Rozdział 2
Opozycja na szlaku
Pójdę tam, gdzie serca biją równiej,
Gdzie zegary tracą rytm.
Tam, gdzie można śmiać się w niepogodę,
Gdzie słońce świeci dłużej.
Kiedy wstajesz lewą nogą,
O! Nie martw się,
Może jutro już pójdziesz tam...
(Jerzy Filar „Idę” - fragment)
W tej właśnie, środkowo- i późnopeerelowskiej rzeczywistości postał pomysł, by stworzyć alternatywny wobec Systemu świat, w którym można byłoby być wolnym1.
W miarę, jak trwał PRL, powstawał wielki przemysł, który potrzebował rąk do pracy i powodował przenoszenie się ludzi z przeludnionych wsi do miast. To jeszcze dałoby się jakoś przeżyć. Zarazem jednak władze realizowały materialistyczną wizję miasta-blokowiska - odhumanizowanego, pozbawionego poczucia intymności, więzi międzyludzkich i estetyki, złożonego z „maszyn do mieszkania”. Po części czyniły to w imię ideologii - materialistycznej przecież doktryny marksizmu, po części – dla zapewnienia sobie kontroli nad jednostkami zatomizowanego w ten sposób społeczeństwa.
Oba te czynniki, z których jeden, jako wywołany rozwojem przemysłu, był raczej nie do uniknięcia, podczas gdy drugiego, gdybyśmy żyli w wolnym kraju, można było jak najbardziej uniknąć, wywoływały razem zjawisko, na które ówcześni ludzie, przyzwyczajeni do silnych więzi międzyludzkich, licznych kontaktów towarzyskich i oddolnego organizowania się, reagowali tak negatywnie. Była to „samotność w tłumie”. Udało się bowiem władzy wytworzyć warunki, w których można było podtrzymywać więź międzyludzką tylko wbrew nim.
Zarazem zaś nacisk ideologiczno-systemowy komunizmu powodował, że wśród najbardziej ideowego elementu, jakim była inteligencja, pojawiło się dążenie do czasowego przynajmniej przeniesienia się w miejsce, gdzie owego nacisku nie będzie. Powieści przygodowe przenosiły nas w inny świat, odrywały od ponurej rzeczywistości, stworzonej przez komunizm. Toteż chęć przeżycia przygód na wzór książkowych bohaterów była kierunkowskazem i motorem, który pchał nas na Wielki Szlak, pokazując, że komunizm nie sięga wszędzie.
Społeczność, w której można było nie czuć „samotności w tłumie” i odizolować się od komunizmu, już istniała. Były to nienaruszone wciąż środowiska turystyczne z ich wypracowanym przez lata etosem i zasadami braterstwa na Szlaku. Reakcją ze strony rzesz inteligentów było więc czasowe wycofywanie się na peryferie, gdzie Dobro wciąż jeszcze istniało, lub miało się nadzieję je stworzyć. Wycofywanie się w świat pięknych krajobrazów, przygód, braterstwa i poezji. Kto chciał i komu nie przeszkadzała praca, mógł żyć w tym świecie choćby całe wakacje, spotykając wszędzie życzliwych ludzi, przebywając w izolacji od natrętnej ideologii i brutalności Systemu, natykając się na brzydkie budowle komunistyczne tylko okazjonalnie.
A ja, ja się śmieję.
Ja znam bory, knieje.
Ja znam ostatnie ziemskie łąki,
Nad kwiatami tam brzęczą złote bąki.
W rzece niezatrutej baraszkują pstrągi,
Zwierzęta mówią po polsku,
Listowie nie szumi o wojsku.
Symbole się włóczą samopas.
Promienie słońca siadają na oczach
I nikt już nie pognębi mnie.
(Edward Stachura „Piosenka szalonego jakiegoś przybłędy” – fragment)
***
Ktoś może zdziwić się, że środowiskom turystycznym przypisuje się rolę opozycji. Przecież nie służyły one organizowaniu demonstracji, strajków ani też roznoszeniu ulotek. Patrząc jednak tylko na te przejawy opozycyjności, widzimy jedynie „wierzchołek góry lodowej”.
