sensownością oskarżeń nikt się nie zastanawiał – wystarczyła sama emocjonalna otoczka i aura bojowników z „komuną”.

Podobnie schemat całej westmańskiej legendy łemkowsko-bojkowskiej, po przesunięciu odpowiedzialności za operację „Wisła” z komunistów na Polaków, zaczął być wykorzystywany w powielanych w nieskończoność antynarodowych i antykatolickich schematach „obrony mniejszości”. Mało kto dziś zdaje sobie również sprawę, że jedno ze sztandarowych haseł „tolerancjonistów”: „wszędzie są ludzie źli i dobrzy” – pochodzi z powieści Karola Maya.

 

„Demokraci” walczyli jednak nie tylko z „narzucaniem” przez Kościół wartości. Z równym zapałem wojowali z wartościami już zakorzenionymi w ludzkich sumieniach, jako przejawem zacofania i zniewolenia.

„Wolność” – to było święte słowo ze słownika westmanów. Wolności przecież szukali, udając się na wędrówki, w imię wolności przeciwstawiali się „komunie”. Czasem nawet rozumieli tę wolność jako „robienie co się chce”. Śpiewali przecież:

 

Grosza nie mam, i nie będę

Nigdy swego domu miał,

Ale zawsze robić będę

To, co tylko będę chciał.

 

Ale przecież zakładali, że człowiek, który nie jest szują, np. komunistyczną, pewnych granic nie przekroczy, a wręcz przeciwnie – będzie chciał dążyć w dobrym kierunku. Nic dziwnego, że użycie tego słowa w nowym znaczeniu przez tych, których uważali za przywódców, spowodowało całkowitą dezorientację moralną westmanów. Teraz okazało się bowiem, że można, a nawet należy przekraczać wszelkie zasady etyczne, właśnie w imię „wyzwolenia jednostki”! „Demokraci” głosili, że przestrzegać należy tylko tych zasad, na straży których stoi prawo (czyt. policjant z pałką). Redukowało to ludzką motywację do strachu lub ślepego posłuszeństwa. I znowu – jakoś nie zauważyliśmy, że dokładnie do tego samego chcieli zredukować naszą motywację komuniści. Okazywało się również, że ludziom, którzy przekraczają granice moralne, nie wolno w żaden sposób tego utrudniać, bo jest to „ograniczenie ich wolności” – i przejaw totalitaryzmu, z którego „przecież właśnie wyszliśmy”.

Jak bowiem głosili nasi przewodnicy, złe jest wyłącznie szkodzenie komuś w sferze materialno-fizyczno-fizjologicznej. W szkodzeniu w sferze wartości niematerialnych nie ma nic złego. Każdy ma prawo wybierać je przecież, jakie chce (pod warunkiem, oczywiście, że wybiera właściwie, „wyzwalając się” z wartości niematerialnych coraz bardziej), nie przejmując się innymi ludźmi, bo na tym polega wolność. Stąd wniosek, że nie mają one tak naprawdę żadnego znaczenia. Na straży tej zasady powinno stać państwo „demokratyczne” i jego prawa. Wszystkie zaś wartości niematerialne nie tylko można, ale należy podważać, a to w imię „postępu”, polegającego na „wyzwoleniu jednostki” ze „zbędnych” ograniczeń – czyli takich zakazów i nakazów, których człowiek sam pilnuje, bo uważa to za słuszne. I zrozumieliśmy – to, co dotąd uważaliśmy za świętość, jest tak naprawdę błahostką – i to błahostką szkodliwą. Jeśli zaś będziemy tej dotychczasowej świętości bronić, staniemy się przeciwnikami demokracji, a zwolennikami totalitaryzmu – „faszyzmu” lub komunizmu. Myśleliśmy: „Że też nam nie przyszło do głowy, że życie bez tego czy tamtego jest nie tylko możliwe, ale i dobre”.

„Dlaczego masz to robić? – mówiono nam – Czy jakiś przepis prawny ci to nakazuje? Jesteś przecież wolnym człowiekiem!”. My zaś znów odpowiadaliśmy – „No, rzeczywiście – ...”. Nieraz ze smutkiem, bo przecież do tej pory nie wiedzieliśmy, że jakaś czynność, którą uważaliśmy za swój obowiązek, bez którego zresztą niemożliwe było wytworzenie tak cennej dla nas więzi z innymi3 – jest przejawem zniewolenia tylko dlatego, że wymaga wysiłku i że nie narzuca jej żaden przepis prawny.

Tożsamość środowisk turystycznych nie składała się z wartości ani materialnych, ani fizycznych czy fizjologicznych. Zaś na straży zasad współżycia międzyludzkiego, na których się te środowiska opierały, nie stało żadne prawo...

 

Nasza „wolność” stawała się stopniowo - samotnością4. Szybko też okazywało się, jak bardzo fikcyjna ta „wolność” była. Ograniczały ją z jednej strony przepisy prawne, które politycy mogli uchwalać, jakie tylko chcieli, oraz samowola ich wykonawców i „bezradność” aparatu państwowego wobec przestępczości, z drugiej – samowola pracodawców. Przeciwstawianie się temu było wykluczone, ponieważ byłaby to działalność samobójcza. „Dziwnym” trafem, im bardziej „wyzwalaliśmy się” z zasad, z więzi międzyludzkiej, z obowiązków wobec innych, tym więcej pojawiało się okoliczności, w których byliśmy zdani na czyjąś łaskę i niełaskę – i w których nie mogliśmy nic na to poradzić5. W tej sytuacji „demokraci” zaczynali wylewać krokodyle łzy nad naszą nieszczęsną dolą – wzywając, oczywiście, do poszerzenia kurczącej się wolności poprzez dalsze „wyzwalanie”.

Celem „demokratów” była bowiem budowa społeczeństwa, w którym, jak to określił tunezyjski komentator Mourad Belhaj na portalu „Le Post” (w odniesieniu do współczesnych Tunezyjczyków; za „Gazetą Wyborczą”6), „jak w dżungli każdy ma rację, póki ktoś siłą mu nie udowodni, że jednak się myli, póki silniejszy nie narzuci reszcie własnych pomysłów”. Tym silniejszym mieli być wciąż zorganizowani i posiadający w momencie przemian władzę (a w związku z tym możliwość nadużywania jej dla prywatnych celów) postkomuniści, oraz mający stanowić wsparcie dla nich zasobny w pieniądze kapitał zagraniczny. Budowa takiego społeczeństwa umożliwiała więc postkomunistom zachowanie pozycji w zmienionym ustroju.

Przewrotne użycie pojęcia wolności umożliwiało jednak naszym „demokratycznym” nauczycielom przedstawianie swojej polityki jako kontynuacji wolnościowej opozycji antykomunistycznej, a przeciwników – jako zwolenników totalitaryzmu i następców „komuny”. „Wyzwalanie” z wartości moralnych stawało się więc w ustach naszych przewodników dalszym ciągiem walki pod sztandarem „Solidarności”7. Na pewien czas udało się nawet „demokratom” usunąć skutecznie patriotyzm. Dowodzili oni ze zwykłą dla siebie demagogią, że skoro komuniści mieli stale patriotyzm na ustach, to każdy, kto odwołuje się do patriotyzmu, nie różni się od komunistów. Ludzie zaś pamiętali, że komuniści istotnie wiecznie powtarzali patriotyczne frazesy. Że mówiła o patriotyzmie też opozycja i że komuniści głosili go wyłącznie w kontekście „wiecznej przyjaźni z narodem radzieckim” – to nikogo już nie obchodziło. Opozycyjna działalność wszystkich, prócz samych „przywódców”, przestała bowiem nagle cokolwiek znaczyć, a wielu ludzi wskutek propagandy liberałów gospodarczych robiło wszystko, by zapomnieć, że kiedykolwiek brali w niej udział.

 

Gdy na kogoś te metody nie wystarczały, zawsze można było przedstawić swoje poglądy jako przejaw „zachodniości” i nastraszyć według wzorów liberałów gospodarczych: „Nie chcesz popierać Zachodu? To co – wolisz popierać Wschód?”. Wschód – czyli Rosję, komunizm. Uproszczenia stawały się bowiem coraz większe - przeniesiono kult kapitalizmu i wolności oraz związane z tym czarno-białe myślenie na uwielbienie Zachodu jako takiego. Idealizowano na tej zasadzie również Niemców (m. in. przypisywaniem im nieaktualnych już zalet), starając się to stopniowo łączyć z wybielaniem ich historii, a w końcu jej idealizacją na bazie połączenia kultu Zachodu ze schematem łemkowsko-bojkowskim. Dochodziło do tego, że przedstawiano nam Niemców jako wzór kultury osobistej, a gdy ktoś zwrócił uwagę na kłócące się z tym obrazem obyczaje, odpowiadano, że to tylko taka odrębność kulturowa – i nam ta odpowiedź wystarczała. Wmawiano nawet Polakom – tak zakompleksionym, tak łasym na gadżety, byle z Zachodu – megalomanię narodową, co niszczyło resztki oporu przed bezmyślnym uwielbieniem Zachodu i politycznie poprawnym wstydem z powodu wszystkiego, co polskie.

Ba - w imię naszej przyjaźni z Zachodem, a obrażania się na Rosję, gotowi byliśmy nawet „uniezależnić się gospodarczo” od niej – czyli pozwolić na wyparcie z jej rynków polskich produktów żywnościowych przez niemieckie i holenderskie.

Oczywiście, głoszenie poglądów antypolskich dezorganizowało społeczeństwo, ponieważ powodowało, że polskość źle się kojarzyła. Wywoływano więc sytuację, w której ludzie szerokim łukiem omijali wszystko, co tylko miało związek z polskością – jedynym sztandarem, pod którym społeczeństwo mogło się zjednoczyć przeciw samowoli swoich władców. Tym mocniej więc staraliśmy się uciekać na jedyne pole, jakie nam zostało – na pole indywidualnego zarobkowania, tak usilnie wskazywane nam zresztą przez liberałów gospodarczych. Realizacja koncepcji „wolności”, polegającej na kierowaniu się zachciankami, rychło zresztą zaczęła uniemożliwiać jakąkolwiek oddolną organizację.

