Rozdział 5
Bieszczady
Gdy nie zostanie po mnie nic,
Oprócz pożółkłych fotografii,
Błękitny mnie przywita świt
W miejscu, co nie ma go na mapie.
I kiedy sypną na mnie piach,
Gdy mnie pokryją cztery deski,
To pójdę tam, gdzie wiedzie szlak
Na połoniny, na niebieskie.
Podwiezie mnie błękitny wóz,
Ciągnięty przez błękitne konie.
Przez świat błękitny będzie wiózł,
Aż zaniebieszczy w dali błonie
Od zmartwień wolny i od trosk,
Pójdę wygrzewać się na trawie,
A czasem, gdy mi przyjdzie chęć,
Z góry na ziemię się pogapię.
Popatrzę, jak wśród smukłych malw
Wiatr w przedwieczornej ciszy kona.
Trochę mi tylko będzie żal,
Że trawa u was tak zielona.
(Marek Dutkiewicz „Połoniny niebieskie”)
Tęsknota za górami nie pozwala żyć.
(Orkiestra św. Mikołaja – pierwsza kaseta „Muzyka gór”)
Góry były wielką miłością pokolenia westmanów. Miłością z niczym dziś nieporównywalną i niezrozumiałą w czasach, gdy są one tylko produktem, umożliwiającym odstresowanie. Jedyne, z czym gotowi byliśmy od biedy porównywać góry, to chrześcijańskie Niebo, czekające na tych, którzy sprawdzili się w życiu doczesnym. Kultowym miejscem na Ziemi były zaś dla westmanów Bieszczady, uchodzące za „polski Dziki Zachód”1.
Niewątpliwie przyczynił się do tej popularności Bieszczadów stan, w jakim się znalazły się one po wysiedleniach 1947 r. Z jednej strony, stwarzały wraz z Beskidem Niskim doskonałe warunki do uprawiania turystyki kwalifikowanej. Z drugiej – istniała opinia o Bieszczadach jako o miejscu, gdzie można odnaleźć wolność.
Przyczyny tego ostatniego były rozmaite. Po pierwsze, samo uprawianie turystyki kwalifikowanej dawało wolność, łączyło się z nią. Poza tym, prowadzona akcja osadnicza ściągała ludzi z rozmaitych stron i wraz z bezludnością skutkowała brakiem rozeznania oraz kontroli władz nad ludnością. Trudne, pionierskie warunki bytu powodowały zresztą, że władza na wiele rzeczy, które się działy w Bieszczadach, musiała przymykać oko, jeśli nie chciała ryzykować powtórnego wyludnienia. W Bieszczadach zdarzały się przypadki ludzi, którzy „sami sobie wydali pozwolenie na broń”. Gdzież o czymś takim można było pomarzyć w jakimkolwiek innym miejscu w kraju!
Istniały też jeszcze inne przyczyny fascynacji południowo-wschodnim kątem Polski. Bieszczady z Beskidem Niskim zamieszkiwali dawniej górale ruscy. Dlatego też widziano w nich należącą wciąż do Polski namiastkę Huculszczyzny, która tak wielkim powodzeniem cieszyła się wśród turystów przedwojennych, i której legenda wciąż była żywa w polskich środowiskach turystycznych. Tym żywsza zresztą, że dostęp w tamte rejony był dla Polaków w zasadzie zamknięty. W przypadku Bieszczadów, za takim stosunkiem przemawiały także zbliżone do Huculszczyzny warunki przyrodnicze – większe wysokości i połoniny, jak również położenie dalej na wschód od Beskidu Niskiego. To było przedproże tajemniczego, odmiennego i ojczystego zarazem świata. Świata, znanego z opowieści dziadków, od którego zostaliśmy wbrew naszej woli odcięci, a który ze szczytów bieszczadzkich można było w pogodne dni zobaczyć. Niestety, tylko z daleka...