Opozycyjność w systemie totalitarnym lub o ambicjach totalitarnych, dążącym do urządzenia wszystkich dziedzin życia obywateli wg własnego widzimisię rządzących, może być nie tylko polityczna, ale i kulturalna oraz społeczna – czynna i bierna. System panujący w Polsce po prostu dążył do narzucenia – różnymi środkami, zależnymi od posiadanej siły – również własnej wizji kultury (przaśnej i czysto utylitarnej) oraz społeczeństwa (zatomizowanego). W środkowym i późnym PRL-u wiele już rzeczy komuniści musieli tolerować, ale świeża jeszcze była pamięć o czasach stalinowskich. Przy takim stosunku komunistów do kultury samo słuchanie lub granie i śpiewanie „niewłaściwej” muzyki było demonstracją sprzeciwu2. Z kolei opozycja polityczna może przejawiać się również nie w „zaczepnych” działaniach politycznych wobec władzy, ale i na podtrzymywaniu ducha opozycyjnego wewnątrz środowiska, do którego się należy – i to właśnie była opozycja bierna.
My, oczywiście, w ten sposób nie rozumowaliśmy - pamiętajmy, co mówiła Jadwiga Staniszkis o ówczesnej wierze, że komunizm można pokonać słowem. Przekonani byliśmy, że tworząc niezależne społeczności, w których śpiewa się antykomunistyczne lub nielubiane przez władzę piosenki i żyje tak, jakby Polską nie rządzili „towarzysze szmaciaki” w garniturkach, jakby w naszych granicach nie stacjonowały wojska sowieckie - w jakiś trudny do wytłumaczenia sposób przyczyniamy się do politycznej erozji Systemu.
Nie wiedzieliśmy również i tego, że możliwe jest zatrzymanie się na etapie oporu kulturalnego czy społecznego wobec władzy, przy całkowitym zlekceważeniu polityki – byli bowiem tacy, których ona po prostu nie obchodziła. M. in. ta nieświadomość skutkowała właśnie tym, że wszystkich, którzy „mieli coś” do Systemu, traktowaliśmy jak jedno stronnictwo polityczne. Ona też powodowała, że w Edwardzie Stachurze widziano opozycjonistę politycznego – choć przeciwstawiał się on faktycznie wyłącznie komunistycznej przaśności kultury, co zresztą już w tamtych czasach komuniści musieli całkowicie tolerować, wobec czego była to opozycja kulturalna legalna. Pisał, owszem, również o atomizacji społeczeństwa, ale ponieważ nie wskazywał sposobu przeciwdziałania, w rezultacie był to tylko symboliczny protest. To my dopisywaliśmy do niego dalszą część, napełniając ten protest pozytywną treścią przez łączenie wędrownego stylu życia Stachury z naszą koncepcją budowy niezależnej, antykomunistycznej społeczności wędrowców i czyniąc tym samym twórczość Steda wyrazicielką naszego programu. Choć bowiem początkiem drogi Stachury była zapewne również chęć odizolowania się od PRL-owskiej rzeczywistości, poszedł on w inną stronę - w stronę poszukiwania własnej drogi egzystencjalno-filozoficznej. Nie wątpię, że ostatecznie doprowadziłaby go ona do opozycyjności – gdyby nie to, że niestety pobłądził na niej. Przejawem tego była kompletna utrata perspektywy ponadjednostkowej, skutkująca właśnie brakiem zainteresowania dla spraw zbiorowości, wreszcie własna tragiczna śmierć. Mimo to nie da się jednak zaprzeczyć, że przetarł szlak dla tych, którzy przyjdą po nim, a będą potrafili nie popełniać jego błędów.
Dodać zresztą należy, że w takiej sytuacji oczywiście granice między różnymi formami opozycyjności były mocno pozacierane (trochę czego innego dopatrywali się zresztą u Stachury pacyfiści czy punki, patrzący płycej, niż my3). Nie ulega jednak raczej wątpliwości, że w dużym stopniu także dzięki Stachurze pojawiali się prawdziwi bardowie-antykomuniści. Można powiedzieć, że swój obraz Stachury kształtowaliśmy według własnych potrzeb, widząc go nie takim, jakim był, ale takim, jakim być powinien. Ale czyż takie spojrzenie na innych nie było najgłębszym jądrem naszej wiary w jedność światopoglądową opozycji?
