Stachura i kowboje, 1. Pokolenie westmanów

Część I

Rozdział 1

Pokolenie westmanów

„Patrząc wstecz na wspaniałe lata, w których miałem niewątpliwe szczęście uczestniczyć, widzę wyraźnie, gdzie nastąpił początek tej historii. Gdzie jest to źródło, które do dziś w nas bije i z którego do dziś czerpiemy. Nazwę to umownie:
                                   WOLNA REPUBLIKA WETLINA.
Granice tej republiki nigdy nie zostały fizycznie określone, nigdy bowiem nie pokrywała psię z granicami rzeczywistej Wetliny; to ludzie tworzyli ją swoimi charakterami. W czasie, gdy rzeczywistość naszych domów daleka była od normalności, gdy rzeczywistość ulicy ociekała od paranoi, wrogości i absurdów, a granice były zamknięte, wyjazd w góry, w Bieszczady, do Beskidu Niskiego, był odczuwany jak powiew wolności. Bo to wolność tam, w górach, była. Wolność, tolerancja, niezależność, prawda. To wielkie słowa, powiecie, ale jak inaczej mam to nazwać? Toż to po prostu tak było :). A w czasach, kiedy rozpoczynaliśmy naszą górską przygodę, góry kipiały od osobowości, od niezależnej rzeczywistości, od wyzwań, które rzucało się światu... Piosenką, przyjaźnią, trudem, który wkładało się we własny rozwój... (...)
Wolnej Republiki Wetliny już nie ma. Był to jakby odprysk tej wolności, która przepięknym, czystym płomieniem pierwszej Solidarności wypaliła zło. Cel jednak został osiągnięty, i gdy ze sceny zeszła ukochana pani, za nią podążyli jej kochankowie...”
                          (westmeni.pl; wersja poprawiona – z polską czcionką)

To były piękne czasy. Wiadomo było, kto jest przyjacielem, kto wrogiem – choć nie wiadomo było, kto jest agentem wroga, udającym przyjaciela. Zdawało się, że wystarczy obalić „komunę”, by wszystkie nasze problemy rozwiązały się niemal automatycznie. Wędrówka była sposobem na ucieczkę od Systemu, by można było żyć nie w nim, lecz OBOK niego, przeciwstawiając się w ten sposób komunizmowi. Bieszczady były „jasną polaną” - rajem na ziemi, Stany Zjednoczone Ameryki – jednymi wielkimi Bieszczadami.
Tak, piszę o czasach PRL-u, ale widzianych od innej strony. Nie tylko – jak się to robi dziś – od strony octu w sklepach i czołgów na ulicach, pustych haseł i kłamliwej propagandy, ewentualnie – by wspomnieć jaśniejsze aspekty oficjalnego życia – od strony budowy wielkich zakładów. Czasy PRL to bowiem – o czym dziś zupełnie zapomniano – nie tylko życie państwa, ale i tętniąca w drugim obiegu nieoficjalna i właściwie opozycyjna już przez swoją niezależność kultura społeczeństwa. Kultura nic z władzą wspólnego nie mająca, nadająca treść życiu ludzi, od których rządząca „elita” ściśle się separowała.
Trudno będzie pojąć to tym, którzy zaczynali rozumieć świat po 1989 r. Jak można np. przywiązywać tak wielkie znaczenie do turystyki? Upatrywać swoją tożsamość1 w tym, co, jak uczą media – niestety także katolickie – jest tylko zarobkiem i nielepszą od innych rozrywką, uatrakcyjniającą wakacyjne konsumowanie (złożone z fizjologicznego wypoczynku i folgowania sobie), a w najlepszym razie – rodzajem terapii? Jak można widzieć w niej formę obrony własnych wartości, wręcz oporu politycznego? I jaki sens ma w ogóle spędzanie wolnego czasu polegające na stawianiu sobie wymagań, skoro „dla każdego normalnego człowieka” wakacje i ferie są właśnie okresem, w którym się od wszelkich możliwych wymagań odpoczywa?
Trudno będzie to pojąć także tym, którzy funkcjonują w pozostałościach kultury tamtego pokolenia – właśnie dlatego, że są to już najczęściej tylko nędzne popłuczyny, pozbawione treści.

Niejeden też z pewnością zdziwi się, że osią oporu inteligencji polskiej w czasach PRL nie robię grupy „komandosów”, jak od dwudziestu już lat przywykliśmy sądzić, lecz coś zupełnie innego. Cóż – żyjemy w epoce, w której pobudowano już sobie piedestały z cegieł, poznoszonych przez nas wszystkich, a myśmy do tego przywykli. Nie jesteśmy więc w stanie sobie wyobrazić, że podobnie jak tłumy strajkujących robotników poradziłyby sobie – nawet lepiej – bez Wałęsy, który bez nich byłby nikim, tak samo polscy inteligenci lepiej daliby sobie radę bez swoich „komandoskich” przywódców, gdy oni sami bez inteligentów byliby zerami2.

***

Kim było pokolenie westmanów? Najprościej byłoby zdefiniować westmanów jako „ludzi, którzy w okresie PRL poszukiwali wolności w naturalnym krajobrazie”. Było to pokolenie historyczne3 inteligencji polskiej, dorastające w epoce środkowego i późnego PRL-u, po 1956 r. Pokolenie czasu, w którym zelżał terror i trzeba było sobie życie jakoś ułożyć w szarej, ponurej, ale już raczej niegrożącej śmiercią rzeczywistości. Było ono zarazem inteligenckim odłamem ostatniego pokolenie historycznego Polaków, wychowanego na rodzimej polskiej tradycji, nie na medialnej papce.