Prócz przerzucenia odpowiedzialności ze wszystkich, z którymi się sympatyzowało, na ogół Polaków (czy katolicyzm) i wewnętrznego skłócenia tych drugich, „demokraci” osiągali jeszcze dwie rzeczy. Po pierwsze, inicjatorzy tych działań nieustannie znajdowali się „na topie”, co przekładało się również na sprzedawalność ich gazet. Przede wszystkim jednak, umożliwiało to tworzenie tematów zastępczych, kryjących brak inicjatywy, nieudolność i zwykłe afery „słusznych” rządzących. Gdy tylko wychodziła na wierzch jakaś afera, pewne środowiska znajdowały natychmiast jakiś przejaw dyskryminacji kobiet8, albo polskiego antysemityzmu. Temat afery przestawał się liczyć, wszyscy mówili tylko o feministkach czy antysemityzmie. Zarazem zaś przy pomocy manipulacji i demagogii dbano, żeby pogląd bliższy naszym „przywódcom” i postkomunistom był „na wierzchu”.

 

Akceptowanie tego wszystkiego przychodziło nam łatwo, bo przecież od kiedy okazało się, że w sprawie tak podstawowej i uważanej za absolutny pewnik, jak nasza wizja kapitalizmu, nie mieliśmy racji, uznaliśmy, że możemy też nie mieć racji w czymkolwiek innym. Wielu z nas przyjmowało więc to wszystko, bo uważali samych siebie za głupców. Inni - bo tak wspaniale, czysto, moralnie i idealistycznie to brzmiało. Myśleliśmy, że sama pozytywność sformułowań i opozycyjna przeszłość głosicieli świadczy o racji moralnej. Na tle swoich własnych słów nasi „przywódcy” zdawali się herosami. Nie wiedzieliśmy, że nasz idealizm i nasze konwencje literackie, które traktowaliśmy jak świętość, zostały po prostu spożytkowane przez „przywódców” do ich własnych celów. Byliśmy tak przekonani o słuszności lub przynajmniej dobrej woli tych, którzy takie poglądy głosili, że dawaliśmy zbywać się lada frazesem.

Często przyjmowano „jedynie słuszne” poglądy pod naciskiem otoczenia, któremu nawet nie przychodziło do głowy, że można myśleć inaczej, niż tego wymagają „demokratyczne media w wolnym kraju”. Hasełkowe pustosłowie zaczynało żyć w społeczeństwie własnym życiem – zwłaszcza, gdy się okazywało, z jaką łatwizną moralną i umysłową się ono łączy. Często nawet ludzie, którzy deklarują się jako przeciwnicy tej opcji politycznej, powtarzają jej hasła bezmyślnie. Gdy zwróci się im uwagę, że cytują np. „Gazetę Wyborczą” – odpowiadają zdumieni lub oburzeni: „Nie czytam „Wyborczej”!”. Tak, jakby to miało jakiekolwiek znaczenie...

Szczególnie liberalna „wolność” – która przecież tak mocno dotyczyła nas samych - docierała do tych, którzy tak z „demokratami” jako ludźmi, jak i z ich programem politycznym nie chcieli mieć nic wspólnego. Ułatwiała ona nam przecież znakomicie życie osobiste (na krótką metę, oczywiście), o czym przekonywaliśmy się rychło, w miarę, jak brak dawnych, westmańskich wartości przestawał nas uwierać.

Nie znaliśmy więc nieraz pochodzenia jakiegoś poglądu, lub zapominaliśmy o nim. Toteż wydawało się nam, że jest on po prostu właściwy dla naszego środowiska czy dla ogółu społeczeństwa, zwłaszcza dla jego warstw wykształconych. To ostatnie przekonanie takie było zresztą z kolei następnym poglądem, głoszonym przez wspomniane media i zaczynającym z czasem żyć w społeczeństwie własnym życiem, i tak w kółko...

Przyzwyczajenie własne i otoczenia oraz łatwizna sprawiły w końcu, że dostosowywaliśmy swoje postępowanie do „demokracji” już automatycznie, nawet bez ideologicznego dopingu. Dlatego nawet bankructwo idei „demokracji” oraz głoszących je „autorytetów” nie jest już w stanie tych przemian odwrócić.

Zarazem „demokraci” zaczęli propagować inny pogląd – że ten, kto im bez zastrzeżeń wierzy, myśli „niezależnie”. Na tej zasadzie z czasem uznawaliśmy poglądy głoszone przez „demokratów” za nasze własne. Ba, każdy z nas zaczynał wierzyć, że on sam na ten pomysł wpadł! Jakoś nie przychodziło nam do głowy, że trochę dziwna jest sytuacja, w której na dokładnie te same poglądy „odkrywają” niezależnie od siebie równocześnie setki tysięcy osób.

 

O tych zjawiskach w odniesieniu do późniejszych czasów mówi Przemysław Gintrowski, bard i kompozytor, dawny współpracownik Jacka Kaczmarskiego (wywiad J. Lichockiej, „Śpiewam w drugim obiegu”, „Rzeczpospolita”, 24. 01.09):

 

Jakby Polacy mieli takie hoffmanowskie różowe okulary i patrzyli przez nie na ten świat. Te różowe okulary założyli im specjaliści od rządowej propagandy i wspierająca ich większość mediów, a oni nie bardzo wiedzą, jak się przed tym bronić. Może w ogóle nie wiedzą, że się należy bronić. Że żyją w PR-owskiej rzeczywistości. W komunizmie było z tym łatwiej, wiadomo było, co jest propagandą władz i jak ją traktować. Kłamstwo było odczytywane na kilometr.

Jak nadawano „Dziennik Telewizyjny” o 19.30, to wiedzieliśmy, że posypie się setka kłamstw i byliśmy na to w jakiś sposób uodpornieni. W stanie wojennym, sprzeciwiając się temu, wychodziliśmy o tej godzinie na spacery. Teraz się wierzy we wszystko, bez tamtego antybiotyku, jakim byliśmy zaszczepieni na komunistyczne kłamstwa. Teraz fałsz znów dominuje, ale podany jest sprawnie, nowoczesnymi metodami. Pytanie, czy nam kiedyś te okulary z nosa spadną? To rzecz jasna zależy tylko od nas, ale zwykle jest też tak, że trzeba się mocno potknąć, by okulary spadły.”

Przybyło stołów bilardowych
I na ulicach Ameryka,
Dokoła – podgolone głowy
I disco polo gra muzyka.
A w telewizji jakiś młodzik
- Nie wiedzą diabli, skąd się wziął -
W zasadzie nic mu nie wychodzi,

Za to co chwila krzyczy: „Łoł!”
Łoł! Tok szoł!
Ktoś przed kamerą spodnie zdjął.
Powiedział ile razy może,
I z kim od wczoraj dzieli łoże.
Europejczyk, a nie żaden koł...

(grupa „Pod Budą”)

****

Każdy, kto pamięta tamte czasy, z pewnością pamięta również, jak łatwo przyjmowaliśmy medialną propagandę i jak bardzo bezbronni byliśmy wobec steku obelg, lejącego się ze stronic gazet i ekranów telewizyjnych, jak strasznie serio traktowaliśmy te wyzwiska, robiąc wszystko, żeby na nie nie zasłużyć. Oczywiście, nie mogło to przynieść żadnego skutku, bo ustępstwa zachęcały tylko naszych nauczycieli do coraz większej radykalizacji.

Koncepcje naszych przewodników były takie łatwe moralnie! Jedni i drudzy mówili nam, że w raju na Ziemi będziemy mieć mniej obciążeń. „Demokraci” wymagali od nas przede wszystkim porzucenia moralności, a więc wysiłku, by stawać się lepszym, a przynajmniej nie stawać się gorszym. Liberałowie gospodarczy skupiali się na burzeniu w imię „modernizacji” i „wyzwolenia jednostki” wszystkiego, co pozostało po PRL-u, głosząc, że jest to „socjalistyczne”. Nie obchodziło ich, że na to pracowały często pokolenia w czasach, kiedy PRL nie istniał jeszcze nawet w planach. Głosili oni nawet, że sam postęp moralny jest komunistyczny!

„Wyzwalanie” wszystkich ze wszystkiego oba stronnictwa uzasadniały tak samo. „Demokraci” motywowali to tym, że „tak jest na Zachodzie”, a Zachód jest bogatszy, a więc – lepszy. Tę samą dokładnie argumentację można było znaleźć u liberałów gospodarczych. Jedyną różnicą była kolejność wniosków: liberałowie gospodarczy uważali, że należy naśladować bogatszego („bogatszy ma rację”), a Zachód jest bogatszy, zaś „demokraci” – że należy naśladować Zachód, a dowodem na to, że należy to robić, jest to, że jest on bogatszy. Jedni i drudzy uzasadniali to w ten sposób, że poziom cywilizacyjny – pojęcie kojarzące się ze wszystkim, co pozytywne - utożsamiali z zamożnością, a ściślej - z poziomem konsumpcji. Oczywiście, to oni decydowali o tym, jakie są te charakterystyczne, warte naśladowania cechy Zachodu, różniące go od Polski9. Szli w absurdalności jeszcze dalej: zbierali ze wszystkich krajów tego Zachodu – tak przecież się różniących od siebie - takie cechy, jakie ich satysfakcjonowały – i lepili z tego wzorzec, do którego mieliśmy się wszyscy dostosowywać. Prostacka, ordynarna manipulacja!

Materializm głoszono też zresztą wprost przy okazji pogłębionej refleksji, która mimo ogólnej płycizny umysłowej czasami miała miejsce. „Demokraci” widzieli w jego przejawach: bezideowości, likwidacji więzi międzyludzkiej i zajęciu się indywidualnym zarobkowaniem10 - ochronę przed tak niecnymi postawami, jak „narzucanie”, fanatyzm, „wykluczenie” (w tym nacjonalizm) i antysemityzm, ew. zoologiczny antykomunizm – będącymi jakoby nieuchronną konsekwencją ideowości i istnienia wspólnoty11. Sądzono na tej podstawie nawet, że dzięki materializmowi da się zapewnić pokój na świecie. Wnioski „demokratów” były tu zresztą identyczne z wnioskami liberałów gospodarczych, wierzących w „koniec historii” i w związku z tym brak wojen. Czyli znów walczyli oni – tylko w imię czegoś akurat odwrotnego – o to, o co liberałowie gospodarczy wojowali w imię antykomunizmu12.