Podobnie dopatrywaliśmy się niezależności politycznej od Systemu u mieszkających w Bieszczadach poszukiwaczy przygód - zakapiorów, choć realnie byli oni w stanie odnaleźć w najlepszym razie społeczną niezależność od narzuconego Polsce ustroju. Nie zmieniał tego ani kowbojski sztafaż, ani odwołanie się do Dzikiego Zachodu, łączące zakapiorów z dźwigającą główny ciężar walki z komunizmem Ameryką – choć my, przekonani o tożsamości Bieszczadów z USA i wierzący w skuteczność walki przy pomocy słowa oraz demonstracji, uważaliśmy inaczej.
Nie ulega wątpliwości, że to właśnie z turystyki kwalifikowanej polska inteligencja czerpała siłę do przeciwstawiania się Systemowi. To ona też właśnie pokazywała, że jest możliwa inna od oficjalnej rzeczywistość. Dawała tę energię potencjalną, która w sprzyjających warunkach przekształcała się w energię kinetyczną.
***
Czy udało się zrealizować pomysł wytworzenia tej wolnej społeczności z „prerii” - lasów i połonin? Niewątpliwie tak. Partia, rząd i Służba Bezpieczeństwa nie mogły sprawować kontroli nad jego członkami – bo w jaki sposób? Umieszczać podsłuchy na drzewach w lasach? Wprowadzać agentów do każdej grupy kolegów, wybierających się na wędrówkę? Wszelkie stałe punkty – wobec programowej ruchliwości turystów kwalifikowanych – nie miały sensu. A może zakazać wędrówek? Niewykonalne – komuniści chcieli przecież pokazać, że w najwspanialszym ustroju świata popiera się rekreację, jak więc mogliby jej zakazywać? I jak tego dopilnować? Ustawić co kilometr w każdym lesie funkcjonariusza SB? Próby kontroli podejmowano – Andrzej Potocki w książce „Majster Bieda czyli zakapiorskie Bieszczady” (wydawnictwo „Carpathia”, wyd. III, s. 279) pisze, że usiłowano nakłonić do współpracy z SB twórcę i gospodarza „klimatycznego” schroniska „Chatka Puchatka” na Połoninie Wetlińskiej, Lutka Pińczuka – ale bezskutecznie. To jeden z dowodów, że komuniści widzieli jednak niebezpieczeństwo, stwarzane przez „opozycję na szlaku”.
Igor Janke w artykule „Pogodna twarz PiS”, „Rzeczpospolita” (29-30 XI 08) pisze:
„Opozycyjne środowisko studentów uczestniczyło w rajdach turystycznych.
- Nocowaliśmy na przykład w jakiejś szkole. Na sali kilkadziesiąt, a czasami więcej, osób – wspomina Adam Lipiński. – Śpiewaliśmy bardzo ostre piosenki antykomunistyczne. Byliśmy radykalni – mówi. - Byli tam i lewicowcy, i prawicowcy, i przyszli liberałowie, ale wszyscy silnie nastawieni antyreżimowo.”
Owszem, władza sprawowała kontrolę nad organizacjami turystycznymi – PTTK-iem i PTSM-em oraz nad harcerstwem, ale kontrola ta nie sięgała w głąb poszczególnych koleżeńskich grup np. studenckich. W przypadku ZHP zatrzymywała się zaś najczęściej na szczeblu hufca, w najgorszym razie – szczepu. Nie pomagały próby związania ruchu turystycznego z jedynie słuszną doktryną przez urządzanie rajdów okolicznościowych, związanych np. z osobą Lenina. Ba, wywoływały one raczej skutek odwrotny od zamierzonego, jak dowodziła wyśmiewająca próby wprowadzenia kultu Lenina w Polsce piosenka:
A w Poroninie żyje jeszcze taki baca,
Co Leninowi kwaśnym mlekiem leczył kaca.
A ty maszeruj, maszeruj, głośno krzycz:
„Niech żyje nam Wołodia Iljicz!”