Klimat czasów kształtowania się pokolenia westmanów oddaje wypowiedź Jadwigi Staniszkis (wywiad Klary Klinger „Staniszkis: Dziś młodzież ma trudniej”, „Dziennik”, artykuł umieszczony na stronie internetowej 1. 02. 09):

„Dorastałam w okresie po 1956 r., czyli po październikowej erupcji: masowe pojawienie się tłumaczeń literatury zachodniej, muzyki, to dawało oddech i poczucie dynamiki myślowej. Żyłam wtedy kulturą i poczuciem, że wszystko można, jeżeli się tego chce i włoży się odpowiednią pracę. (...) Kiedy miałam 19 lat i byłam na drugim roku studiów, komunizm istniał jako wyzwanie, które, jak się wydawało, można było pokonać słowem [a skoro słowem, to czemu nie śpiewanym?], bo komuniści histerycznie reagowali na każde niezależne słowo. Chodziło o poczucie wyścigu z rzeczywistością. Najważniejsze przy tym było zachowanie czystych rąk, konieczność zareagowania, ale bez wiary w możliwość wygrania4.”

***

Istotną cechą pokolenia było właśnie uwielbienie utożsamianych z Dzikim Zachodem Stanów Zjednoczonych, które, jak wierzyliśmy, miały nam pomóc się wyzwolić nie tylko z komunizmu, ale i z utożsamianego z nim materializmu. Bo nie ulegało wątpliwości, że komunizm materializm w Polsce zaprowadzał i budował. Skoro komunizm łączył się z materializmem, to kapitalizm5 – urastający wskutek dwubiegunowego podziału świata do jego przeciwieństwa i jedynej alternatywy – powinien działać wprost przeciwnie. Komu mogło przyjść do głowy, że jakoby jedyny alternatywny i przeciwstawny wobec komunizmu ustrój, wprowadzony po jego „upadku”, będzie działał tak samo, tylko jeszcze bardziej bezceremonialnie?
Oczywiście, wiedzę o USA i „Zachodzie” czerpaliśmy z literatury i filmów, szczególnie z westernów. Stąd też zdawało nam się, że tak właśnie wygląda Ameryka: braterstwo, brak krępujących człowieka instytucji i przygoda. I jeszcze dobry zawsze wygrywa. Utwierdzała nas w tym przekonaniu postać Ronalda Raegana - „szeryfa”. Był przecież Raegan „szeryfem” podwójnie: jako aktor i w rozumieniu przenośnym, jako „samotny” bojownik z największym złem, jakie mogliśmy sobie wyobrazić – z komunizmem. Trafiała nam do przekonania jego czarno-biała, westernowa retoryka („imperium Zła”), tak pasująca do tej wizji i do naszego światopoglądu. Utwierdzało nas to w przekonaniu, że kapitalizm to naprawdę ustrój „kowbojski”. Do tego nurtu należały: poszukiwanie Dzikiego Zachodu w Bieszczadach, kowbojskie i indiańskie grupy przebierańców, festiwale country. Do niego należeli też ludzie tacy, jak Wojciech Cejrowski, który do tego stopnia uwierzył w mit samotnego kowboja-antykomunisty, że... sam nim został6.

Idealizacja Ameryki zagnieżdżała się głęboko w psychice także dzięki słuchanej pasjami – właśnie z pobudek polityczno-wolnościowych – muzyce country, bluesowi czy jazzowi... Stefan Drajewski pisze w artykule „Stworzył ich jazz, czyli Komeda i reszta towarzystwa” („Times - Polska”, 17 IV 09): „Jazz – elitarny symbol niezależności i buntu – w przaśnym PRL-u Bieruta był zakazany. Tyle, że oni chcieli przeżyć młodość po swojemu, a nie tak, jak zaplanowała to władza.” Te słowa można odnieść także do rówieśników i następców paczki Komedy.
Lena Frankiewicz z wywiadzie Jacka Wakara („Niewinne czarodziejstwo?”. „Dziennik”, 25 IX 09) mówi wręcz: „Muzyka, jazz, znaczyły coś więcej niż dźwięki. Były wolnością”.
Czytałem kiedyś, że bodajże w stanie wojennym władza wprowadziła ograniczenia dotyczące używania stroju kowbojskiego na festiwalu w Mrągowie. Czyli kowbojowanie – to naprawdę była opozycja! Do najbardziej jaskrawych na to dowodów należy plakat Tomasza Sarneckiego z wyborów 4 czerwca 1989 r. z przeróbką kadru z filmu „W samo południe”, na którym Gary Cooper idzie z kartką wyborczą.
Utożsamialiśmy też ze sobą wszystkie środowiska i ideologie opozycyjne wobec komunizmu. Przedwojenne, wojujące przecież ze sobą obozy polityczne, AK i WiN, pokłócone z dominującym obecnie nurtem odpryski komunizmu – wszystko to traktowano jako jedną całość, której wspólny mianownik, antykomunizm, utożsamiano z kapitalizmem i kowbojską legendą Ameryki. Idealizowaliśmy zresztą także okres międzywojenny.
Choć bowiem nie jest prawdą, jakobyśmy nie mieli mniej lub bardziej sprecyzowanych poglądów gospodarczych, cały nasz program w dziedzinie „czystej” polityki dało się zmieścić w jednym słowie: antykomunizm. Było to oczywiście myślenie oparte na negacji, co potem przyniosło opłakane skutki – no, bo co da się zbudować na antykomunizmie? Byliśmy jednak przekonani, że da się, bo argumentów dostarczały nam przeżycia z wędrówek, które utożsamialiśmy z Dzikim Zachodem, czyli Ameryką, czyli kapitalizmem. Nie wiedzieliśmy, że Wędrówka to nie żaden czysty antykomunizm, tylko jedna z pozytywnych propozycji, możliwa (przynajmniej wówczas) do zaakceptowania dla każdej wymienionej opcji politycznej, ale nie zawierająca w sobie rozwiązań ze wszystkich dziedzin życia. I, oczywiście, niebędąca „kapitalizmem”, ani się z nim nie wiążąca w żadną logiczną całość. Jedynym łącznikiem było to, że w Ameryce istnieje również kult Wędrówki i przygody, wiążący się z klimatami Dzikiego Zachodu – ale nie jako część „kapitalizmu”, lecz jako opozycja wobec niego7.
W idealistycznym zapale nie przyjmowaliśmy do wiadomości, że ci, którzy od 1968 r. wpychali się na stanowiska przywódców i rzeczników inteligencji opozycyjnej, to środowisko dawnych stalinowców - lub też chcieliśmy wierzyć w ich cudowne nawrócenie. Piotr Semka w artykule „Stół nie dla każdego” („Rzeczpospolita”, 7-8 II 2009) tak pisze o tym traktowaniu całej opozycji jak jednej społeczności, jednorodnej ideowo i posiadającej wspólne cele, jeszcze podczas obrad Okrągłego Stołu:

"Dziś wspominam, jak bardzo ludzie związani z „Solidarnością” starali się zamykać oczy na różnice ideowe, które istniały między uczestnikami negocjacji [ze strony opozycyjnej]. Samo postawienie pytania, czy ktoś z drużyny Lecha nie gra już na poczet swojego środowiska, wywoływało chór oburzonych potępień. A jednak już wówczas naturalna selekcja tych, którzy byli bliżej Lecha i tych, którzy dopiero musieli się do niego dopychać, tworzyła prefigurację późniejszej sytuacji politycznej. Ludzie lewicy laickiej rozumieli to najlepiej8. Niektórzy szczerze i prostodusznie nie rozumieli tego jeszcze bardzo długo. Niektórzy wolą tego nie rozumieć do dziś, a lukier okrągłostołowej rocznicy pozwala zapomnieć o tym, że kiedyś było się figurantem."

Jaka szkoda, że wizja jedności okazała się kompletnie nieprawdziwa – bo była naprawdę piękna!

Że coś jest dobre i antykomunistyczne – poznawaliśmy po tym, że władza to krytykowała. Oczywiście, nasz obraz świata musiał być w takim razie negatywem propagandy komunistycznej. I tak zresztą jest często dotąd, ponieważ tym, którzy decydowali o opiniach społeczeństwa po 1989 r., nie zależało na tym, żeby to zmienić. Reszta środowisk opiniotwórczych nie potrafiła zaś po prostu ponad myślenie „negatywowe” wyrosnąć. Dlaczego takie myślenie jest fałszywe? Ano choćby dlatego, że propaganda komunistyczna często zawłaszczała cudze osiągnięcia. Myśląc w sposób „negatywowy”, odrzucaliśmy je i uznawaliśmy za coś złego.
Nasza wiara w idealną Amerykę była tak silna, że nie pomagały relacje naocznych świadków, którzy tam byli. Ba, gdyby nawet sam Edward Stachura - kultowy dla nas pisarz i wzór do naśladowania, który przecież wędrował po USA - powiedział coś podobnego, nikt by mu nie uwierzył. Tłumaczono by to sobie, że pewno Sted (jak go nazywano) trafił akurat przypadkiem na złych ludzi, albo że dał się zmanipulować komunistom. To był po prostu dogmat, w który wierzyliśmy ślepo. Sądziliśmy, że skoro aż dwa niezależne źródła – nasz wybielony na podstawie komunistycznych ataków obraz USA i literatura przygodowa/film westernowy – zgodnie podają, że Ameryka jest dobra, to musi to być prawda. Postać Ronalda Raegana była tylko kolejnym potwierdzeniem – bo „dowodów” z czasem przybywało.

„Nie rozumiałem kiedyś dziadka, który pomimo tyrad Aliny Grabowskiej uważał, że zbrodnią jest to, co Amerykanie robią w Wietnamie. Nie wierzyłem potem mojemu ojcu, który choć „upokorzył władze PRL” i przez wiele lat nie mógł tu wrócić, mówił, że Sowiety to prymitywy biedne, a Ameryka – bogate. (...). Wtedy, w latach 80., kłóciłem się z ojcem, nie słuchałem go, byłem zajęty „wyzwalaniem” Polski” – pisze Olaf Swolkień („Dlaczego nie będę <<wyzwalać>> Białorusi, „Obywatel” 4/2004).