Wszystko to nie przeszkadzało to „demokratom” popierać protestów antyglobalistów przeciw konsumpcjonizmowi – będącym po prostu praktycznym przejawem materializmu. Wydaje się przy tym, że „demokraci” ani nie zdawali sobie sprawy z nielogiczności tego, ani nie głosili tych bajek w celu świadomej manipulacji. Oni po prostu nie wiedzieli, że poglądy i wynikające z nich zjawiska stanowią pewne całości i nie można sobie w nich dowolnie przebierać, ani ustawiać ich według swojego widzimisię. W ich światopoglądzie głęboko zakorzeniło się bowiem przekonanie, że w sferze idei logika nie ma znaczenia – ważne jest ładne brzmienie jakiegoś poglądu i płynące z niego doraźne korzyści polityczne. Oba sprzeczne poglądy zaś niewątpliwie ładnie brzmiały – i oba przynosiły korzyści. „Demokraci” świetnie zdawali sobie bowiem sprawę z jałowości antyglobalistycznych protestów, umożliwiającej kanalizację niezadowolenia.

***

Oba stronnictwa naszych przewodników miały niezawodne sposoby na zyskanie przewagi psychicznej nad nami – niezależnie od tych, na których zastosowanie pozwalała im koniunktura polityczna. „Demokratom” umożliwiał to image „autorytetów moralnych”. Liberałowie gospodarczy takiego atutu nie mieli. Pomagała im jednak bardzo ich giętkość światopoglądowa. Liberałowie gospodarczy często świetnie zdawali sobie sprawę, że ich poglądy są nie do obronienia z logicznego punktu widzenia (czego przykłady podaję w następnym rozdziale). Zarazem byli pewni, że jakoś ich bronić trzeba, bo w przeciwnym razie zwycięży komunizm – jedyna dla liberalizmu alternatywa. Musieli więc manipulować, sądząc, że to jedyna droga, umożliwiająca zwycięstwo w walce z komunizmem.

Poglądy liberałów gospodarczych – wtedy, gdy opierały się na argumentacji pozytywnie brzmiącej - stanowiły zespół politycznych gierek i socjotechnicznych sztuczek. Ich głosiciele często przedstawiali liberalizm w różny, sprzeczny sposób w zależności od tego, z kim rozmawiają. W rozmowie z przeciwnikiem liberalizmu gospodarczego stawiali sobie tylko jeden cel: aby ich ideologia zaczęła się kojarzyć rozmówcy z czymś dobrym. Stosowali więc uniki, pod wpływem nacisków wycofując się z głoszonych przez siebie poglądów, reinterpretując je i przedstawiając w lepszym świetle. Starali się wówczas np. przypisać głoszonej przez siebie ideologii cechy, które przy innych okazjach ostro zwalczali jako przejaw komunizmu – jeśli tylko mogło to zwiększyć poparcie dla liberalizmu. Przyciśnięci, zaczynali nawet zauważać wartości niematerialne – ba, wspierać je, krzycząc jednak oczywiście, że to, co je niszczy, to socjalizm i że dla ich ocalenia trzeba więcej „wolności”! Nam te ich odpowiedzi wystarczyły – bo nam wystarczała każda odpowiedź.

Królowała u liberałów tych zasada: najlepiej nie myśleć, tylko wyćwiczyć się w błyskotliwej sofistyce. Nie dyskutować rzeczowo, tylko prezentować „linię obrony”. Rzecz jasna, zmuszało to liberałów gospodarczych do wyuczenia się, w jakich okolicznościach (zależnych od stanu emocjonalnego rozmówcy) głosić pogląd taki, a w jakich – przeciwny. Oczywiście, woleliśmy zamykać na to oczy.

Czasami zresztą liberałowie gospodarczy sprawiali wrażenie, jakby mówili szczerze. Jakby naprawdę wierzyli, że realizacja ich poglądów doprowadzi do stworzenia wszystkiego, co najwspanialsze. Wyuczyli się samoolśniewania wspaniałością liberalnych wizji od co bardziej ideowych przedstawicieli swojego stronnictwa. Ci byli często olśnieni własnymi wizjami tak, że w takich wypadkach w ogóle wyłączali poczucie logiki i zdawało im się, że z wcieleniem w życie liberalizmu gospodarczego musi się łączyć wszystko, co najcudowniejsze, a kto jest przeciw liberalizmowi, jest też przeciw realizacji tego. „Masz takie i takie dążenia? O.K., liberalizm gospodarczy to tak wspaniały ustrój, że na pewno je spełni!13” Innym słowem, żeby oszukać innych, musieli najpierw oszukać siebie.

***

Nasza idealistyczna kapitulacja skłóciła dużą część polskiej inteligencji z resztą ludności, która widziała w „procesach rozwojowych” demoralizację i zamianę Polski w kraj Trzeciego Świata. Fakt, że to właśnie ludzie wykształceni stanęli po stronie tych procesów, umożliwił jednak ich inicjatorom przedstawianie opinii owej reszty jako efektu braku wykształcenia i w ogóle zacofania. Uznanie liberalizmu i komunizmu za dwie jedyne możliwości, a komunizmu za okres zacofania i biedy spowodowało, oczywiście, utożsamienie tego „zacofania” z komunizmem – szczególnie, że prości ludzie w zniechęceniu istotnie zaczynali głosować na postkomunistów.

Dopiero dziś pojawiają się w „Gazecie Wyborczej” opinie, że inteligencja to środowisko zanikające, zacofane (!), bo teraz trzeba stawiać na „nowoczesną” „klasę średnią” – która raptem i nie wiadomo z jakiego powodu się z tej inteligencji wyłoniła, gdy do tej pory dziennik ten w ogóle nie widział potrzeby takiego rozróżnienia. Widać, „autorytety moralne”, wykorzystawszy już polską inteligencję w maksymalnym stopniu i przekonawszy się, że więcej się wycisnąć z niej nie da, zaczynają pokazywać jej „gest Kozakiewicza”.

***

„Solidarność” znalazła się zaś raptem pod podwójnym ostrzałem. Postkomuniści oskarżali ją o wprowadzenie „kapitalistycznej niesprawiedliwości społecznej” (której byli głównymi beneficjentami i w niemałym stopniu – twórcami!). Liberałowie gospodarczy - napastowali za „komunizm większy od komunistów”. Gdy mówiono o przemianach po 1989 r. źle, oskarżano związek jako całość, natomiast gdy mówiono dobrze – zasługi przypisywano twórcom nowego systemu, wywodzącym się z opozycji. Tak na zdrowy rozum – należało się zastanowić, dlaczego oba stronnictwa polityczne, głoszące sprzeczne ze sobą zarzuty – atakują bezpośrednio „Solidarność”, natomiast nie prowadzą między sobą walki w dziedzinie oceny tego ruchu, jak to ze sprzeczności ich zarzutów powinno było wynikać. Albo – dlaczego za negatywne skutki przemian po 1989 r. odpowiadać mają ludzie, którzy wówczas zostali odsunięci od wpływów, a nie odpowiadać – ci, którzy nie tylko po 1989 r. znaleźli się we władzach państwowych, ale przemiany następowały wręcz według ich koncepcji14.

Niestety, na nas, inteligenckich członkach i sympatykach „Solidarności” – znów ogromne wrażenie robiła estetyka, piękne i brzydkie słówka – dużo większe, niż logika. Atak ze strony ludzi, których uważaliśmy wszak za swoich przywódców – bo propaganda liberałów gospodarczych początkowo wiązała się głównie z „przywódcami inteligenckimi” – dodatkowo nas załamał. Nie byliśmy zresztą przygotowani na taki atak w rzeczywistości, która miała wszak być rajem na Ziemi, Bieszczadami aż po wyspę Wolin. Skapitulowaliśmy i przestaliśmy uznawać „Solidarność” jako taką za coś dobrego.

Opozycyjność antykomunistyczna – niezależnie od tego, czy czynna, czy bierna – zaczęła być czymś wstydliwym.

Jedynym, którym wciąż wypadało przyznawać się do opozycyjności, byli oczywiście twórcy nowego systemu. Oni byli przecież dalej pozytywnymi bohaterami, a poza tym wszak jako jedyni wiedzieli, o co walczą. Wykorzystali też tę szansę całkowicie, głosząc, że tylko oni przeciwstawiali się komunizmowi. Dochodziło to do karykatury, jak w przypadku pewnego polityka, który jakoby obalił komunizm we dwoje z żoną. Monopol na działalność opozycyjną dawał mandat na dzielony tylko z postkomunistami monopol w rządzeniu Polską po 1989 r. i umożliwiał przedstawianie wszystkich przeciwników jako ludzi pozbawionych zasług, a zatem moralnego prawa do współdecydowania.

Być może też, że ci inteligenci, którzy brali udział w czynnej politycznej działalności opozycyjnej w czasach PRL, a wciąż nie chcieli o tym zapomnieć, tłumaczyli sobie, że to, co robili, było widać bez znaczenia, a za to działania Kuronia to ho, ho, ho! Klimat tego okresu dobrze oddaje fragment artykułu Lecha L. Przychodzkiego „Długie, pocztowe mosty” („Obywatel”, 2 (34)/2007). Wspominane w nim „elity” Lublina mogą być elitami polityczno-biznesowymi, które po 1989 r. stały się przedmiotem podziwu i naśladowania ze strony ogółu inteligencji:

 

Na stancji [Roman „Tytus” Muszyński] zamieszkał wspólnie z Longinem Szparagą (zm. nagle we wrześniu 2006 r. na wylew krwi do mózgu), studentem polonistyki, tatarskim szlachcicem spod Szydłowca. Rok potem obaj znaleźli się w ekipie „Ogrodu-2”, Longin jako teoretyk literatury i happener, Romek głównie jako plastyk, twórca przewrotnych plakatów semantycznych i fotograficzny dokumentalista imprez grupy.