Legendę tę wzmacniało zniknięcie rdzennych mieszkańców wschodniej części Karpat Polskich w wyniku wysiedleń. Wiedza na temat Łemków i Bojków nie była w środowiskach turystycznych duża; być może zresztą wskutek tego, że cenzurze nie zależało na jej pogłębieniu. Toteż chodziło się po pozostałościach wsi z resztkami cerkwi, ze stojącymi wciąż jeszcze kapliczkami, niczym po ruinach Atlantydy. Stwarzało to atmosferę tajemniczości i ocierania się o czyjąś tragedię.
***
Niejednokrotnie można zauważyć, że ludzie z dawnej opozycji „solidarnościowej” starają się w najlepszej wierze demonizować operację „Wisła”, a wybielać lub nawet idealizować UPA. Tłumaczone bywa to w ten sposób, że ludzie ci z niechęci do komunizmu starają się sztucznie namnażać ofiary Systemu (nie mam tu na myśli, oczywiście, środowiska „Gazety Wyborczej”, którego motywacje są zupełnie jasne – chodzi o stworzenie sojuszu „mniejszości” przeciw polskości i katolicyzmowi). Tymczasem, choć przyczyny tego są rozmaite – wchodzą tu też ślady federacyjnych koncepcji politycznych Piłsudskiego, i czarno-biała wizja świata, w której antykomunista jest z zasady dobry – podstawowy powód jest inny. Otóż polski Dziki Zachód musiał mieć swoich Indian. Kogoś, po kim zostały tylko „przeszłości pomniki”, kogoś, nad kogo tajemniczym zniknięciem można dumać, opłakując utratę przeszłości, w której się nie miało udziału2.Nad Bieliczną trawa aż po pas
Nad Bieliczną Lackowa stoi w chmurach
Nad Bieliczną rosną lasy pełne malin i borówek
Nad Bieliczną płacze dobry Bóg
A w Bielicznej tylko cerkiew ukryta
W kępie drzew jak w zielonym kożuchu
W środku krzyczą świętokradcze napisy na ścianach
Poprzez sufit nieba sięga wzrok
Tuż przy drodze czerwona poziomka
Śpi głęboko spokojna o życie
Bo niczyja nie zerwie jej ręka
Tu w Bielicznej już nie mieszka przecież nikt
(K. Kleszcz „W Bielicznej”)
UPA utożsamiano z całą ludnością ukraińskojęzyczną Karpat, bo przecież Indianin z powieści przygodowych nie tworzył osobnej organizacji wojskowej (w rzeczywistości większość Łemków nie miała nic wspólnego z banderowcami). Zresztą uproszczenia pozwalały westmanom uznawać UPA za „ukraińską AK”. Kwestię masowych mordów na Polakach przemilczano, starano się jej nie eksponować, lub też – może najczęściej - obie sprawy rozłączano. Wyobrażenia takie powstawały nie tylko wskutek fascynacji Dzikim Zachodem, ale i braku wiedzy, którą usiłowano zastąpić schematami, znanymi z powieści.
***
Nieodłączną częścią legendy bieszczadzkiej był kult bieszczadzkich zakapiorów3. Byli to poszukiwacze przygód, którzy uciekli od „cywilizacji”, by żyć w ekstremalnych warunkach jako „wolni ludzie”. Mieszkali w szałasach, ziemiankach, połemkowskich piwnicach, utrzymywali się z dorywczych prac i zajęć zbieracko-„traperskich”. Całe życie jako „szkoła przetrwania”!
Pisałem wcześniej, że byliśmy przekonani, iż rekonstruktorzy Dzikiego Zachodu żyją już w jakiś sposób po drugiej stronie granicy, odgradzającej cudowny świat wolności i przygody od komunizmu i materializmu. Uwaga ta dotyczy w jeszcze większym stopniu właśnie zakapiorów, ponieważ byli oni poniekąd ekstremalną4 odmianą tej rekonstrukcji.
W góry, obiecujące wolność i nadzwyczajne przygody, zwalały się więc coraz to nowe fale ludzi wykształconych, marzących o życiu jak na Dzikim Zachodzie. Marzących było zresztą dużo więcej, niż przyjeżdżających – na przyjazd na stałe decydowali się albo ludzie młodzi, którzy nie mieli jeszcze ustabilizowanego życia, albo ci, którzy popalili za sobą wszystkie mosty. Teresa Ginalska pisze w artykule „Szlakiem zakapiorów” (tygodnik „Przegląd”, 2/2002):
„Ówczesny przewodniczący Powiatowej Rady Narodowej w Ustrzykach Dolnych, Władysław Dutkiewicz, powtarzał z niepokojem: - Co, do diabła? Dentystami mam zagospodarować odłogi?”