***

Drugą cechą pokolenia była fascynacja błędnymi rycerzami – „kaskaderami literatury”9 . Ich prawdziwą ojczyznę widziano, oczywiście, w Ameryce (wyidealizowane postacie bitników i Jacka Londona), a pierwowzorów dopatrywano się również w westernach (opisany dalej stereotyp kowboja). No i - czy przypadkiem nasi „kaskaderzy literatury” czerpali z Ameryki inspiracje oraz tam przebywali? Czy przypadkiem do jednej paczki z Markiem Hłaską należał Krzysztof Komeda-Trzciński, który tworzył amerykański gatunek muzyki i też umarł młodo?
Kultowym pisarzem westmanów byli właśnie: najpierw Hłasko, potem – Edward Stachura. Zwłaszcza piosenki Stachury tak bardzo pasowały do życia westmanów, że stały się w końcu zasadniczą częścią kanonu piosenki turystycznej.
Skąd to się brało? Wyżej cytowałem stwierdzenie, że jazz „był wolnością”. Otóż nie dotyczyło to tylko jazzu czy innych amerykańskich gatunków muzyki. Wiersze Stachury także uważaliśmy za hymny wolności. Tak więc nasz stosunek do „kaskaderów literatury” nie był tylko zwykłą fascynacją twórczością, stylem życia czy osobowościami artystów. Widzieliśmy w nich wyzwolicieli10.
W samobójczej śmierci Stachury dopatrywano się protestu przeciw materializmowi, którego nie udało mu się powstrzymać. Widziano w nim taki odpowiednik Ryszarda Siwca, który dokonał samospalenia na Stadionie Dziesięciolecia w sprzeciwie wobec interwencji wojsk Układu Warszawskiego w Czechosłowacji. To m. in. tłumaczy, skąd wzięła się seria samobójstw po śmierci Steda11. Nad całą kulturą opozycyjną wisiała zresztą jak czarna szmata straceńcza atmosfera egzystencjalistyczna12, poetycka fascynacja tragicznym unicestwieniem jednostki.
W tle pojawiała się również fascynacja dowódcami partyzanckimi z II wojny światowej. Po trosze brała się ona stąd, że pokolenie westmanów było kontynuacją pokolenia Armii Krajowej, tylko żyjącą w innych już warunkach. Pogłębiał to wspomniany egzystencjalizm z jego zainteresowaniem wybitną, szlachetną jednostką, zwłaszcza skazaną na zagładę. Wreszcie – pokolenie westmanów łączyło z partyzantami to, że oni również budowali wolny od okupanta świat w górach i lasach. O partyzantce antykomunistycznej wiele nie wiedzieliśmy – nie można było o tym mówić oficjalnie; ktoś od kogoś mógł najwyżej prywatnie usłyszeć - choć dogorywała ona jeszcze w latach sześćdziesiątych. Toteż wspomniane fascynacje dotyczyły głównie partyzantki antyhitlerowskiej.
***
Niesłychanie ważną rolę odgrywała wówczas literatura przygodowa, stapiająca się w jeden „kowbojski” nurt z egzystencjalizmem. Bo też kowbojów w ten właśnie sposób sobie wyobrażano w amerykańskiej literaturze i filmie. Izabella Rusinowa tak pisze w książce „Indianie, traperzy i osadnicy w dziejach amerykańskiego Zachodu” (WSiP, Warszawa 1990, s. 168):

„Bardziej, niż obraz ciężkiej, niewdzięcznej pracy, zapisał się w wyobraźni (...) typ mężczyzny-kowboja, melancholika, romantyka, niezdolnego do stworzenia jakiejkolwiek organizacji.”

Władze komunistyczne nie przeszkadzały w rozwoju literatury przygodowej, traktując ją zapewne jako „wentyl bezpieczeństwa”, dający młodym ludziom chwilę oderwania się od peerelowskiej beznadziei. Wyraźnie też nie zdawały sobie sprawy, że może ona ułatwić tworzenie się środowisk opozycyjnych. To był zresztą ogromny plus PRL-u, że – jak słusznie zauważył kiedyś na spotkaniu poświęconym Stachurze dawny znajomy pisarza i znawca jego twórczości, Krzysztof Rutkowski – można było obok niego żyć. Spróbujcie dziś żyć obok „kapitalizmu”!
Książki przygodowe, pisane wówczas w Polsce, zawierały wstawki ideologiczne, na które ówcześni ludzie reagowali alergicznie. Autorzy przedwojenni byli często zakazani ze względu na ich antykomunizm. Nic też dziwnego, że największym powodzeniem cieszyła się w miarę neutralna (w pojęciu władz, oczywiście) literatura opisująca Dziki Zachód13.

Nieodłączną częścią kultury pokolenia westmanów byli bardowie. Atrybutem barda była przede wszystkim gitara, w dużo mniejszym stopniu – organki. Oczywiście, sam Stachura doskonale pasował do ideałów pokolenia, jako że był zarówno bardem, jak i błędnym rycerzem. Znamienne, że to dopiero piosenki sprawiły, iż twórczość Steda zaczęła się cieszyć popularnością.
Poezja bardów miała wielki wpływ na westmanów – czytałem o ludziach, którym „Obława” Jacka Kaczmarskiego „ustawiła życie”. Także pieśń, wspólny śpiew, odgrywały u westmanów ogromną rolę. Służyły one integracji przez przeżycie estetyczne – wbrew intencjom władzy, dążącej do rozbicia społeczeństwa na jednostki. Poważny stosunek do kultury był zresztą cechą tamtego pokolenia. Cechą niełatwą dziś do wytłumaczenia – mamy wszak czasy, kiedy kulturę uważa się za rozrywkę – i to rozrywkę drugorzędną, bo w odróżnieniu od np. alkoholu i seksu nie oddziałującą na wszystkich dostatecznie silnie. Coraz częściej też – podobnie, jak inną świętość pokolenia westmanów, turystykę – traktuje się ją jako zwykły uatrakcyjniający dodatek do zakupów. Najlepiej wyjaśnimy ten problem, posługując się analogią, dotyczącą środowiska dawnych marynarzy. Poniższy opis występu śpiewaków okrętowych i roli, odgrywanej przez pieśń, pochodzi z książki Eugeniusza Koczorowskiego „Ludzie od masztów i żagli” (KAW, Gdańsk 1986, s. 162-163).