-„Longin to jeden z tych, którzy mnie kształtowali. Pomimo jego wad – co rzadko się zdarza – pamiętam go jako niesamowicie szczerego i dobrodusznego człowieka. Całkiem mu były obce – rywalizacja, zawiść, „sadzenie się”... Solidarnościowym podziemiem nie chwalił się nigdy. I nikomu. To właśnie do samego końca w nim nie zanikło, ale też raptem przestało społecznie cokolwiek znaczyć. Nie mieścił się w kanonach współczesnego świata. Lepiej ludziom, którzy grają wyuczone role. Dobroduszność narażała Longina na śmieszność. Doskonale czuł się za to wśród ludzi prostych. Przez nich był akceptowany i szanowany. „Elity” Lublina go unikały – kpił z ich naskórkowości i swoim życiem pokazywał, że można inaczej” – tyle Roman o zmarłym przyjacielu.”

 

Z czasem dla ułatwienia zresztą wszystko, co funkcjonowało dawniej, a nie pasowało do „nowoczesnej rzeczywistości”, zaczęto nazywać w ramach coraz większego oswojenia się z nową sytuacją - „komunizmem”. Tych, którzy głosili takie poglądy, nie obchodziło, że ten „komunizm” mógł istnieć wieki przedtem: dla nich liczyła się tylko rzeczywistość zimnowojenna. Dlatego pewnie, podczas gdy solidarnościowcom wmawiano, że o taką właśnie Polskę walczyli, nikt nie odważył się czegoś podobnego powiedzieć żołnierzom podziemia antyhitlerowskiego i antykomunistycznego. Jak niegdyś rewolucjoniści francuscy i komuniści, tak teraz liberałowie gospodarczy zaczynali historię kraju, w którym żyli, od zera. Tak się jakoś dziwnie składało, że tym „rokiem zero” był dla nich rok dojścia do władzy Gomułki...

Skoro z pamięci zbiorowej usiłowano wyrzucić tłumy robotnicze, trudno się dziwić, że dużo łatwiej poszło to z mniej widowiskowymi grupkami wędrujących po Polsce inteligentów.

***

Atak na westmanów był niespodziewany, ze wszystkich stron na raz, bez żadnej pomocy z czyjejkolwiek strony, w momencie, w którym ludzie zaczęli odprężać się po latach walki. Zbyt wcześnie zwinięto też sztandar alternatywności kultury, myśląc, że przejdzie ona do oficjalnych publikatorów automatycznie. Nic takiego się jednak nie stało.

Nagłemu zupełnemu zniknięciu klimatów westmańskich z mediów – o ile nie można było ich podciągnąć pod komercję i wykorzystać jako rodzaju reklamy, także nie należy się dziwić. W nowej rzeczywistości tolerowanie „wentylu bezpieczeństwa” w postaci „prerii”, krainy wolnej społeczności wędrowców, przestało być rządzącym potrzebne. Teraz jego rolę miała spełniać wiara w Niewidzialną Rękę Rynku, nieziszczalne nadzieje, że obecnie wszystko będzie zależeć wyłącznie od naszej własnej pracy zarobkowej, działające już ewidentnie na korzyść „elit” polityczno-gospodarczych. Nieziszczalne - bo w rzeczywistości po dawnemu decydowały o wszystkim znajomości – tyle tylko, że dołączyła do nich, jako dodatkowy czynnik, korupcja pieniężna. Jedyny zaś rezultat naszej naiwnej wiary był taki, że dostarczała ona wielkich zysków postkomunistom i kapitałowi zagranicznemu - oni to bowiem stali się panami gospodarki, żerującymi na pracy Polaków. Im więcej bowiem owoców naszej pracy przepływało do kieszeni tych ludzi, im mniejsze mieliśmy z niej korzyści, tym bardziej staraliśmy to nadrabiać w jedyny zgodny z naszą wiarą w kapitalizm sposób, czyli więcej i intensywniej pracując zarobkowo. Czego jedynym efektem było dostarczenie jeszcze większych zysków naszym panom, itd. My jednak gotowi byliśmy wierzyć, że nasi panowie posiadane przez siebie pieniądze zawdzięczają... własnej pracowitości. Bo czemu mieliby je zawdzięczać w kapitalizmie – najwspanialszym ustroju dla pracowitych?

***

Nałożył się na to dodatkowo rozłam w środowiskach dawnej opozycji. Rozpad wspólnej drogi całej opozycji był nieuniknioną konsekwencją możliwości dostępu do władzy. Dawniej łączył nas wspólny wróg, a formy oporu były do zaakceptowania dla każdego z nas – toteż mogliśmy trwać w nim wspólnie. Teraz otworzyły się szanse własnej „pozytywnej” działalności programowej, nie tylko przeciwstawiania się „komunie”.

Nieraz zwraca się uwagę na fakt, że po zakończeniu walki ze wspólnym wrogiem zaczynają się między Polakami spory. Robi się z tego jakąś szczególną cechę Polaków – jest to nawet jeden z filarów doktryny „wad narodowych”. Tymczasem jest to po prostu sprawa naturalna i nie do ominięcia – nie tylko w Polsce, ale w każdym państwie nieabsolutystycznym, którego istota polega przecież na naradzaniu się, nie na posłusznym wykonywaniu rozkazów. Spory są wszak nieodłącznie z naradzaniem się związane. Jesteśmy wprawdzie karmieni wizją Zachodu, gdzie tej „kłótliwości” jakoby nie było – ale też za typowe państwo tego „Zachodu” uznaje się rządzone wojskowym drylem dawne zamordystyczne, fuehrerowskie Niemcy, jako żywo nic niemające wspólnego z obywatelskością, demokracją, czy nawet państwem cywilnym. Wymagamy od siebie niemożliwości: tego, żeby w ustroju republikańskim działać w ten sam sposób, jak w wojskowym. Z wielkim upodobaniem poglądy takie głoszą „demokraci” – skąd płynie wniosek, że jeśli ktoś u nas nie dorósł do demokracji – to właśnie oni15.

Same spory nie musiały więc nic znaczyć – niestety, programy nowych partii oparte były na odmiennych światopoglądach i stąd dawną opozycję musiała opanować wzajemna wrogość. Nie sprzyjał też jakiemukolwiek porozumieniu fakt, że wielu ludziom przynależność do kierownictwa oficjalnych partii uderzyła do głów. Tym bardziej nie sprzyjała propagowana przez „demokratów” „wolność”, przerabiająca takie nieodpowiedzialne zachowania na ideologię.

Nie znaczy to, oczywiście – jak sugeruje motto tej książki ze strony westmeni.pl i jak się często dziś myśli - że wspólna płaszczyzna, jaką stanowiła turystyka kwalifikowana, powinna zaniknąć wraz z jednością inteligencji opozycyjnej, jako niepotrzebne już teraz narzędzie walki. Nie powstała ona bowiem wcale do „walki z komuną”, tylko dużo wcześniej i pełniła też liczne pozapolityczne role, które politycznymi mogły czynić tylko totalitarne ambicje rządzących. Nie zmieniał tego nawet kontekst polityczny Wędrówki, utożsamienie jej z wyidealizowaną wizją Dzikiego Zachodu – której sztuczne skompromitowanie zadało naszej tożsamości największy cios. Że na ruch tego typu było w dalszym ciągu zapotrzebowanie, świadczy fakt, że kontynuatorzy środowisk turystycznych – grupy rekonstrukcji historycznych - również składają się z ludzi o najrozmaitszych światopoglądach. Czyli jakoś jest to możliwe.

 

Początek III RP oznaczał „odmrożenie” podziałów politycznych sprzed wojny. Pojawili się znów piłsudczycy, chadecy, socjaliści. Jednak obok nich istnieli też postkomuniści oraz liberałowie różnych odmian. Wykorzystując nieprzystawalność polityki konkurentów do obecnej rzeczywistości i świeżość pamięci o PRL-u oraz zręcznie manipulując opinią publiczną, praktycznie zmonopolizowali oni scenę polityczną według opisanego już schematu.

Scena polityczna podzieliła się więc na tych, którzy głosili teoretyczną zgodę z Kościołem i liberalizm gospodarczy („prawica”), na tych, którzy głosili walkę z Kościołem i liberalizm moralny, a liberalizm gospodarczy maskowali częściowo socjalistycznymi frazesami („lewica”), oraz piłsudczyków, których gazeciani politolodzy usiłowali i usiłują bez skutku upchnąć w którejś z dwóch wyżej wymienionych szufladek16. Część „lewicy”, a mianowicie „demokraci”, próbowała początkowo, akcentując swój rzekomy pluralizm światopoglądowy, wypromować się jako „centrowy” pomost między „prawicą”, a „lewicą”, łączący antykatolicyzm, wojujący kosmopolityzm i fiskalizm z poparciem dla gospodarczej wolnoamerykanki i likwidacji cywilnych funkcji państwa, które miały być przejęte przez „rynek”17. Od tych, którzy mieli pozostać „lewicowcami”, „centrowcy” ci różnić się mieli jawną obecnością liberałów gospodarczych we własnych szeregach i większą jawnością we wspieraniu ich poglądów. Na szczęście się te plany jednak nie udały i „demokraci” zostali zaliczeni ostatecznie do „lewicy” 18.

Odłamów liberałów gospodarczych było kilka.

Liberałowie gospodarczy „bezprzymiotnikowi”, ci „klasyczni”, to byli jacyś dziwni, inni całkiem od nas ludzie, jakby wychowani w materialistycznej probówce, izolującej ich od pokolenia westmanów. Przypominali bardzo aparatczyków z PZPR. Nic dziwnego – też byli ortodoksyjnymi materialistami (podobno zresztą często wywodzili się z SB), a liberalizm gospodarczy był faktycznie zbyt świeżym nabytkiem w Polsce, by nasiąknąć jakimiś miejscowymi klimatami (inaczej było ze zdobywającymi później powodzenie „konserwatywnymi” liberałami). „Bezprzymiotnikowcy” zupełnie nie rozumieli naszych aspiracji i dążeń. Prędzej wspólne tematy z westmanami miało „lewicowe” skrzydło „demokratów”. Ku swojemu zdumieniu dowiedzieliśmy się, że ci „bezprzymiotnikowcy” - to są właśnie bojownicy prawdziwego kapitalizmu.

