Autor: Mateusz Nocek

Tytuł: „Wrzaskliwość”

Rodzaj literatury: Opowiadania

Wydawca: Liberum Verbum, 2020, Wrocław

Data wydania: 1 października 2020 roku

Format: 125x195 mm, oprawa miękka

Wydanie: Pierwsze

Nakład: -

Liczba stron: 220

ISBN: 978-83-66358-56-0

Projekt okładki: Zbigniew Zebar 

Autor zdjęcia na okładce: - "Lisia"

Fragmenty książki do przeczytania:

„Wrzaskliwość” - fragment powieści Mateusza Nocka.

Artykuły i recenzje:

„Wrzaskliwość” - Debiutancka Powieść Mateusza Nocka - artykuł

Miejsce gdzie można kupić książkę – na stronie wydawnictwa

Recenzja wewnętrzna powieści „Wrzaskliwość” Mateusza Nocka. - recenzja

     Na początku października 2020 roku ukazała pierwsza powieść Mateusza Nocka „Wrzaskliwość”. O jej szczegóły wypytamy autora w przygotowywanym przez nas wywiadzie. Dzisiaj pragniemy zaprezentować jedynie jej fragment i recenzję Piotra Duraka.

Recenzja wewnętrzna powieści „Wrzaskliwość” Mateusza Nocka wydanej w 2020 roku.

W połowie XX wieku teoretycy literaccy na czele z Derridą zapowiedzieli definitywny zmierzch powieści, jako utworów fabularnych, wyróżniających się jasną akcją, będącą od początku do końca fikcją, zrodzoną z wyobraźni autora. W miejsce tradycyjnej książki proponując literaturę faktu, pamiętniki, reportaże, opowieści dygresyjne. Stara forma przeżyła się i tylko łącząc różne gatunki, często odległe od siebie można stworzyć coś nowego i oryginalnego. Zapanowała moda na szczerość i świeżość spojrzenia, czego wyrazem w polskiej prozie mogła być choćby innowacyjna twórczość Ryszarda Kapuścińskiego, Edwarda Stachury czy Jana Rybowicza. Pisarz wyruszał w świat i na bieżąco dokumentował swoje położenie, pisał i pozwalał czytelnikowi śledzić swoje losy, a jednocześnie dawał wrażenie szczerości i pełnej spójności z czytelnikiem. Podczas, gdy odbiorca w pełni utożsamiał się z bohaterem i wchodził jakby w jego głowę, autor też niejednokrotnie przemycał, jakby niechcący podrzucał swoje spostrzeżenia, poglądy, obserwacje.

Do takiej współczesnej, awangardowej i innowacyjnej powieści należy też z pewnością zaliczyć „Wrzaskliwość” Mateusza Nocka. Pochodzący z Jasła młody autor debiutujący przed zaledwie sześcioma laty, jest już dziś uznanym w Polsce poetą, autorem opowiadań i kompozytorem piosenki autorskiej i poezji śpiewanej. Miałem to szczęście poznać go osobiście i śledzić drogi jego artystycznego rozwoju i trudno mi tutaj nie być pod wrażeniem wielkiego talentu i determinacji tego człowieka – artysty, bo Nocek w pełni na to miano zasługuje. Były wiersze, były piosenki, ballady, bardzo udany tom opowiadań pt. „Pociąg wykolejeńców”, a teraz dostajemy do ręki pierwszą powieść Mateusza i jest to bez wątpienia utwór, który zasługuje na bliższe poznanie.