„Pieśń okrętowa śpiewana zbiorowo ma w sobie coś z misterium, powodującego przeobrażenie ludzkich charakterów. A oto, co na ten temat pisze znany rosyjski piewca morza, K. M. Staniukowicz: <<...Radzi, że po dziennym nużącym upale nastąpiło ochłodzenie, marynarze tłoczą się na pokładzie dziobowym (fregaty, przyp. E.K.), słuchając śpiewaków, zebranych przy dziale. Żarliwi miłośnicy śpiewu, szczególnie spośród starych marynarzy, z bliska obstąpili śpiewaków, słuchając w skupieniu, z powagą, i wiele opalonych, owietrzonych twarzy promienieje niemal zachwytem. Między nimi stał, pochyliwszy się ku przodowi, barczysty, przygarbiony starzec Ławrientjicz – marynarz co się zowie, należący do „dziobowej arystokracji”, z żylastymi rękoma, w które wżarła się smoła, bez palca u jednej ręki, urwanego już dawno przez marsafał, o chwytliwych stopach. Ławrientjicz pił na umór. Stale przywożono go z lądu nieprzytomnego z rozbitą fizjonomią – zwykł bowiem wdawać się w bójki z cudzoziemskimi marynarzami. (...) I ten sam Ławrientjicz, ze szczotką wąsów pod śliwą bardzo sinego nosa, z twarzą posiekaną zmarszczkami, zazwyczaj gniewną, jakby Ławrientjicz z czegoś niezadowolony miał zaraz trysnąć fontanną wyzwisk, słucha teraz pieśni w jakimś zachwyceniu, a wzrok jego jest łagodny, pełen cichej zadumy. Ten i ów z marynarzy cichutko wtóruje, inni rozbici na gromadki gawędzą półszeptem, wyrażając pochwałę to uśmiechem, to okrzykiem. (...) Pieśń rozbrzmiewała za pieśnią, przypominając marynarzom, wśród gorąca i jasności podzwrotnikowej, daleką ojczyznę z jej śniegami i mrozami, polami, borami i kurnymi chatami, z jej niedolą i ubóstwem, tak bliskimi sercu...>>”

Nic więc dziwnego, że pieśń, dająca jakby przedsmak przyszłej wolności, była najważniejszym przejawem kultury środowisk turystycznych.

Niestety, nasze oparcie na estetycznych fascynacjach było zdecydowanie nadmierne. Instruktorów harcerskich z ostatnich roczników pokolenia westmanów pamiętam jako ludzi, z którymi świetnie można było coś przeżywać, ale od których próżno było oczekiwać pomocy czy zrozumienia, jakiego miał prawo oczekiwać ktoś, kogo ci instruktorzy mieli WYCHOWYWAĆ. Zajęci byli oni swoimi ogniskowo-krajobrazowo-przygodowymi przeżyciami estetycznymi w takim stopniu, że na wychowanie młodzieży nie było już w ich umysłach miejsca. W podległych im drużynach i zastępach panowała w zasadzie anarchia.

Aparat władzy wydawał się wtedy jakąś wielką, kamienną bryłą, ugniatającą ciało społeczeństwa polskiego. Społeczeństwo to zaś, choć oczywiście nie składało się z ideałów i ulegało stopniowo patologiom, było w swoim zrębie NORMALNE. Tzn. w jego skład wchodzili w większości ludzie pełnowymiarowi, nie zaś – zainteresowani wyłącznie karierą lub/i zarabianiem oraz wydawaniem pieniędzy.

***

Nasze kowbojsko-egzystencjalistyczne fascynacje nie pozostały bez wpływu nawet na codzienny wygląd. Informacje o tym znajdujemy w wywiadzie Agaty Gardas z prof. Piotrem Jaroszyńskim, kierownikiem Katedry Filozofii Kultury KUL („Moda zmienia mentalność”, „Nasz Dziennik”, 7 X 08):

„[A.G.] …W czasach PRL, ubierając się w niedbały sposób, polska inteligencja manifestowała swój bunt przeciw komunie. (...)
[P.J.] - Dżinsy to chyba symbol największego paradoksu, z jakim mamy do czynienia, próbując jednoznacznie określić różnicę między wschodem i zachodem, między totalitaryzmem a demokracją. W czasach komuny dżinsy były symbolem Ameryki, a więc Zachodu, a więc wolności. Tymczasem, ściśle biorąc, w Ameryce były one atrybutem właśnie tzw. klasy robotniczej, górników i rolników, jako mocne i wygodne spodnie do pracy fizycznej. Ale w Ameryce to nie były spodnie do teatru, do kościoła czy do parlamentu. Komunizm wykreował u nas tak silnie kult Ameryki (głównie za pośrednictwem filmów), że robocze spodnie stały się spodniami oficjalnymi. Oczywiście, dziś mają różne fasony, od worka po nieomal rajstopy, ale na pewno nie są to spodnie eleganckie.”