„Konserwatywni” liberałowie głosili z całą szczerością to, czego mający realne ambicje polityczne liberałowie „demokratyczni” i liberałowie „bezprzymiotnikowi” nie mieli odwagi powiedzieć. Dlatego pełnili ważną funkcję „pożytecznych idiotów”, przyzwyczajając Polaków do obcych im idei liberalnych, oraz starając się je „ubrać” w otoczkę strawną dla ogółu poprzez zużytkowanie dla potrzeb liberalizmu całej polskiej tradycji. Wskutek kabaretowego sposobu zachowania się nie tworzyli dla pozostałych gałęzi liberalizmu żadnej konkurencji. Nawet wyzywanie pozostałych odmian liberałów gospodarczych od „lewaków” powodowało jedynie większą ich popularność w społeczeństwie, wyrabiając im opinię umiarkowanych.

Liberałowie „demokratyczni” (nie mylić z Kongresem Liberalno-Demokratycznym) stanowili część środowiska „demokratów” i od pozostałych odłamów liberałów gospodarczych różniło ich to, że w żaden sposób nie chcieli wojować z rzeczywistym „lewactwem”, ani z „postkomuną”19. Nie wiedzieliśmy, że oni jedyni z liberałów gospodarczych – wcale nie „konserwatywno”-liberalni pseudoekstremiści – byli w swoich poglądach konsekwentni.

 

Zaczęliśmy mieć tylko dwie możliwości kontynuacji naszej drogi w obecnym świecie: albo znaleźć się w obozie egoistycznych „zarobasów”, albo – zostać wepchniętym w jedną klikę z postkomunistami – którzy zresztą nieoficjalnie wyznawali dokładnie te same poglądy, co ich teoretyczni przeciwnicy. Co najwyżej, mogliśmy jeszcze szukać pewnej autonomii w poglądach piłsudczykowskich, różniących od pozostałych odmienianiem przez wszystkie możliwe przypadki patriotycznych haseł. Czwartą grupą byli ci, którzy chcieli kontynuować „bieszczadzko-zakapiorski” styl życia – indywidualną ucieczkę na peryferie. Niby można to było w dalszym ciągu robić – nikt przecież nie zabraniał. Ponieważ jednak zabrakło społecznego zaplecza, dawniej tworzonego przez westmanów, ci ostatni szybko przestawali się liczyć dla kogokolwiek, poza samym sobą. Wkrótce zresztą wciśnięto ich w pseudobuddyjsko-„lewicową” szufladkę.

I tak przestała istnieć wspólna podstawa, łącząca dotąd westmanów.

 

Tych, którzy wciąż w rozpad opozycji nie wierzyli, którzy chcieli żyć i myśleć jak przedtem, czyli właśnie (jak pisał Piotr Semka), tych szczerych i prostodusznych - inaczej mówiąc – idealistycznych - a zwłaszcza tych, którzy nie chcieli zrozumieć, że byli figurantami (dokładniej: mięsem armatnim), łatwo przyciągnęli do siebie „demokraci”. „Demokraci” przedstawiali siebie bowiem jako dziedziców dawnej jedności opozycji. Opierali ten pogląd na głoszonym przez siebie, rozdmuchiwanym wciąż pseudoidealizmie i ciągłym powtarzaniu słowa „wolność”, przedstawianych jako przejawy kontynuacji idei „Solidarności”, a także na rzekomym łączeniu w swoich szeregach „wszystkich środowisk opozycyjnych – prawicy i lewicy” („oszołomy” się nie liczyły). Pokazywali swoją propozycję nie jako rewolucję, a jako dostosowany do nowych warunków dalszy ciąg poglądów „solidarnościowych”, poglądów pokolenia westmanów.

„Demokraci” atakowali przy tym w niewybredny sposób wszystkie te dawne środowiska opozycyjne, które się z nimi nie zgadzały. W dalszym jednak ciągu mogli przedstawiać siebie jako przywódców inteligencji20, ponieważ byli jedynym środowiskiem politycznym dawnej opozycji, posiadającym pewne wyrafinowanie estetyczne. Tworzyli w ten sposób w coraz bardziej pozbawionym estetyki świecie medialnym jakby klimatyczną oazę, przyciągającą spragnionych. Równocześnie jednak propagowali odmóżdżające i demoralizujące poglądy „demokratyczno”-tolerancjonistyczne oraz inicjowali takie procesy, które powodowały nieuchronnie degradację i zniszczenie warstwy inteligenckiej – w tym także likwidację owego wyrafinowania. Stopniowo ich wyznawcy ulegali więc takiej degeneracji, że tracili jakiekolwiek podobieństwo do inteligentów. Ta koncepcja polityczna: inteligencka forma, połączona z antyinteligencką treścią, przetrwała zresztą wśród „demokratów” do dziś.

„Jesteśmy stale tym samym środowiskiem demokratycznej inteligencji, elitą i przywódcami narodu, ale musimy dziś walczyć z pozostałościami dawnego zniewolenia, szerzonego tym razem przez oszołomską część dawnych opozycjonistów, którzy zresztą waszym przywódcom nigdy do pięt nie sięgali” – oto jak wyglądała myśl przewodnia „przywódców przywódców narodu”. Sojusz „demokratów” z postkomunistami sprawiał, że ci, którzy chcieli dalej pozostać westmanami, raptem stawali się... „lewakami”, autentycznymi sojusznikami postkomunistów.

W ten właśnie sposób rozpoczęło się konsumowanie kapitału moralnego „Solidarności”21.

***

Nawet Dziki Zachód podzielony został według tej konwencji politycznej. Nie dość bowiem, że ośmieszono i skompromitowano westmanów, to jeszcze rozbito ideowo wizję Dzikiego Zachodu, na której opierali oni swoją tożsamość i swój sposób spędzania czasu wolnego, skłócając ich przy tym do reszty. Dziki Zachód przestał być krainą wspaniałą właśnie dzięki temu, że żyli tam biali i czerwonoskórzy, a nie było żadnego wrogiego „Systemu”. Stał się miejscem, gdzie reprezentujący kapitalistyczną „naszą cywilizację” biali wypierali „socjalistycznych” Indian – „lewaków”.

„Demokratyczni obrońcy mniejszości” wraz z postkomunistami zrobili bowiem z Indian sztandarowy przykład „prześladowanej mniejszości” i wzorzec, według którego kreowano wizje innych „mniejszości”. Dodatkowo dochodziło do tego powoływanie się „lewackich” tzw. ekologów na doktrynę „dobrego dzikusa” Rousseau, oraz eksploatowanie przez liberałów gospodarczych tematów kowbojskich. Ułatwiała to też gra słów: czerwony-czerwonoskóry.

Którą z dwóch opcji uznało się za dobrą, którą – za złą, zależało od upodobań politycznych.

Dawniej, w czasach PRL, nikomu nie przychodziło do głowy takie utożsamienie, mimo, że komuniści naprawdę usiłowali przedstawiać ludy prymitywne jako żyjące w ustroju „pierwotnego komunizmu”. Widzieliśmy przecież na własnym przykładzie, że życie „na łonie natury” wcale komunizmowi nie sprzyja, a wręcz przeciwnie – pozwala na niezależność od niego. I jeśli już dopatrywaliśmy się po stronie Indian racji moralnych, a nie tylko estetyczno-literackich, to widzieliśmy w nich obrońców własnej ziemi przed zaborcami, co narzucało analogie z historią Polski. Nikomu też nie przychodziło do głowy, że należą oni do „mniejszości”, które z racji „dyskryminacji” mogą rościć sobie rozmaite „prawa”, na straży czego stoją „autorytety”.

Raptem więc tożsamość westmanów zaczęła pękać. Estetyczna fascynacja tragicznym losem Indian i żal za ich światem, który odszedł do przeszłości, które były częścią naszej tożsamości na równi z fascynacją wolnością kowbojów czy traperów, teraz zawisły w powietrzu. Nie wypadało już antykomuniście zachwycać się Winnetou – ba, przesłanie książek Karola Maya stało się niezrozumiałe. Bo czy prawicowiec-antykomunista może roztkliwiać się nad losem kogoś, kto tak naprawdę był „komuchem”? A Old Shatterhand kim był w świetle tego podziału? Zdrajcą sprawy antykomunizmu? Odeszły też w przeszłość czasy, kiedy antykomunista ubierał się w strój indiański i mieszkał w tipi. Kto chciał dalej uprawiać ten styl życia – musiał stać się „lewakiem”. Nawet, gdy nie chciał, wmawiano mu to tak długo, aż w końcu sam zaczynał w to wierzyć.

W ten sposób pojawił się kolejny powód, dla którego nasza fascynacja Dzikim Zachodem musiała upaść22. Taki właśnie był rezultat dopasowywania na siłę Polski i wyobrażeń jej mieszkańców do jedynie słusznego, zimnowojennego modelu politycznego23.

Okazywało się też, że antykomunizm jednak może istnieć bez Wędrówki, bez poezji i bez więzi międzyludzkiej. Tylko jakoś dziwnie tak się składało, że ta wersja antykomunizmu - o ile w ogóle była prawdziwa - okazywała się bardzo nieatrakcyjna, przaśna, i że mało kogo była w stanie przyciągnąć. Że większość ludzi nudziła ona oraz męczyła, i że główną motywacją polityków tego nurtu było przeważnie dążenie do osobistej korzyści – kariery lub majątku, oraz żądza zemsty.

 

Nie chcę, żeby ktokolwiek zrozumiał to w ten sposób, że przyczyną upadku polskiego Dzikiego Zachodu było jego zaangażowanie się w politykę. Gdyby nie był on zaangażowany w politykę, nie byłby tak atrakcyjny w okresie PRL, a jego marginalizacja już „za komuny” byłaby dużo łatwiejsza. Dzisiejsze grupy rekonstrukcyjne nie angażują się w politykę – czy są przez to traktowane lepiej?