Spotykało się zakapiorów zresztą także i poza Bieszczadami, choć nigdzie poza nimi nie tworzyli oni społeczności5. Warto tu przypomnieć, że mazurskiego zakapiora Winnetou uczynił tytułowym bohaterem jednego z „Panów Samochodzików” Zbigniew Nienacki. Jest to postać wyidelizowana; negatywnymi bohaterami są natomiast w innym tomie – „Tajemnicy tajemnic” - bieszczadnicy z rodziny Gnatów6.
Legenda amerykańskiej wolności i Dzikiego Zachodu wytworzyła wśród westmanów białą legendę zakapiorów, podsycaną literaturą przygodową, ściągającą w odludne góry coraz to nowych kandydatów na nich. Zakapiora i włóczęgę traktowano jak stopień wyższy westmana, a może raczej sensowniejsze byłoby porównanie, że westmani patrzyli na tych pierwszych tak, jak żołnierze wojsk liniowych patrzą na komandosów. Szanowano ich za ekstremalnie ciężkie warunki, w których żyli, zazdroszczono przygód, które – jak sądzono – były sowitym wynagrodzeniem za trudy. W życiu bieszczadzkich – i nie tylko bieszczadzkich - „aniołów” dopatrywano się przecież radykalnej odmiany turystyki kwalifikowanej, jakiegoś niekończącego się obozu wakacyjnego. Fascynacji nie uniknęli również harcerze – łącznie z tymi, którzy serio podchodzili do zasady abstynencji.
Radykalizm stylu życia zakapiorów utożsamiano oczywiście z radykalizmem politycznym, widząc w zakapiorach – podobnie, jak we włóczęgach w rodzaju Stachury - skrajnych antykomunistów7. Wszak ekstremalnie trudne warunki dawały im wolność - powodowały, że żyli oni w rzeczywistości „Dzikiego Zachodu”, wolni od komunistycznej kontroli, umożliwiając posiadanie tego, o co my dopiero walczyliśmy. Rzeczywiście, zakapiorzy ważyli się często na więcej, niż przeciętny człowiek poza Bieszczadami, ale też ta ich działalność jako taka, ponieważ była prowadzona na peryferiach, znacznie mniej mogła „komunie” zaszkodzić. Byli zresztą zakapiorzy zdeklarowanymi indywidualistami, przez co rzadko miała ona charakter groźniejszego dla władzy zbiorowego działania.
„Nikt nie policzył, ilu ich stąd uciekło po latach beznadziejnej szarpaniny. Bywało, że przygoda trwała dłużej, lecz niekoniecznie miała smak poziomek, które rosną tu najdorodniejsze i ponoć najsłodsze. Najczęściej czuć ją było odorem bimbru, po którym trudno się trzeźwieje i formułuje odpowiedź na pytanie: co dalej?
(...) Amatorzy łatwego życia znikli tak szybko, jak się zjawili; chcieli sobie „pokowboić”, a tu przyszło krowy doić. Zostali tylko nieustępliwi twardziele” – pisze Teresa Ginalska.
Właśnie: co dalej? Bo cała nasza wiedza o życiu bieszczadzkich poszukiwaczy przygód była prawdziwa – ale do pewnego momentu. Byli tacy, co zaszywali się w góry na miesiące, nawet na pół roku – i ich ta pozytywna bieszczadzka legenda rzeczywiście dotyczyła. Ale byli i inni, którzy zakapiorski styl życia przyjęli na stałe. I o nich istniała inna opinia, mniej idealistyczna.