Z jednej strony to zamiłowanie do niedbałych ubiorów było reakcją na obnoszenie się z garniturami przez komunistyczną nomenklaturę. Garnitur łączy się z wyjątkowością, elitaryzmem, jednak wszystkim ten „elitaryzm” w wydaniu komunistycznych „towarzyszy szmaciaków” pachniał zakłamaniem. „Luzacki” ubiór był protestem przeciw temu zakłamaniu. Z drugiej zaś strony – jak ludzie mieli nie obnosić się z niedbałymi strojami, skoro książki przygodowe - zwłaszcza Karola Maya - zgodnie przedstawiały w ten właśnie sposób (a raczej jeszcze gorzej) ubiór większości bohaterów ukochanego przez nas Dzikiego Zachodu? Jak mieli nie zakładać dżinsów, skoro nosili je bohaterowie ulubionych filmów westernowych?
Nieważne więc, że dżinsy nosili też górnicy czy chłopi. Zresztą, czy farmerzy i poszukiwacze złota nie byli również elementami legendy Dzikiego Zachodu? Rolnik czy górnik w Polsce – to zwykły, prosty człowiek. Rolnik czy górnik w USA – to całkiem co innego, bo on ocierał się o Wielką Przygodę14. Tym właśnie różniła się „robocza” stylizacja antykomunistycznej inteligencji polskiej od analogicznego zjawiska w środowiskach komunizujących, również stylizujących się na ludzi pracujących fizycznie. Jeszcze dziś można spotkać ludzi, wywodzących się ze środowisk ówczesnych „młodych włóczęgów”, którzy do kościoła chodzą w dżinsach – i to bynajmniej nie z lekceważenia dla świętości.
Noszono jednak nie tylko spodnie, ale i - do kompletu z nimi - kurtki dżinsowe, które wprawdzie wiązały się z USA, ale na Dzikim Zachodzie chyba raczej nie było dla nich miejsca. Takie komplety uchodziły bowiem za coś w rodzaju garnituru prawdziwego włóczęgi i w związku z tym były przedmiotem marzeń wielu ludzi. W ubiorze takim chodził Edward Stachura.

Symbolem identyfikacji z egzystencjalizmem były: broda i czarny sweter, tak chętnie noszone przez działaczy antykomunistycznych (choć tłumaczy się to też względami praktycznymi – broda utrudniała identyfikację). Wydaje się, że symbolizować one miały ich straceńczą postawę (wśród ówczesnej inteligencji szczególnie często noszono właśnie brody). Wiadomość o tej modzie znajdujemy w artykule Julii Wronikowskiej „Plakat, który podbił Polskę w 1989 roku” („Gazeta Wyborcza”, 3/4.VI.09, Internet):

"Musiał mieć brodę
(...) Druga osoba to działacz Solidarności. Koniecznie musiał mieć brodę, no bo jak by wyglądał opozycjonista bez brody. Powinien być też w golfie, bo wszyscy oni chodzili w golfach (...).”

 


1

To poszukiwanie tożsamości inteligenckiej w turystyce należy tłumaczyć tym, że zawody inteligenckie zostały w PRL-u zdominowane przez ludzi z nadań politycznych. Już wtedy istnieli bowiem prostaccy partyjni dyrektorzy i w ogóle władze firm, urzędów oraz instytucji złożone były z komunistycznych prymitywów. Osobników takich tak opisywała piosenka Skaldów: „Ni mom chęci do roboty / Ani rano, ni wiecorem. / Hej, stane na wirsycku / Bede dyrektorem. / Do powiatu bede pisać / Bardzo pikne sprawozdania. / Hej, spojrze tylko w gwiazdy / - Reszta przyjdzie sama” (dziś ci panowie również mogą patrzeć w gwiazdy – tylko jako prywatni właściciele). Inteligent w pracy był takim ludziom podporządkowany, wobec czego zawód nie mógł już pełnić funkcji wyznacznika tożsamości. Już wtedy też istniały dostarczające takich prostackich indywiduów pseudouczelnie – Wieczorowe Uniwersytety Marksizmu-Leninizmu (WUML-e), a zwykłe uczelnie były podporządkowane „jedynie słusznej” linii ideologicznej i władzom komunistycznym.

Tak więc i w dziedzinę wykształcenia wyższego wdarło się ideologiczne „obce ciało”, przez co nie pełniła ona już funkcji wyznacznika tożsamości inteligenckiej w takim stopniu, jak przedtem.

W tej sytuacji inteligentom, jako ostatni sposób zachowania własnej niezależności, bez której bycie inteligentem jest wprost niemożliwe, na przebywanie wyłącznie wśród sobie podobnych, a więc zachowania własnej odrębności - zostało akcentowanie tego, co im jeszcze pozostało. Tą pozostałością było twórcze spędzanie wolnego czasu z położeniem silnego nacisku na estetykę. Partyjni zarządcy wyższych szczebli przez elitaryzm rozumieli górowanie nad innymi ilością dóbr materialnych i pławienie się w zbytku. Nie przyszło im natomiast jeszcze do głowy, jak równie prostackim obecnym biznesmenom, żeby dowodzić swojej równości z inteligentami dla samego dowodzenia równości, żeby odbierać inteligencji również tę resztkę jej tożsamości. Oczywiście, w sytuacji po 1989 r., kiedy podważono, zbanalizowano i ośmieszono te resztki tożsamości inteligenckiej, inteligencja, pozbawiona ostatnich wyznaczników tożsamości, zaczęła zanikać.