Przyczyną upadku było natomiast to, że wszystkie stronnictwa polityczne albo w swojej kanapowej mentalności ignorowały tak ważną dla polskiej inteligencji koncepcję Dzikiego Zachodu24, albo – wykorzystywały część jego dorobku, skutecznie skłócając jednych jej zwolenników z drugimi. Nie objawiła się zaś żadna nierozłamowa idea polityczna, pozwalającą niezwykłemu światu polskiego Dzikiego Zachodu odnaleźć się w rzeczywistości po „upadku komunizmu”. Kowbojów i Indian razem gotowi byli przyjąć tylko „demokraci” – ale tylko jako liberałów gospodarczych i etycznych. I to wyłącznie po to, żeby wykorzystać ich, wybijając zarazem jednym i drugim Dziki Zachód z głów. Z kolei zaś nie byliśmy w stanie wyobrazić sobie Dzikiego Zachodu bez jeśli nawet nie zaangażowania politycznego, to wyraźnego oblicza ideowego. Zarazem ślepo dostosowywaliśmy się do trendów lansowanych przez naszych „przewodników”, więc nawet nam nie przyszło do głowy, że można by starać się taką koncepcję wymyślić – i walczyć o jej zwycięstwo w ludzkiej świadomości.

Powstanie tej koncepcji i jej zwycięstwo miałyby ogromną wagę polityczną, ponieważ musiałyby wieść do zachowania jedności polskiej inteligencji przy równoczesnej marginalizacji tych, którzy usiłowali ją skłócić. I to nic, że z czasem już wiedzielibyśmy, że prawdziwemu Dzikiemu Zachodowi daleko było do ideału - przecież każdy, kto dziś odtwarza ludzi np. ze Średniowiecza, zdaje sobie sprawę, że istniały wtedy choćby tortury. My mielibyśmy swój własny, polski Dziki Zachód, służący społeczeństwu przez naukę wielu pozytywnych umiejętności, łączący ludzi o ambicjach inteligenckich, przywracający do oficjalnego życia „pozytywne” kontrkultury.

Jak jednak mieliśmy walczyć, skoro nastał raj na Ziemi? Jeszcze od biedy byliśmy gotowi się zgodzić, że z kimś lub z czymś trzeba walczyć, gdy powiedziały nam to „autorytety moralne” – ale niechętnie i tylko dlatego, że były one „autorytetami”.

***

W świetle tego wszystkiego nie należy się dziwić, że westmani zaczęli kapitulować, dostosowując się do propagowanych w mediach poglądów, często identycznych z głoszonymi w PRL. „Kamienna czapa” nie znikła, lecz roztopiła się, przesiąkła i scementowała ze sobą dużą część społeczeństwa.


1 Nawet ta „prawdziwa” demokratyzacja, polegająca na wolnych wyborach, przyniosła zresztą skutki odwrotne od oczekiwanych. W czasach PRL-u komuniści – wbrew temu, co się mówi – niejednokrotnie musieli pod naciskiem opinii publicznej działać racjonalnie dla dobra obywateli, wbrew własnej utopijnej ideologii. Była to danina, którą musieli oni składać społeczeństwu polskiemu w zamian za względne uznanie swojej władzy, narzuconej siłą przez sąsiada, a więc pozbawionej legitymacji moralnej. Brak ten był zresztą podwójny, ponieważ, jak wiadomo, komunizm jako ustrój pasował do Polaków jak siodło do świni. Otóż po 1989 r. politycy uznali, że skoro obywatele wybrali ich do jakichś władz dobrowolnie, to składanie tej daniny jest już niepotrzebne. Teoretycznie takim sytuacjom miała zapobiegać instytucja wyborów, ale w rzeczywistości okazało się, że działanie tej instytucji skutecznie paraliżuje socjotechnika.

2 Najogólniej mówiąc, pod pojęciem demokracji jako ustroju politycznego tzw. demokraci rozumieją likwidację wszelkich autorytetów w społeczeństwie, ich zdaniem będących zaprzeczeniem demokratycznej równości i ograniczeniem wolności. Chodzi o to, żeby zmienić społeczeństwo w działający na zasadzie „owczego pędu” bezmyślny, zdezorganizowany tłum, i żeby na placu boju zostali tylko pobudzający ten tłum poprzez apelowanie do najniższych instynktów agitatorzy (w tym komercyjni). Stąd właśnie ataki na Kościół, i dlatego też m. in. „demokraci” wykorzystali swoją wysoką pozycję w oczach inteligencji, by ją zniszczyć.

3 „Demokraci” rychło postarali się o zmianę naszych poglądów także i w tej dziedzinie. Po prostu, zaczęli twierdzić, że tożsamość i obowiązek nie tylko nie łączą się z więzią międzyludzką, ale wprost przeciwnie, są bowiem złe – bo nieprzyjemne. Są złe, bo tożsamość wiąże się z „wykluczeniem” i prowadzi do „nienawiści”, a obowiązki są ciężarem i przyjemniej się bez nich żyje. Więź międzyludzka jest zaś dobra, bo jest przyjemna. Jak można więc te rzeczy zestawiać ze sobą?

Dziwnym trafem jednak nikt nie potrafił odpowiedzieć na pytanie, w jaki sposób stworzyć dobrą więź bez „opresyjnego” poczucia obowiązku, a pogłębić ją bez jeszcze gorszej tożsamości. Więź międzyludzka stawała się w tej sytuacji kolejną piękną mrzonką, w którą wierzyło coraz mniej osób. A przecież jeszcze kilka lat temu doskonale potrafiliśmy tę „mrzonkę” zrealizować! Nie pierwszy to i nie ostatni przykład, jak „nowoczesność” czyni rzeczy proste i dla każdego zrozumiałe – nieziszczalnymi utopiami.

4 Przyczyną tego było to, że my walcząc o wolność, rozumieliśmy przez nią wolność NARODU, a więc również wszystkich form organizacji społecznej wewnątrz niego. Natomiast liberałowie, ustawiwszy się na katedrach autorytetów, „sprzedali” nam swoją koncepcję „absolutnej wolności jednostki”. A ona zakładała w praktyce (choć często usiłowano to przedstawić w łagodniejszej, a więc bardziej strawnej dla nas postaci - takiej, jak w powyższym przypisie) „wyzwolenie człowieka” z wszelkich możliwych więzi z innymi, czyli z polskości także. Samo istnienie narodu interpretowała ona jako formę zniewolenia.

5 Ten pozorny brak logiki wytłumaczyć jest bardzo łatwo. Otóż – znacznie upraszczając - społeczeństwo, w którym żyjemy, nie może istnieć bez pewnych obowiązków, wykonywanych przez jego członków. Albo robimy to z własnej woli, albo – zrzekamy się tej dobrowolności, co oznacza, że ktoś nas będzie musiał do tego zmusić. Dlatego totalne „wyzwolenie się” z obowiązków musi zaowocować totalną kontrolą w celu przypilnowania nas, żebyśmy je wykonali. Innym słowem, „totalna wolność” i totalitaryzm nie są żadnymi sprzecznościami, a przeciwnie – są to dwie strony tego samego medalu.

Ale może istnieje jednak jakaś alternatywa? Owszem, istnieje. Jedyną alternatywą byłoby to, że wszyscy przestaliby robić cokolwiek – bo do tego przecież musiałoby się sprowadzać wypowiedzenie posłuszeństwa kontrolerom w celu rzeczywistej realizacji „robienia, co się chce”. Ale to byłaby prosta droga do samounicestwienia się ludzkości, bo przecież nawet w najstabilniejszych warunkach nikt nie jest w stanie utrzymać się przy życiu kompletnie nie panując nad swoimi zachciankami – a co dopiero w warunkach chaosu, który by nastał po takim wypowiedzeniu posłuszeństwa!

6 „Gazeta Wyborcza” z 29-30 I 11, artykuł Ludwiki Włodek-Biernat „Strach przechodzi do obozu władzy”.

7 „Demokraci” dostrzegali w pierwszej „Solidarności” (prócz tego, że był to dla nich etap powrotu do władzy) wyłącznie erupcję emocji pozytywnych. Ponieważ zaś seks, podobnie jak na narkotyki (o których jednak „demokraci” dyplomatycznie nie wspominali zbyt często, uważając zapewne, że zacofani Polacy jeszcze do tego nie dorośli) dostarczał wyjątkowo silnych dawek tychże emocji, widzieli oni w „wolnej miłości” naturalną kontynuację wydarzeń Sierpnia. Stąd działalność opozycyjną oraz walkę o „wyzwolenie z zacofania” w dziedzinie życia płciowego uważali oni za to samo. Ma się rozumieć, że oceny moralne opierali oni na tym, czy coś wiąże się z emocjami pozytywnymi, czy – z negatywnymi. To była ta ich słynna „moralność ogólnoludzka”, niepotrzebująca ani światopoglądu, ani formacji etyczno-religijnej.

Oczywiście, istniały też jak najbardziej moralne sposoby na dostarczanie bardzo silnych emocji pozytywnych. Tyle, że one wymagały pewnej kultury – a kultura wiąże się z samoograniczeniem. Jakiekolwiek ograniczenie zaś – to emocje negatywne, a więc coś złego. Jeśli ktoś robi to sam wobec siebie i czuje się z tym dobrze – to tym gorzej, bo to jest jakiś chory masochizm. Wyznawcom takich poglądów nie przychodziło jakoś do głowy, że źródłem solidarnościowej euforii było poczucie wspólnoty, która również wymaga samoograniczenia. Patrząc konsekwentnie, powinni więc potępiać „karnawał <<Solidarności>>” jako coś złego, a przeciwstawiać go dobrej „wolnej miłości” i narkotykom. Jednak to oznaczałoby oczywiście zakwestionowanie swoich własnych zasług, które były podstawą ich uprzywilejowanej pozycji w „wolnej” Polsce. Dodatkowo zaś, uniemożliwałoby to łączenie demoralizacji z ważnym i pozytywnie ocenianym przez Polaków wydarzeniem historycznym oraz przedstawianie jej na tej podstawie jako czegoś dobrego, co było przecież jedną z najważniejszych myśli ich misji „wychowawczej” w społeczeństwie polskim.

O dziwo – „demokraci” nie zaliczali jakoś do owych źródeł Dobra alkoholu, choć przecież jest on również źródłem emocji pozytywnych. Zaliczali oni natomiast alkoholizm do godnych potępienia „polskich wad narodowych”.