Próby kompromitacji ruchu przez dewaluację jego tożsamości i sprowadzenie jej do drugorzędnej rozrywki wczasowej zaczęły się zbyt późno, by mogły mu poważnie zaszkodzić. Zresztą komunizm, do końca wierzący w przemysł i rolnictwo, nie dysponował ideologią (którą posiadł dopiero „kapitalizm”, czyli liberalizm gospodarczy), która umożliwiłaby mu uzasadnienie dokonania tego. Oficjalne władze mogły więc tak naprawdę robić tylko dwie rzeczy:
- przemilczać istnienie turystycznej opozycji,
- programowo ją ignorować we wszelkich planach zagospodarowywania różnych obszarów.
Jedno z drugim się, rzecz jasna łączyło. Przemilczanie, na ile to tylko było możliwe, istnienia środowisk turystycznych, teoretyczna redukcja turystyki kwalifikowanej do podległych władzy organizacji, jak PTTK, traktowanych z kolei właściwie jako kolejna instytucja wczasowa – wszystko to umożliwiało z kolei pomijanie potrzeb turystów kwalifikowanych. Po części mogło to zresztą nie być celowe, lecz wynikać z programowego, marksistowskiego materializmu, „szmaciakowskiej” przaśności.
Środowiskom turystycznym sprzyjała jeszcze jedna okoliczność. Była nią – paradoksalnie - zależność intelektualna aparatu partyjnego od Sowietów. Obok nurtu racjonalnego, widzącego w środowiskach turystycznych wylęgarnię opozycji, istniał bowiem również we władzach nurt, widzący w turystyce kwalifikowanej i towarzyszącej jej kulturze, na wzór sowiecki, rodzaj nie tylko psychologicznego, ale i politycznego „wentylu bezpieczeństwa”. W Rosji – a więc i w podporządkowanych jej krajach azjatyckich – tradycja twórczego, zorganizowanego inteligenckiego oporu wobec władzy była bardzo słaba. Niechęć inteligencji rosyjskiej do absolutystycznych czy totalitarnych rządów, opartych wyłącznie na przemocy, była więc tylko niechęcią poszczególnych jednostek, ukształtowanych przez zachodni system edukacji. W dodatku opierała się ona tylko na emocjach, nie na jakimkolwiek systemie wartości. W tej sytuacji jedyną formą oporu inteligentów rosyjskich wobec władzy był słowny protest – nieskuteczny, ale robiący zamieszanie i przeszkadzający w rządzeniu. Władze sowieckie radziły sobie z tym, starając się zająć inteligentów czym innym – przygodami, poznawaniem świata – tak, żeby możliwie najmniej musieli patrzeć na to, co ich raziło, oraz nie dawać im do tych protestów okazji. Turystyka kwalifikowana, Dziki Zachód ze swoją kulturą Przygody i życia na peryferiach, były doskonałym sposobem na to.
Otóż ten model usiłowano – podobnie jak wiele innych rzeczy, w tym wspomniany już kult Lenina – zaaplikować w Polsce. Tylko w ten sposób można wytłumaczyć usilne często promowanie powieści przygodowych czy kultury westernu. Nie mogło to przynieść spodziewanych rezultatów, ponieważ w polskich warunkach istniały silne tradycje twórczego i zorganizowanego oporu inteligenckiego. W tej rzeczywistości włócząca się po lasach niezależna od wrogich władz grupa ludzi budziła jednoznaczne skojarzenia z partyzantką – co z tego, że posługującą się zamiast karabinów piosenką i duchem niezależności oraz wspólnoty? Natomiast emitowane w telewizji westerny były odbierane jako przejaw słabości Systemu, jako jego kapitulacja przed wyższością amerykańskiej wolności.
Miały też zresztą wędrówki mnóstwo zalet z punktu widzenia rozwoju osobowości – uczyły życia w trudnych warunkach, dawały zaspokojenie potrzeb psychicznych, wzbudzały ciekawość świata, dawały wiedzę. Same z siebie kształtowały człowieka wielowymiarowego, niemieszczącego się w żadnej wersji systemu, który chcieli zafundować nam komuniści.