Wprowadzając nas w akcję „Wrzaskliwości”, pisarz zaczyna od razu z grubej rury, jakby w myśl hasła Hitchcocka „najpierw trzęsienie ziemi, a potem napięcie już tylko wzrasta”. Głównego bohatera poznajemy przez wspomnienie młodzieńczej fascynacji katechetką i przez jego erotyczne żądze, których realizację będziemy odnajdywać aż do końca dzieła. Dorosły już Franciszek Łut zamieszkuje z prostytutką, jednocześnie jest muzykiem, który szuka spełnienia artystycznego umilając czas swą grą na gitarze gościom agencji towarzyskiej. To trochę połączenie postaci Don Juana, z Jankiem Praderą, romantycznego kochanka z zasadami. Choć cieszy się wielkim powodzeniem u kobiet, nie korzysta z łatwej miłości, stara się panować nad własnymi popędami, rozumie ich zgubne konsekwencje. Zasady, które posiada i o których mówi, sprawiają, że Franciszka można polubić, poczuć z nim silny związek emocjonalny, i tu, gdy już go właśnie niemalże lubimy za styl i poglądy, autor wprowadza coś, co określa nam jako tytułową wrzaskliwość. Trudno podać krótką definicję tego pojęcia, może go głos wewnętrzny, który wyczulony na fałsz świata i obłudę ludzi, nie pozwala naszemu bohaterowi nigdzie zagrzać miejsca, zaznać spokoju ducha. „Najlepszym kluczem do domu jest wędrowny ptaków klucz” pisał inny z wielkich – przywoływany już tu Edward Stachura, i tak jak i Sted, nasz bohater opuszcza „gościnny kurwidołek” i wyrusza w Polskę, by odnaleźć siebie i pozbierać myśli, które tłuką się w jego głowie. Znajdujemy go w rodzinnym domu, znajdujemy w magazynie, gdzie pomaga nosić paczki, wreszcie, jako dziennikarza o ksywie Franca - wysłannika do zadań specjalnych znanego tabloidu, poznajemy go jako namiętnego kochanka, ceniącego zwłaszcza wdzięki starszych od niego kobiet, i przez cały czas, gdy śledzimy jego dość zagmatwane perypetie, myślimy, że to opowieść o nas samych – o zagubieniu we współczesnym świecie, w którym jednostka wrażliwa nie umie się odnaleźć, w którym uspokojenie szaleństwa i szczęśliwa przystań jest tylko imaginacją, fatamorganą, która rozwiewa się jak dym.

Łatwo byłoby powiedzieć, że nasz bohater miota się po świecie, nie wiedząc czego chce, problem w tym, że on wie czego chce, ale niemożliwe jest w XXI wieku to osiągnąć: zgoda z samym sobą, szczere i odwzajemnione uczucie, wolność artystycznej wypowiedzi i otwartość innych ludzi – stawia on światu bardzo wygórowane wymagania. Mamy więc Franciszka Łuta, bohatera idealistę, współczesnego romantyka, trochę może na wzór Mickiewicza, pragnącego atencji i uznania, ale i dającego z siebie dla świata wszystko to, co ma najcenniejszego – całą swoją duszę. Z takim bohaterem można się identyfikować, można też go pokochać, nawet wtedy, gdy robi ewidentnie głupstwa. Myślę, że w polskiej literaturze dawno nie było tak złożonej, pięknej i oryginalnej postaci.

W dziele poza treścią ogromną rolę odgrywają partie dygresyjne autora, w których możemy rozpoznać samego Nocka i jego poglądy na świat, sztukę i poezję, czy też uczucia międzyludzkie. Choć narrator nie stroni od aluzji literackich, jego wiedza nie wynika tu raczej z książek, ale jest podparta autentycznym doświadczeniem życiowym, zmaganiem się z biedą, chwytaniem przygodnych prac i rozmowami z wieloma ludźmi. Podróże kształcą, rozmowy i poznawanie innych historii daje rozległą wiedzę, praca fizyczna uczy pokory. Stąd więc nie jest to „orchidea intelektualna”, jak określiłby Andrzej Bobkowski – człowiek wychowany w cieplarnianych warunkach i w zaciszu bibliotek, ale intelektualista-twardziel, a jego wiedza to doświadczenie, jakie daje surowe życie. Tym artysta dzieli się z nami, a my, czytelnicy, chcemy go słuchać. Czasami trochę mam problemy z oddzieleniem bohatera od narratora, tak jakby Franek Łut stanowił alter ego Mateusza Nocka, rozpoznaję podobieństwo w poglądach obu tych postaci, ale w niczym nie przeszkadza mi to w odbiorze, tym bardziej – szacunek tu dla Nocka za styl i autentyczność. Tu ważne jest też zakończenie „Wrzaskliwości” - końcowa decyzja podjęta przez Łuta dookreśla jego charakter, sprawia, że staje się on dla nas jeszcze bardziej człowiekiem z krwi i kości, może niedzisiejszym, ale - to tylko zaleta.