Wróć do tekstu ^

2

A dokładnie byliby tym, czym byli w istocie i czym nigdy być nie przestali – środowiskiem pragnących powrotu do władzy stalinowców. Nieraz twierdzenie o zasługach tego środowiska dla kształtowania się opozycji antykomunistycznej podpiera się faktem, że przecież zdominowany przez nie rok 1968 był początkiem zorganizowanej opozycji inteligenckiej w Polsce. Takie stawianie problemu pomija całkowicie to, że polski rok 1968 był tylko fragmentem pewnych ogólnoświatowych zjawisk kulturowo-społecznych, które w innych krajach zostały jednak zduszone lub wykoleiły się w klimaty kontrkulturowo-marksistowskie, co w Polsce dokonało się dopiero po 1989 r. (a uczynił to nie kto inny, jak „komandosi” właśnie). Dojrzewały one zresztą, jak pokazuję w dalszej części książki, już na długo przed 1968 r. Oczywiście, w Polsce te zjawiska kulturowo-społeczne zostały wykorzystane przez tzw. komandosów do własnych, środowiskowych celów – ale to nie znaczy, by oni byli ich twórcami. Mam w tym momencie pytanie do zwolenników tezy, że zorganizowaną opozycję – nie tylko inteligencką, ale opozycję z Polsce w ogóle – stworzyli „komandosi”: czy Praska Wiosna i wydarzenia w Europie Zachodniej oraz USA to także zasługa „komandosów”? „Komandosi” jedyną zasługę, jaką mogą sobie przypisać, to (pomijając ich motywacje) danie sygnału do ujawnienia się środowisk opozycyjnych jako czynnika na poziomie państwowym.

Wróć do tekstu ^

3

Przez pokolenie historyczne rozumiem ludzi, którzy zaczęli rozumieć świat w tym samym okresie historycznym i dlatego łączą ich wspólne doświadczenia. Określenie „westmani” zapożyczyłem z nazwy jednego z klubów turystycznych, z którego strony internetowej pochodzi cytat, użyty jako motto tej książki.

Wróć do tekstu ^

4

Była to koncepcja walki jako demonstracji w imię zasad, wywodząca się z tradycji powstań narodowych.

Wróć do tekstu ^

5

Każdy z Czytelników zauważy z pewnością, że czasem wyraz „kapitalizm” piszę w cudzysłowie, a czasem bez. Otóż cudzysłowu używam zwykle wtedy, gdy za „jedynie słuszną” nowomową stosuję to słowo jako synonimu „ustroju totalnej wolności gospodarczej”, czyli liberalizmu gospodarczego. W takim właśnie znaczeniu dziś się przeważnie go używa – ale jest to zastosowanie niepoprawne. To takie uproszczenie z okresu zimnowojennego. W rzeczywistości bowiem kapitalizm to taki ustrój gospodarczy, w którym zyski z jednego przedsięwzięcia gospodarczego nie są przejadane ani tezauryzowane, lecz inwestowane w kolejne przedsięwzięcie. Pytanie: w co inwestuje się w obecnym „kapitalizmie”? W nowe samochody, wille i luksusowe wczasy, a w „najlepszym” razie – w cwaniackie spekulacje, oszustwa i przekręty.

Wróć do tekstu ^

6

Wiedza, uzyskana głównie w trakcie kończenia niniejszej książki, pozwoliła mi zrozumieć bezkrytyczną idealizację Ameryki i Dzikiego Zachodu przez polską inteligencję dużo lepiej. Otóż rok 1956 nie był rokiem całkowitego przełomu. Począwszy od tego roku, zezwolono wprawdzie na obecność w Polsce kultury zachodniej i w ogóle kultury niezależnej, ale wciąż jeszcze obowiązywały zakazy, dotyczące polskiej tradycji patriotyczno-wojskowej (np. pieśni). Zmienił to dopiero konflikt między „Chamami” a „Żydami” w l. 60. Ci pierwsi kreowali się wówczas na obrońców tradycji narodowej i w związku z tym postanowili „unarodowić” komunizm, znosząc wspomniany zakaz (prawd. w l. 1967-8).
Zakaz ten oznaczał, że zabronione było to, co było najgłębszym jądrem polskiej tożsamości – akcentowanie wspólnego, dobrowolnego czynu zbrojnego. PRL był więc dalej państwem formalnie internacjonalistycznym, w którym symbole narodowe, zredukowane do absolutnego minimum, pełniły tylko funkcję porządkującego wyróżnika spośród innych, podobnie internacjonalistycznych „republik”. Choć już wtedy władze odwoływały się koniunkturalnie do patriotyzmu w wersji rządowej wiernopoddańczości, głównie przy okazji konfliktów z Kościołem.
Tak w ciągu kilkunastu lat, gdy „zachodniość” była już dozwolona, ale polskość – faktycznie jeszcze zakazana, kiedy chłopi i robotnicy stosowali wypraktykowaną w czasach rozbiorów taktykę połączonego z ograniczonym oporem przeczekiwania, inteligencja polska poszła inną, bardziej zaawansowaną drogą. Uczyniła sobie mianowicie z najbardziej widowiskowego i charakterystycznego elementu dostępnej kultury zachodniej – Dzikiego Zachodu – w miarę tolerowaną przez władzę tożsamość zastępczą. Istotną tym bardziej, że - wobec faktu, iż USA były głównym filarem światowego oporu przeciw komunizmowi - umożliwiała ona także odwoływanie się do antykomunizmu.
W obecnych realiach popłuczyny po tym zjawisku przejawiają się niestety bardzo smutno – traktowaniem interesów USA jako własnych, utożsamianiem się z polityką Stanów Zjednoczonych, a także na wzór amerykański bezkrytycznym uwielbieniem dla wielkich korporacji i przejmowaniem z USA wzorców kulturowych.

