Rozdział 6
Ogólna historia środowisk turystycznych
Korzeni elitarnego, inteligenckiego włóczęgostwa należy szukać w XIX w. Jego pionierami byli wędrowni terenowi badacze kultury ojczystej, zwłaszcza etnografowie. W ostatniej ćwierci XIX w. (zdobycie Mnicha w 1879 lub 1880 r.) narodziło się taternictwo. Od początku XX w. wyraźne staje się dążenie do traktowania wypraw górskich jako okazji do kształtowania charakteru i zdobywania umiejętności. Nieco później rozwijali turystykę kwalifikowaną skauci1, następnie zaś, zwłaszcza w okresie międzywojennym, zakorzeniała się ona coraz bardziej w środowiskach studenckich i w ogóle inteligenckich. Za okres, kiedy powstał w Polsce ruch turystyczny jako taki, można prawdopodobnie uznać czas między początkiem XX w., a I wojną światową. Po II wojnie światowej ruch ten zyskał dodatkowy wymiar: budowy niezależnej rzeczywistości społecznej poza systemem „realnego socjalizmu”.
Jak dawnych czasów sięga koncepcja wycofania się w góry i na bezdroża, by stworzyć tam wolną, niezależną od kontroli komunistycznej władzy i pozbawioną utożsamianego z komunizmem drobnomieszczańskiego materializmu społeczność? Wydaje się, że koncepcja ta dojrzewała stopniowo w czasach późnostalinowskich2, gdy coraz bardziej widoczny okazywał się bezsens oporu zbrojnego - by eksplodować w czasie popaździernikowej Odwilży.
Początki pokolenia westmanów przyniosły ukształtowanie ogólnego zrębu tożsamości środowisk turystycznych. Były już studenckie kabarety i kluby artystyczne, zwłaszcza założona w 1956 r. słynna „Piwnica pod Baranami”, tak silnie związana z klimatami śpiewów ogniskowych3. Była „stolica” westmanów – Bieszczady, w których studenci pojawili się masowo od 1955 r. (Witold Michałowski i Janusz Rygielski: „Spór o Bieszczady”, „Sport i Turystyka”, Warszawa 1979, s. 17). Był mit Dzikiego Zachodu i pierwsi rekonstruktorzy (1957 r.). Był autostop (również 1957), którego źródłem nie byli więc hipisi, na których było jeszcze za wcześnie, lecz prędzej bitnicy. To oni przecież rozwinęli motyw Drogi. O komunistycznych sympatiach hipisów z Zachodu wiedziano u nas zresztą i dlatego w swoim polskim wydaniu kojarzyli się oni głównie z luzem.
Byli już także kaskaderzy literatury – i nie tylko literatury zresztą, bo pojawiło się całe pokolenie „pięknych dwudziestoletnich”, jak ich nazwał Hłasko (który sam debiutował w 1956 r.). Owi „kaskaderzy” coraz bardziej kojarzyli się z Dzikim Zachodem i Wędrówką.
Następne lata przynosiły głównie rozbudowę, jeśli można tak rzec, pionu poetycko-muzycznego – kultury bardów, oraz stopniowe pojawianie się nowych inicjatyw w pozostałych spośród wspomnianych dziedzin. Rozbudzane pasje artystyczne i sława artystów, którymi fascynowali się westmani, przyciągały bowiem do tej twórczości coraz to nowych ludzi. W coraz też wyraźniejszy sposób bardowie stawali się głosem pokolenia.
Początkowo środowisko turystyczne próbowało działać w życiu publicznym na zasadzie autonomii, wierząc, że komuniści pozostawią Polakom oficjalnie chociaż tę jedną dziedzinę życia, w której będą oni mogli rządzić się sami. Dowodzi tego sam fakt podjęcia inicjatywy stworzenia w Bieszczadach rezerwatu turystycznego (o czym szerzej w rozdziale „Głosy z innego świata”). Wprawdzie była to inicjatywa niezorganizowanej rzeszy, nie całych organizacji (nie mogło być inaczej, skoro władze organizacji turystycznych były przymusowo upolitycznione), była jednak popierana przez ogół. „W początku lat siedemdziesiątych do redakcji „Kultury”, „Politechniki”, „Polityki” i „ITD” napływały lawiny gorących, sercem pisanych listów o zachowanie chociaż południowego skrawka Bieszczadów w kształcie takim, w jakim jeszcze wtedy był” – pisał W. Michałowski (s. 12).