Nie znaliśmy jej, nie chcieliśmy jej wierzyć, albo staraliśmy się ją ubrać w egzystencjalistyczny płaszczyk literacki, by dalej ładnie wyglądała: bezsens życia, przelotne romanse, alkohol... Nie wiedzieliśmy bowiem, że przygody nie dają sensu życia, ponieważ gdy się je wciąż przeżywa, z czasem powszednieją - a nawet zaczynają męczyć. Ile razy można przeżywać spotkanie niedźwiedzia, jeśli jest to już któryś raz w ciągu roku? Wykształcenie, zdolności, wielkie wytężenie siły woli, by wytrzymać w ekstremalnych, bieszczadzkich warunkach i zasłużyć tym samym na szacunek u innych i u siebie samego – wszystko to „szło w gwizdek”. Jedynym praktycznie konstruktywnym rezultatem tego była pewna ilość rzeźb, wykonywanych, gdy brakowało pieniędzy na wino...
To wszystko prawda. Czy jednak nasz entuzjastyczny stosunek do zakapiorów należy uznać za coś negatywego8? Dziś, patrząc na to wszystko, widzę wyraźnie, że tym, co zadecydowało o fascynacji życiem zakapiorów, był – prócz nadziei pokładanych w Ameryce i mylnych wyobrażeń, kształtowanych przez literaturę przygodową oraz filmy – fakt, że Bieszczady były śmietnikiem, na który budowane wówczas przez komunistów „nowoczesne społeczeństwo” wyrzucało ludzi wybitnych. Materializm nie potrzebuje ich bowiem; w nim najlepiej sprawdzają się „pływacy życiowi” - ludzie pod każdym względem średni. Widzę także i to, że w proteście przeciw „cywilizacji” zawarta była niezgoda polskiej inteligencji właśnie na utożsamiane z tą „cywilizacją” materialistyczne „nowoczesne społeczeństwo”. Społeczeństwo bez więzi międzyludzkiej, bez kierowania się wartościami, bez estetyki, za to z mechanicznym zarobkowaniem oraz ślepym posłuszeństwem wobec władzy. Któż mógł wtedy przypuszczać, że wraz z „końcem komunizmu” sami z zapałem rzucimy się, by pomagać w jego budowie? Widzę jednak również i to, że zakapiorskie Bieszczady były częścią niedokończonego Wielkiego Planu, który właśnie dlatego, że pozostał niedokończony, że wszyscy myśleli, iż dokończy się sam – przynosił zwykle rezultaty przeciwne od oczekiwanych.
Między zakapiorem a turystą kwalifikowanym istniała jednak przynajmniej wyraźna granica: pierwszy w Bieszczadach mieszkał na stałe, drugi – tylko w nie przyjeżdżał. Można było więc powiedzieć, że są to dwie w pewien sposób rozłączne tożsamości i style życia. Niestety, w przypadku turysty kwalifikowanego i „plebejskiego” włóczęgi takiej granicy nie można było przeprowadzić. Tego drugiego charakteryzowały liczne nieciekawe zachowania, zarazem zaś łącznik między jednymi a drugimi stanowili niektórzy „kaskaderzy literatury”, czy ogólnie artyści-włóczędzy. Stylem życia nie różnili się oni od „plebejskich” włóczęgów, a równocześnie ich twórczość była obiektem naszych fascynacji; ba – budowaliśmy na niej swoją tożsamość środowiskową. Nasz stosunek do tych artystów wahał się także między ich idealizacją, a częściową akceptacją ich ładnie literacko przedstawionego stylu życia. Jak wiadomo, wszystko bez wyjątku można przedstawić tak, żeby od strony estetycznej wyglądało atrakcyjnie.
Fascynacja wybitnymi i charyzmatycznymi, ale i bardzo zagubionymi ludźmi, jakimi byli owi „kaskaderzy”, skutkowała więc niekiedy np. traktowaniem alkoholizmu jako elitarnej przygody artystycznej. Byli w tamtych czasach ludzie, którzy chodzili niesłychanie dumni z tego, że są pijakami :-)9! Było to coś, co przez Wiktora Osiatyńskiego („Nie opowiadajcie bajek o piciu w PRL”, „Gazeta Wyborcza”, 29 V 09) zostało niedawno nazwane „heroizowaniem alkoholowego sposobu bycia i życia”.