8 Najważniejszym w praktyce przesłaniem feminizmu było przekonanie, że „umożliwiający samorealizację” szef w pracy jest dla kobiety lepszy, niż „zniewalający” mąż. Efektem popularyzacji tego przekonania (ciekawe, na ile zamierzonym) było dostarczenie menedżerom wielkich firm tłumów niewolnic – także seksualnych. Doprowadziło to do tragedii wielu kobiet - o czym polityczna poprawność zabrania oczywiście mówić.

9 Monopol liberałów obu opcji na wiadomości z „Zachodu” skończył się to dopiero z masowymi wyjazdami tam Polaków i upowszechnieniem Internetu. Fakty te spowodowały, że mnóstwo naszych rodaków nie tylko zapoznało się z rzeczywistością zupełnie inną, niż przekazywana przez naszych „nauczycieli”, ale jeszcze mogli tę wiedzę przekazać innym poprzez fora internetowe.

10 Ostatnio zjawiska te nazywa się coraz częściej „normalnością”.

11 Była to, upraszczając, koncepcja likwidacji konfliktów między wspólnotami poprzez likwidację wspólnot. W rzeczywistości w ten sposób nie zapobiega się konfliktowi – można najwyżej przesunąć go z poziomu kontaktów międzyspołecznościowych na poziom kontaktów między poszczególnymi ludźmi, lub nawet psychiki jednego człowieka. Tę sytuację łatwo jest jednak przemilczeć w warunkach, kiedy ludzie, skupieni każdy na sobie, nie interesują się sobą nawzajem, a jednostkowe działania można zwalić na przestępczość lub chorobę psychiczną. Gdy zaś proces ten przybierze większe rozmiary, zawsze można przedstawić to jako przejaw „wyzwolenia jednostek” (przy przejściu do porządku dziennego nad ich cierpieniem) lub „polskich wad narodowych”, w zależności od tego, czy bardziej przydatna politycznie jest pozytywna, czy negatywna ocena tego procesu.

12 Broniono też otwarcie konsumpcjonizmu jako osiągnięcia i wartości tak ważnej, że nie warto porzucać jej dla wartości spirytualistycznych, tj. niematerialistycznych.

13 Liberalizm ogólnie bazuje na ludzkiej skłonności do egocentryzmu. Każdemu się zdawało, że „totalna wolność” oznacza totalną wolność właśnie dla niego – tak, jakby było możliwe kierowanie się wyłącznie własnym widzimisię, jakby nie istniały żadne zasady rządzące rzeczywistością – ani dotyczące zbiorowości ludzkiej, ani - przyrody. Tak się składa, że zakazy i nakazy, które liberalizm obiecywał znieść, w dużym stopniu były prawami zdroworozsądkowymi, chroniącymi właśnie człowieka przed niebezpieczeństwami, wynikającymi z działania owych zasad. A więc także – przed prawdziwym zniewoleniem przez kogo innego – lub co innego. Była to więc wolność tego typu, co „wolność” od mycia rąk lub zębów. Naiwny jest ten, kto wierzy, że oznacza ona wyłącznie brak konieczności zaprzątania sobie głowy higieną osobistą!

14 Innym słowem, chodziło tylko o to, żeby idee „Solidarności” możliwie mocno i ze wszystkich stron atakować (choćby przy użyciu sprzecznych zarzutów), tworząc klimat nagonki, by zmusić ludzi do odwrócenia się od nich, a przy okazji wzmocnić kosztem tych idei własną pozycję. Wszelkie spory między atakującymi mogły osłabić psychologiczny nacisk, a więc skuteczność tego ataku, wobec czego ich zaniechano.

15 Doktryna „polskiej kłótliwości” pochodzi od zafascynowanych absolutystycznym ustrojem państw zaborczych konserwatystów galicyjskich. Przejęli go potem szczególnie wszyscy zwolennicy tych modeli „demokracji”, w których zwykły obywatel nie ma nic do powiedzenia, m. in. komuniści.

16 Paradoksalnie, najmniej pluralistyczny i wolnościowy charakter miały stronnictwa drugie (mam na myśli jego odłam o genezie opozycyjnej, tj. „demokratów”) i trzecie. Opierały się one bowiem wyłącznie na kulcie jednostek – wodzów. Zwolennikom grupy „lewicowej” starczała jako argument sama wierność „przywódcom inteligencji”, wiara w to, że oni nie mogli zdradzić, i w ich eksponowane na każdym kroku zasługi, których realności nie wolno było podważać. Ma się rozumieć, samemu wodzowi wolno było podważać cudze zasługi, ale on od tego był „przywódcą inteligencji” – „wychowawcą narodu”, żeby „lepiej wiedzieć”. Piłsudczykom wystarczył jako obiekt czci sam tylko piedestał, z którego wygłaszano patriotyczne frazesy.

Dlaczego nie wymieniłem wśród tych grup narodowców? Ano dlatego, że ruch narodowy został totalnie zmarginalizowany. Doszło do tego, że narodowców – jedyne stronnictwo myślące w polityce racjonalnie – zaczęto utożsamiać z bojówkami antylewackich zadymiarzy. Tych ostatnich „demokratyczna” propaganda łatwo wpasowywała w schemat, w którym konserwatywni liberałowie, narodowcy i naziści stanowią tylko coraz radykalniejsze szczeble tego samego, „prawicowego”, antydemokratycznego, „stronnictwa nienawiści”.

17 Było to faktycznie łączenie wad obu koncepcji politycznych. Ma się rozumieć, były to wady wyłącznie z punktu widzenia zwykłych obywateli – dla establishmentu były to zalety. Likwidacja cywilnych funkcji państwa oznaczała w praktyce uczynienie z nich przywileju najbogatszych (których stać na zaspokojenie tych potrzeb prywatnie) w imię liberalnej koncepcji zamiany państwa w prywatną agencję ochrony dla wielkiego biznesu. Podwyżki podatków i innych obciążeń szkodziły, oczywiście, wyłącznie zwykłym obywatelom, podatnikom „niezrzeszonym” w różne zaprzyjaźnione kółka krewnych i znajomych (oraz zbyt biednym, by skutecznie lobbować). Nieładnie byłoby przecież utrudniać życie własnym znajomym. Wolnoamerykanka ułatwiała bogatym członkom establishmentu dalsze bogacenie się kosztem współobywateli. Antykatolicyzm i kosmopolityzm atomizowały wyrywały ludzi ze środowiska i czyniły ich bezradnymi wobec ich panów. „Demokratyczni” liberałowie i marksiści starali się akceptować i popierać posunięcia drugiej strony, w czym szli oni tak daleko, że trudno było nieraz rozpoznać, kto jest kim.

18 Jan Maria Jackowski tak pisze w książce Bitwa o Polskę (Inicjatywa Wydawnicza „Ad Astra”, Warszawa 1993, s. 28-29):

Lewica solidarnościowa parła do zmajoryzowania Komitetów Obywatelskich, przekształcenia związku „Solidarność” w monopartię, oczywiście pod kontrolą lewicy laickiej, i wreszcie dogadania się z reformatorami z PZPR i podzielenia się władzą w Polsce. Autorzy tej koncepcji oczywiście nie ujawniali swojej gry i bacznie pilnowali, aby nie ukazały się informacje na ten temat.” Przedstawiano natomiast ugodę z d. PZPR jako wstrzymanie się od zemsty i politykę wybaczania.

Początkowa koncepcja „demokratów” polegała na przekształceniu „Solidarności”, niby na zasadzie kontynuacji, w partię „wolnościową”. Czyli w przeciwniczkę wszelkich kar i zakazów, które w świetle doktryny liberalnej były uważane za coś złego. Stąd zresztą pochodziła nazwa „demokratów”: „demokracja = wolność = robienie, co się chce”. Partia „demokratyczna” miała mieć, jak już wspomniałem, wizerunek partii „centrowej”. Polegać to miało na tym, że miała się ona tym różnić się od kłócących się ze sobą „prawicowców” i „lewicowców”, że zarówno postmarksistowscy zwolennicy liberalizmu etycznego, jak i liberałowie gospodarczy (często też z pezetpeerowskim rodowodem) mieli w jej ramach zgodnie współpracować. Tj. zaprzestać nawet formalnych kłótni ideowych, łącząc siły w dezorganizacji Polski i żerowaniu na niej (patrz przypis wyżej). A więc partia nie tylko sprzeciwiająca się karom i zakazom, ale i partia zgody... I to nie dość, że zbudowana na zgodzie między „solidarnościową prawicą” a takąż „lewicą”, to jeszcze będąca zwolenniczką zgody „Solidarności” z „komuną” w ramach „grubej kreski”! Same pozytywy! Wspaniała wizja – nieprawdaż?

Tak właśnie też ukształtowało się to, co dziś nazywane jest „polityką miłości”, i co było głównym wyznacznikiem programowym środowisk post-opozycyjnych, które, mimo usiłowań z ich strony, zostały określone jako „lewicowe”. Tak – właśnie to, a nie żadna sprawiedliwość społeczna, która w tej sytuacji nie grała już żadnej roli i mogła być tylko pustym hasłem, którego jedynym sensem istnienia było robienie „demokratom” dobrej opinii wśród wyborców.

Czy pogodzenie obu liberalizmów było niemożliwe? Dla zwolenników współczesnej gazecianej koncepcji „prawicowości” i „lewicowości”, reprezentujących dwie jakoby przeciwstawne odmiany liberalizmu – na pewno. Ale z punktu widzenia czystej logiki taka partia miałaby wszelkie szanse na sukces. Bowiem pogląd teoretyczny, w imię którego mieli się zjednoczyć jedni z drugimi, to był po prostu konsekwentny liberalizm, światopogląd, składający się z obu „połówek”. Człowiek ma zaś to do siebie, że, choć głosić może wiele światopoglądów na raz, w życiu kieruje się tylko jednym. Nic więc dziwnego, że połączenie obu liberalizmów wykreowało warstwę yuppies, będących dziś kulą u nogi polskiej polityki. Zresztą podobnie „demokraci” wprawdzie ostatecznie (wskutek polakożerstwa i nazbyt ostentacyjnego bratania się z komunistami) przegrali, ale ich program pogodzenia liberalizmów istnieje w polityce do dziś, jako nieoficjalna ideologia pookrągłostołowych „elit”. Na kartach tej książki można zresztą śledzić, jak obie „połówki” liberalizmu uzupełniały się, wspierały i działały w tym samym kierunku – mimo, że ich propagatorzy często deklarowali wzajemną wrogość.