Podsumowując: mamy tu powieść awangardową, dygresyjną, z ciekawym bohaterem, z którym można się utożsamić, mamy tu literaturę drogi, bo bohater jest w ciągłym ruchu, a wszystko podane lekkim stylem, bez językowego tabu, piórem wyrobionym, literackim. Mamy mądrość, którą zesłało doświadczenie – a to wszystko razem połączone daje książkę, której aż strach nie wydać. Jestem przekonany, że „Wrzaskliwość” spotka się z bardzo przychylnym odbiorem i przysporzy autorowi liczne grono wielbicieli, a wydawcy sukces wydawniczy.

 

Piotr Durak,

pisarz, poeta, dziennikarz,

Zasłużony dla kultury polskiej

„Wrzaskliwość” - fragment powieści Mateusza Nocka wydanej w 2020 roku.

Leżała taka naga na ukos łóżka i czytała książkę. Gitarę, w ciężkim futerale, postawiłem obok nocnej lampki. Pocałowałem ją w lśniący od uderzających z niej strumieni światła pośladek. Zdjąłem spodnie i rzuciłem na krzesło. Wyzwoliłem się z przepoconej koszulki i w samych majtkach i skarpetkach, trzymając koszulkę w ręku, udałem się pod prysznic. Wypucowałem ciało i trzymane w garści ubrania od razu rozłożyłem na kaloryferze, by jak najszybciej przeschły.
     Inga była rzeźbiarką i prostytutką. Miała zestaw podstawowych narzędzi ceramicznych: skrobaki, zestaw hebli, pełno klocków z drewna lipowego o wymiarach trzydzieści trzy na sześć i pół centymetra, dłuta, gips, noże, osełki i całą resztę ciekawych, sprawiających frajdę akcesoriów.
     Co do prostytucji, lubiła to. Miała zresztą wybór. Mogła iść do „normalnej” pracy. Nie chciała. Wolała się gzić za niemałe pieniądze. Wielokrotnie próbowałem, starałem się jak mogłem wybić jej to z głowy. Jednak ona naprawdę to lubiła, chciała. Moje argumenty nie miały tu nic do rzeczy. Jeżeli ktoś w niepewności coś czyni, ma wątpliwości, a robi źle, jeśli istnieje w nim (tu nawet nie chodzi o szczyptę dobra) domieszka bodźców, z których mogłyby wykluć się oddziały silnej woli, by zaprzestać, by walczyć z pokusą, z jakąkolwiek chęcią powrotu do tego, jak wielu twierdzi, haniebnego zawodu; wówczas można próbować, wałkować, tłumaczyć, argumentować. Ale inaczej? Skoro wszystkimi swoimi komórkami ona jest za. A myśl o zaprzestaniu to u niej, porównując, jakbyś miał zaprzestać pić wodę. Może gdyby sam Jezus Chrystus zstąpił przed nią i nagadał jej co nieco, może wtedy. Ale skąd! Przecież dzisiaj nie jeden
wie lepiej od Zbawiciela! Ludzie, szczególnie młodzi, są bardzo roszczeniowi. Gdyby Dżizys zstąpił przed nią, to za sam widok zstąpienia wyśmiałaby go szeroko. A na jego argumenty zastosowałaby nie tam żadne szatańskie odloty, ale zwykłą bezczelność. Wyobrażam to sobie tak: zstępuje Chrystus. Na suficie pojawia się znikąd światło i trach! Stoi już na podłodze. A ona śmieje
się z niego, jakby była najarana. Pan mówi do niej:
     – Witaj moja córko.
     – Cześć. Ale miałeś klawe zejście! Ale słabe! Znam takich, którzy wymyśliliby to lepiej.
     – Przyszedłem cię zbawić. Albowiem to, co czynisz, nie podoba się memu Ojcu i mnie. Pójdź za mną i przestań czynić to, co czynisz, biorąc za to godną zapłatę.
     – Ale ja nie chcę być zbawiona. I nic mnie to nie obchodzi, że się to nie podoba, czy twemu ojcu, czy matce. Ja to lubię.
     – Nie masz do mnie żadnego szacunku, czy wiesz, kim jestem?
     – Jezus Chrystus, Pomazaniec.