***
„...Trzeba sobie uświadomić – pisze Ela Konderak w artykule „Wtajemniczanie w czas” (cz. 1, miesięcznik katolicki „List”, II 2008), mówiącym o fragmencie schyłkowego okresu epoki westmańskiej - jak wyglądała codzienność lat osiemdziesiątych. „Solidarność” w podziemiu, niemal wszystkie państwowe struktury skompromitowane, oficjalnie nie można robić prawie nic, puste sklepy, głupie gazety, brak filmów, brak książek, nie można kupić nawet szkolnych lektur, świat zewnętrzny zamknięty na klucz, patrole na ulicach, szczególnie, gdy zbliża się jakaś narodowa rocznica. Głód prawdy, głód wspólnoty, głód siebie nawzajem [tak trudno pojąć to dziś, gdy inny Polak jest wrogiem, z którym się bezwzględnie walczy lub od którego się ucieka – prawda?]. I twarz Generała na ekranie telewizora. Wszystko wokół stłumione, nieruchawe. (...) Gdzieniegdzie jakaś oaza. Na przykład na niektórych wydziałach Uniwersytetu, w niektórych środowiskach dziennikarskich (Tygodnik Powszechny), czy artystycznych (Piwnica pod Baranami). Gdzieniegdzie jacyś pojedynczy ludzie, niosący nadzieję. (...)
Oaza, jaką był wtedy klasztor dominikanów w Krakowie, ze swoim słynnym duszpasterstwem akademickim „Beczka”, właściwie z niczym nie da się porównać. Tu cały absurd świata nie tyle znikał, co nabierał innego wymiaru, przestawał być ważny. Ludziom znikała z twarzy szarość Komuny. Bo Komuna do dominikanów nie docierała, jakaś niewidzialna siła zatrzymywała ją na furcie, choć prawdopodobnie niejeden ubek miał codzienną służbę na krużgankach. A co najważniejsze, tu świat wcale nie stał w miejscu. Wręcz przeciwnie: pędził jak szalony. Ciągle coś się działo.(...).
Śpiewy to był kiedyś normalny rytuał w duszpasterstwie. Tworzył się latami. Studenci spotykali się w piątki po wieczornej Mszy św. tylko po to, żeby śpiewać. Były dwie, czasem trzy gitary, świece i tłumek fascynatów piosenki wszelakiej. Duszpasterz nie musiał niczego pilnować. Bardzo często nawet nie był obecny. Pierwsza część zawsze była religijna. Chodziło o to, żeby umieć śpiewać podczas liturgii. Prowadzący dbali więc o religijny repertuar. A gdy go już odśpiewano, przychodziły inne piosenki. Turystyczne, żeglarskie i patriotyczne, czyli antkomunistyczne4. Bo tak się składało, że wszystko, co patriotyczne, godziło wtedy we władzę. Dlatego należało się tego uczyć. Wygrzebywano więc z lamusa perełki. To jest zrozumiałe nawet z dzisiejszego punktu widzenia. Tak mieliśmy dość wszystkiego, że trzeba było pośpiewać o starym wiarusie, szabli i powstaniach, żeby złapać trochę wolności od dawnych mistrzów, z tradycji. To też była konspira. Ale dlaczego piosenki turystyczne, żeglarskie? Dlaczego te wszystkie Jaworzyny, Połoniny, Majstry Bieda, Keje i inne? Do późna w nocy? Czasem trudno nas było wygonić z klasztoru. Bywało, że nawet cierpliwy o. Joachim Badeni denerwował się, bo minęła jedenasta, chciał iść spać, a tu wszyscy śpiewają w najlepsze i nie można zamknąć klasztoru. Na dodatek drą się tak głośno, że nie słychać, jak mistrz Joachim domaga się, żeby wreszcie poszli do domu.”
Skąd te Jaworzyny, Połoniny, Majstry Biedy, Keje? Może Pani, Pani Elu, tego nie pamięta – przez ostatnie dwadzieścia lat wszak nie wypadało nam pamiętać – ale puszcze i połoniny, a także jeziora, rzeki - to przecież była nasza, westmańska wolność.