19 Specjalizowali się za to w psuciu opinii oskarżeniami o komunizm przeciwnikom reform liberalnych z dawnych środowisk opozycyjnych zgodnie z metodami opisanymi w tej książce w innych miejscach.

Mieli oni też bardzo charakterystyczny sposób działania. Był to element taktyki „demokratów”: w kwestiach teoretycznych i ogólnych królowali wśród nich odwołujący się do socjalizmu obrońcy „ludu pracującego miast i wsi”. Gdy wszakże przychodziło do konkretnej sprawy, np. obrony pracowników zamykanego zakładu – raptem milkli oni, a ich miejsce zajmowali pochodzący z tego samego środowiska liberałowie, grzmiący przeciwko „przywilejom” i „postawie roszczeniowej” oraz szczujący na nich innych Polaków (tych pozbawionych faktycznie praw pracowniczych) – a to w imię... równości. To szczucie w sytuacji, w której kontrolę nad gospodarką sprawowała w coraz większym stopniu warstwa nurzających się w zbytku menedżerów i wielkich biznesmenów przy zdanej na ich łaskę i niełaskę większości – wyglądało oczywiście groteskowo. Pamiętajmy jednak, że liberalna wizja tej rzeczywistości była inna – był nią raj, w którym wszystkim pracowitym i zaradnym żyje się świetnie, a jeśli ktoś żyje w biedzie – jest to skutek „lenistwa i nieudacznictwa”. Jeśli zaś problem dotyka większość Polaków, świadczy to o tym, że „naród nie dorósł do wolności”. I po cóż jeszcze jakieś dodatkowe prawa, skoro wszystko ma zapewnić człowiekowi „rynek”? Nic, tylko musi to być pasożytowanie na pozostałych obywatelach.

Wymyślanie przeciwnikom rozwiązań liberalnych od „zwolenników powrotu komunizmu” wyglądało zresztą równie groteskowo, jeśli pamiętamy, że owi liberałowie sami przecież mieli ponoć takich wśród własnych kolegów z tego samego środowiska politycznego.

20 Ba, przedstawiali oni sami siebie czasami wręcz jako „inteligencję” – tak, jakby nikt poza nimi do tej grupy nie należał. Niejednokrotnie przypisywali też całej polskiej inteligencji własne grzechy, np. kolaborację ze stalinizmem. „Demokraci” zresztą w ogóle są mistrzami świata w przypisywaniu wyłącznie sobie wspólnych zasług i dzieleniu się z innymi swoimi winami. U nich zawsze i wszystkiemu – gdy tylko nie przeszkadza temu dostatecznie silna świadomość ludzka - winien jest kto inny, najczęściej polska tradycja i chłopskie korzenie. Niejednokrotnie wręcz tę samą rzecz uznają za dzieło własne lub cudze w zależności od tego, czy się mówi o nim dobrze, czy źle. „Co złego, to nie my” jest niewzruszonym dogmatem „demokratów”. Upierają się oni przy szukaniu wygodnych dla siebie przyczyn zła nawet wtedy, gdy ich wina jest ewidentna – a potem uporczywie trzymają się tych hipotez, starając się je wylansować w społeczeństwie. Ma to przy okazji tę – z ich punktu widzenia – zaletę, że fałszywa diagnoza problemu uniemożliwia jego rozwiązanie, a więc zlikwidowanie patologii, wprowadzonej wskutek działalności „demokratów”.

21Najlapidarniej opisał politykę tego środowiska J. M. Jackowski (s. 31):

U Tadeusza Mazowieckiego, jak również w popierającym go obozie politycznym, dostrzegało się eklektyczny i rygorystycznie przestrzegany prymat doktryny nad pragmatyką polityczną. Irytowało ciągłe powoływanie się na „etos” i „wartości”, co urosło do rangi swoistej nowomowy, za którą kryło się pustosłowie i jakaś prymitywna ideologizacja. Ciągłe podkreślanie – wbrew rzeczywistości – że mamy demokrację, powodowało demoralizację społeczną. Realizacja doraźnych celów propagandowych zawartych w tych hasłach odbierała wiarygodność przemianom, dokonującym się w Polsce, podcinała zaufanie do władzy, wdrażała apatię i niechęć. Instrumentalne zasłanianie się związkiem „Solidarność”, jako ruchem społecznym inicjującym przemiany, podkopało autorytet związku, upatrywanego jako przyczyna wszelkiego zła.”

22 Tej tendencji nie poddał się Wojciech Cejrowski, człowiek, który odegrał tak dużą rolę w obaleniu monopolu postkomunistyczno-„demokratycznego”. Zachował on votum separatum, ponieważ pozostał miłośnikiem westmańskich idei wiecznej wędrówki i Dzikiego Zachodu-raju na Ziemi – niezależnie od tego, że z czasem przestał szukać go w USA. Różnił się on zresztą od pozostałych „konserwatywnych” liberałów także pod wieloma innymi względami. Nie on jednak kształtował poglądy w coraz bardziej oddalającej się od westmańskich wyobrażeń rzeczywistości.

23 Szkodliwość tego modelu nie ograniczała się tylko do rozbicia i skłócenia Dzikiego Zachodu. Był on ogólnoszkodliwy, głównie poprzez to, że łączył się z wiarą, że zwolennicy „wolnego rynku” automatycznie wspierają tradycyjne wartości, podczas gdy wróg katolicyzmu jest równie automatycznie obrońcą słabych. Przedstawiano nam to jako coś oczywistego w epoce, w którą weszła Polska po „obaleniu komunizmu”. Spowodowało to w efekcie głosowanie na liberałów gospodarczych w nadziei, że wesprą tradycyjne normy, oraz na liberałów etycznych w przekonaniu, że będą oni bronić interesów biedaków czy po prostu zwykłych ludzi. Tymczasem ani jedni, ani drudzy nie robili tego, czego od nich oczekiwano, lecz realizowali program liberalny, polegający „wyzwalaniu” ludzi z moralności i promowaniu samowoli wielkich firm równocześnie. Tak to koncepcja zimnowojenna okazała się ostatecznie w tych warunkach tylko sposobem na poprawienie sobie przez partie liberalne wizerunku. I nie zmieniło wcale tej sytuacji fiasko wspomnianej już próby „demokratów”, usiłujących z łączenia obu gałęzi liberalizmu uczynić jawny program.

24 Brało się to z koncepcji „rozmrożenia” polskiej polityki. Chodziło o traktowanie sytuacji politycznej po 1989 r. jako dalszego ciągu tej sprzed wojny, przy kompletnym ignorowaniu faktu, że społeczeństwo się w międzyczasie zmieniło (podobnie zresztą ignorowano fakt, że komunizm spowodował daleko idącą prymitywizację polskiej myśli politycznej). Zwolennicy tej koncepcji uznawali, że jedyne zmiany, które mogły w tym okresie zajść, polegały na przyzwyczajeniu się do niewoli.

Przed wojną spośród „środowisk życia alternatywnego” istniało bowiem właściwie tylko harcerstwo (ruch turystyczny jeszcze tu się nie zaliczał; zwykłe życie zawierało wciąż zbyt wiele elementów normalności, by inteligencja musiała traktować ten ruch jako obronę własnej tożsamości). Było ono zresztą traktowane przez rządzących piłsudczyków w sposób lekceważący, przy próbach jego instrumentalnego wykorzystania. Nie przeszkadzało w tym, niestety, wcale to, że tylu piłsudczyków przeszło w swoim czasie przez harcerstwo. Prawdopodobnie zadecydowała o tym odmienna koncepcja elitaryzmu. Dla piłsudczyków fakt, że dla harcerzy elitaryzm łączył się z ponadprzeciętnymi wymaganiami moralnymi, był przejawem naiwności i niedojrzałości, bo przecież przedstawiciel prawdziwych elit powinien być PONAD wszelkie zasady moralne.

Tak więc, ponieważ przed wojną polski Dziki Zachód nie istniał, nie istniał on również dla zwolenników koncepcji „zamrażarki”. Nawet zaś, gdyby któryś z nich go zauważył, interpretowałby go... oczywiście, jako relikt komunistycznego zniewolenia – czyli dokładnie tak, jak liberałowie. Piłsudczykowska kalka myślowa „dziecinnego harcerza”, przeniesiona do III RP, bardzo zaś ułatwiła liberałom gospodarczym propagowanie po 1989 r. lekceważącego stosunku do ludzi ideowych, a szczególnie niepoważnego stosunku do tożsamości pozostałych „środowisk życia alternatywnego”.

       Dziękujemy Rodzinie Edwarda Stachury za zgodę na wykorzystanie wizerunku i fragmentów twórczości Poety.

     Zapraszamy do wirtualnego zwiedzania domu rodzinnego Edwarda Stachury

     TV Stachuriada to nasz kanał telewizyjny na You Tube. Zapraszamy do oglądania i subskrybowania.

 ZAPRASZAMY DO WSPÓŁPRACY

     Stachuriada.pl cały czas jest na etapie tworzenia (nie wiadomo, czy ten proces zostanie kiedykolwiek zakończony). Co więcej, w żadnym wypadku nie jest tworem zamkniętym na pomoc z zewnątrz, szerszą współpracę, czy drobne uwagi nie tylko od znawców tematu, bo każdy zainteresowany Edwardem Stachurą jest mile widziany. Chodzi przede wszystkim o to, by znalazło się tutaj jak najwięcej informacji, które chcielibyście tutaj widzieć, a także te, o których chcielibyście powiedzieć innym (począwszy od imprez, koncertów w waszej okolicy, skończywszy na własnych przemyśleniach, artykułach, sugestiach odnośnie technicznej strony Stachuriady). Nasze skromne grono redakcyjne z chęcią przyjmie nowych, stałych współpracowników. Zapraszamy również do udzielania się na  FORUM , albo do bezpośredniego kontaktu z nami poprzez KONTAKT e-mailowy.