Wróć do tekstu ^

7

Ma on zresztą charakter zdecydowanie bardziej, delikatnie mówiąc, chuligański, niż to sobie wyobrażaliśmy. Wystarczy popatrzeć, jak wyglądało życie bitników – to prawdziwe, ma się rozumieć.

Wróć do tekstu ^

8

Nie przeszkadzało im to, oczywiście, przedstawiać siebie właśnie jako jedynych kontynuatorów tej jedności, o czym piszę w dalszej części książki. Ma się rozumieć też, że ci, którzy pierwsi zorientowali się w tej sytuacji, mieli potem największy wpływ na rzeczywistość w warunkach, w których dalsze utrzymywanie jedności opozycji było niemożliwe.

Wróć do tekstu ^

9

Można się spotkać z opinią, że określenie „kaskaderzy literatury” jest niefachowe, ponieważ twórczość pisarzy określanych w ten sposób jest tak do siebie niepodobna. W rzeczywistości jest to pojęcie socjologiczne, nie literaturoznawcze.

Wróć do tekstu ^

10

Przyczyną tego było również i to, że kaskaderzy literatury uprawiali swój zawód tak bardzo serio, aż do ofiary z życia włącznie. Stawali się przez to żywymi symbolami wolności od materializmu, widzącego w wykonywanym zawodzie tylko sposób na zdobycie środków do życia. Ta przyczyna naszej fascynacji też z pewnością w dzisiejszych czasach, kiedy bezideowość jest czymś naturalnym, musi wydać się dziwna.

Wróć do tekstu ^

11

W rzeczywistości samobójstwo Edwarda Stachury było skutkiem eksperymentów z własną psychiką.

Wróć do tekstu ^

12

Egzystencjalizm ten nie został jednak wytworzony przez proste naśladowanie nurtu zachodnioeuropejskiego, lecz był rozwinięciem – oczywiście również pod wpływem zachodnim – istniejącej już przed wojną tendencji do wiązania wędrówki z głębszym spojrzeniem na życie. „Choć biedy dwie, / Nasza wszak młodość jest. / Nie martwmy się, / Bo to życia jest treść” – mówiła przedwojenna piosenka turystyczna. Właściwie tendencja ta była, jak sądzę, obecna w ruchu turystycznym w momencie jego właściwych narodzin (tj. w okresie późnego Modernizmu), tylko pierwotnie przesłaniało ją dążenie do odzyskania przez Polskę niepodległości.

Wróć do tekstu ^

13

Komuniści mogli też uważać, że idealizacja indiańskiej „wspólnoty pierwotnej”, wchodząca wszak w skład ideologii komunistycznej, a zarazem obecna w wielu westernach, zrównoważy jakoś fascynację Stanami Zjednoczonymi, a nawet przerodzi się w poparcie dla komunizmu. Były to, oczywiście, rachuby płonne. Westerny pozbawione były też ściśle politycznych treści, na co komuniści byli bardzo wyczuleni. Największą jednak zapewne rolę odgrywał fakt, że – jak to opisuję na jednej z kolejnych stron – komuniści starali się przenosić do Polski wzorce sowieckie i święcie wierzyli, że sprzyjając zaszczepianiu żądzy przygód... zneutralizują opozycję inteligencką.

Wróć do tekstu ^

14

Przypomina mnie się w tym miejscu historyjka z późniejszych już czasów, kiedy środowisko „demokratów” skutecznie promowało pogardę dla mieszkańców wsi, a zarazem kult Dzikiego Zachodu jeszcze nie wygasł. Byłem wówczas świadkiem rozmowy, w której jeden z rozmówców zachwalał wspaniałą muzykę country, przeciwstawiając ją polskiej muzyce wiejskiej – którą traktował z pogardą, jako „wieśniacką” (czytaj: „obciachową”). W odpowiedzi otrzymał pytanie, czy wie, co znaczy słowo „country”.

Wróć do tekstu ^

       Dziękujemy Rodzinie Edwarda Stachury za zgodę na wykorzystanie wizerunku i fragmentów twórczości Poety.

     Zapraszamy do wirtualnego zwiedzania domu rodzinnego Edwarda Stachury

     TV Stachuriada to nasz kanał telewizyjny na You Tube. Zapraszamy do oglądania i subskrybowania.

 ZAPRASZAMY DO WSPÓŁPRACY

     Stachuriada.pl cały czas jest na etapie tworzenia (nie wiadomo, czy ten proces zostanie kiedykolwiek zakończony). Co więcej, w żadnym wypadku nie jest tworem zamkniętym na pomoc z zewnątrz, szerszą współpracę, czy drobne uwagi nie tylko od znawców tematu, bo każdy zainteresowany Edwardem Stachurą jest mile widziany. Chodzi przede wszystkim o to, by znalazło się tutaj jak najwięcej informacji, które chcielibyście tutaj widzieć, a także te, o których chcielibyście powiedzieć innym (począwszy od imprez, koncertów w waszej okolicy, skończywszy na własnych przemyśleniach, artykułach, sugestiach odnośnie technicznej strony Stachuriady). Nasze skromne grono redakcyjne z chęcią przyjmie nowych, stałych współpracowników. Zapraszamy również do udzielania się na  FORUM , albo do bezpośredniego kontaktu z nami poprzez KONTAKT e-mailowy.