     – I co? Dla ciebie dwa tysiące lat temu dogorywałem na krzyżu, a ty teraz pozwalasz diabłom oddawać po kawałku części duszy twojej, którą Ojciec mój dla ciała twego, którym szastasz, stworzył?
     – A weź… Ja to kocham robić. Uwielbiam tę przyjemność nad życie!
     – Ale pójdziesz do piekła! Nie rozumiesz tego? Przecież ja ci to mówię! Ono jest!
     – No to co? To pójdę i już, i chuj! Będzie super! Właśnie, fajnie!
     No i Jezus Chrystus, marszcząc czoło, odwraca się żywo na jej oczach i znika, wsiąkając w sufit. Tak to widzę, gdy o tym myślę.
     Wszystko dziś to jest po prostu machnięcie ręką, ale jakoś to będzie, zobojętniałość praktycznie na wszystko. Byle by z dnia na dzień żyć i dogadzać sobie. Codziennie! Alkoholem, papierosem, seksem, sprawianiem komuś przykrości, łechtaniem własnego ego, luksus. Dramat, kurwa! Tragedia! Bóg nie powinien czekać, skoro coś mu się nie podoba. Uważam, że powinien zadziałać, wkroczyć nawet niezauważenie! Incognito! Chyba że uważa, i to najbardziej słuszne przemyślenie, że ludzkość sama się wykończy. On po prostu siedzi i czeka. Dla niego naszych tysiąc lat to może taki rok? Nie wiadomo. Później, gdy świat będzie już doszczętnie zniszczony, on to wszystko zatrzyma. Bo może, prawda? Może. Więc zatrzyma. Wszystko stanie: i czas, i lecący jeszcze ptak ostatni. I aniołowie z jego rozkazu zbiorą tych, którzy rozpieprzyli to, co stworzył, i gdy będą tak stali przed jego obliczem, huknie:
     – Widzicie?! Spójrzcie, kurwa wasza mać, coście narobili! Wytłukliście mi wszystkie ptaki! Jeden biedny się ostał. I co ja mam z nim zrobić, hę? Nic tylko teraz wziąć Słońce jako patelnię, usmażyć na niej wszystkie planety, posypać gwiazdami i zjeść. I siebie też unicestwić, bo co zrobię? Sequel? Powstanie wszechświata 2? Nudne. Pokazaliście mi już wszystko. Nie wiem, czy ktokolwiek po was mógłby mnie czymś zadziwić. Wasze bestialstwo i otwartość na zła przyjmowanie, na dobra ślepotę! Na zatracanie się w tym, co dałem wam tam, a w co nie wierzycie, mógłbym wam dać tutaj…
     I Bóg Ojciec załamie ręce. Odetchnie, wstanie i pójdzie zrobić to, co w zastanowieniu zapowiedział. Pójdzie zrobić sobie planetcznicę.
     Przestałem od któregoś tam razu w ogóle na ten temat z nią rozmawiać. Mieszkaliśmy podwójnie. Małe gniazdko uwiliśmy sobie na obrzeżach miasta, zaś tutaj dach nad głową, i to nie byle jaki, przydawał się także, bo centrum. Mogłem tutaj spać tylko wtedy, kiedy po prostu pokój był wolny od klientów, których przyjmowała Inga. Rzadko bowiem przyjmowała ich właśnie tu. Pokoi było wiele, jak podobno w niebie, a ten, dopóki była zatrudniona w agencji, dopóty mógł stanowić dla niej dom. Jaka moja w tym uciecha? Miałem występy w tej agencji zwanej oficjalnie Saladerą. Nieoficjalnie, to nie wiem, burdel chyba. Najprościej. Więc i ja mogłem nocować tu, kiedy mi się żywnie podobało i z jakąkolwiek mi się zachciało, tak miałem w umowie.
     Któregoś tam dnia ogłosiłem się w OLX-ie, że gram i śpiewam i wystąpić mogę gdziekolwiek. Po tygodniu od wstawienia informacji napisał do mnie jakiś facet, podając na siebie namiary. Okazało się, że był to szef Ingi. Jak wpadłem tam, tak zostałem. Tym bardziej że wszystko działo się w Saladerze. Tam Ingę poznałem i miałem wrażenie, że z czasem wszystko zaczyna kręcić się wokół tego miejsca.