Oczywiście, była to próba nieudana; musiała taką być – trudno przecież sądzić, by komuniści zgodzili się na utworzenie antykomunistycznej republiki autonomicznej wolnych wędrowców4. Tym niemniej, sama koncepcja świadczy o usiłowaniu uczestniczenia w życiu publicznym ze strony członków środowisk turystycznych. Jaskrawo kontrastuje ona z całkowitym pogodzeniem się z samowolą władzy na tym polu, jakie miało miejsce w latach późniejszych, i szukaniem tylko miejsca, gdzie można by od niej i od jej pomysłów uciec.
Środowiska turystyczne i paraturystyczne w PRL stały się więc kontrkulturą. Przywykliśmy jednak do myśli, że turystyka kwalifikowana (a wraz z nią faktycznie inteligencki styl życia) nie może mieć miejsca w życiu publicznym, jak się wydaje, ostatecznie dopiero w l. osiemdziesiątych – a dziś już nawet nikt nie jest w stanie wyobrazić sobie, że kiedyś mogło być inaczej. Był to jedyny istotny wpływ klimatów hipisopodobnych na westmanów – i, jak widać, był on negatywny.
Edward Stachura, który dziś najmocniej kojarzony jest z westmańskimi czasami i który tak silne piętno odcisnął na kulturze młodszej fazy pokolenia, nie stał się popularny od razu. Jego twórczość westmani zaczęli rozumieć dopiero, gdy napisał „Piosenki”, tak pasujące do ich własnego życia – czyli zapewne po 1973 r., kiedy po raz pierwszy ukazały się drukiem. Początkowo jednak nie były przeważnie popularne przy ogniskach – kojarzyły się bardziej z klimatami kabaretów artystycznych i chyba uważano je raczej za plon włóczęgowskiego życia Steda, a ich śpiewanie za coś w rodzaju pokazu poetycko-muzycznych slajdów z niego. Zmienił to dopiero swoimi melodiami, nasączonymi klimatami westernowymi, zespół Stare Dobre Małżeństwo w l. osiemdziesiątych (dokładna data nie jest mi znana).
Piosenki Stachury z muzyką SDM-u stały się częścią czegoś w rodzaju kanonu obrzędowego pieśni śpiewanych przy ognisku. To pozwala zrozumieć, dlaczego – jak słyszałem – wiadomości, że piosenki te miały różne warianty, wywoływały tak negatywne reakcje. Odbierano to po prostu jako psucie kanonu.
Kanon turystyczny był nie w pełni uformowany. Na ogniskach harcerskich przed piosenkami kanonu turystycznego miały pierwszeństwo pieśni starszego i dużo bardziej okrzepłego kanonu harcerskiego. Prócz piosenek Stachury, należały do powstającego w tym schyłkowym okresie kanonu turystycznego także niektóre utwory Wolnej Grupy Bukowiny, zwłaszcza „Majster Bieda”.
Często zresztą nie kojarzono piosenek – śpiewanych z pamięci i tysiące razy przepisywanych z zeszytu do zeszytu - z ich autorami. Przez to upodabniały się one do folkloru, którego cechą jest, jak wiadomo, to, że autorzy są często nieznani, a pieśni żyją nieraz w różnych wersjach i przeróbkach. Ja sam uważałem je dawniej za napisane „nie wiadomo przez kogo”, niczym pieśni kozackie z „Ogniem i mieczem” Henryka Sienkiewicza, które, „rzekłbyś, wicher roznosił po całej Ukrainie i trącał nimi o struny lir i teorbanów”.
Pojawiały się nawet środowiskowe przesądy – istniało np. przekonanie, jakoby piosenka „Jaworzyna” („Letni deszcz po dachówkach szumi...”) sprowadzała złą pogodę.
Tożsamość środowisk turystycznych była bliska więc ostatecznego uformowania, kiedy cały ten świat legł w gruzach. Dziś ci, co jeszcze grają i śpiewają, często grają i śpiewają po prostu utwory poszczególnych poetów, nie domyślając się często nawet, że mogły one pełnić kiedyś szczególną funkcję. Zostały zresztą w świadomości ludzkiej z całego tak bogatego repertuaru dawnych środowisk turystycznych – poza środowiskiem harcerskim - właściwie tylko utwory poetów najbardziej znanych.