     Tramwaj. Wrocław nocą. Tu nie trzeba tego podkreślać, wywyższać, osładzać. Znaczenie i brzmienie tak zestawionych właśnie tychże słów wymowne jest, Wrocław romantyczny. Dziś na dniówkę poszedłem z gitarą. I teraz z nią jadę. Dopytywali się „koledzy”, po co mi ta gitara? Czy im będę grał? Jak to zwykle ja, na głupie pytania odpowiadam sztucznym uśmiechem, wyglądającym na prawdziwy. Tak potrafię. Gitarę zostawiłem w biurze. Wszystko z nią w porządku, stała tam, gdzie ją postawiłem. Wysiadłem w centrum i poszedłem do Saladery.

     Książka Mateusza Nocka "Pociąg Wykolejeńców", to debiut prozatorski. Są to opowiadania o wędrowaniu. Jego bohater rozważa swój stosunek do świata i ludzi, których spotyka na swoim szlaku.

     Fragment wydanej w 2019 roku książki Mateusza Nocka "Pociąg Wykolejeńców"

 

„Grochowice“

                dr Sylwii Gawłowskiej

     W drodze do Wrocławia. Bilet zakupiłem od jednej dziewczyny, która miała jechać, lecz zrezygnowała. Czyli raptem za dwadzieścia pięć złotych objechałem. Na samym początku chodziła po autobusie pani, która pytała, czy chcę kawę, czy soczek? Wodę – odpowiedziałem. I jeszcze jej nie widzę, kawę póki co, roznosi – myślałem. Patrzyła na mnie dość dziwacznie, kiedy poprosiłem o wodę spośród większości tutaj, którzy zamawiali kawę, lub jakieś soki. W końcu stanęła nade mną, ta krótkowłosa blond kobieta i do kubeczka nalała mi krystalicznie czystej wody. Przelałem ją do butelki, w której miałem końcówkę poprzedniej. Po chwili zaczęła roznosić ciasteczka, herbatniki o nazwie „BeBe”. Wziąłem jedną paczuszkę. 
     Wyruszyłem po obiedzie. Około czternastej. Od tej godziny tłukłem się okazjami do samego Tarnowa. Stamtąd trochę szedłem. Odparzyło mi stopy, co było właściwym efektem mojego wyboru, by targać się na autostop. Wiara, a nadzieja – to całkiem, co innego. To dwa różne stany. Nadzieja matką głupich? Nadzieja umiera ostatnia? Kurwa! – Krzyczałem w myślach. Czwartek, Boże Ciało, święto kościelne! Czy przez to? W większej mierze tak, a w mniejszej? Przecież mam gitarę, a na niej nie grywa byle kto! Ludzie, którzy potrafią okiełznać dany instrument, to ludzie dotknięci palcem Bożym. Ich, aniołowie harfiści strzegą.
     A także oni, nie zrobią krzywdy innym. Nie wiem, co z to nadzieją? Ale, chyba jej nie czułem. Bardziej wiarę w to, że przecież muszę dojechać… Kawałek podwiózł mnie dobry człowiek, jakieś trzydzieści kilometrów. Jedyny, z którym chyba normalnie się rozmawiało. Trochę dziwny. Tak. Dziwny był, ale podwiózł mnie dalej, gdzie nakierował na drogę wprost do Krakowa. Szedłem. Nadziei już nie miałem, a wiara słabła. Nikt nie chciał się zatrzymać. Wydaje się… Marzy się w domu pięknie! I pola, krajobrazy kojące oczy, lecz kosztem zagotowanych w butach stóp. Potem skóra będzie schodzić… Teraz cholernie piecze – starałem się nie myśleć, ażeby móc jeszcze spory kawałek w miarę przejść.
     Kiedy w chwilę po wejściu do autobusu zdjąłem buty i skarpetki, to myślałem, że sam się uduszę! Włożyłem japonki i było już cudownie. Rany… Co za ulga dla stóp, choć dla nosa z początku nie bardzo… – zastanawiająco starałem nie przywoływać wstydu, który niechybnie rzucał się na ową sytuację w mojej głównej roli.
     Szedłem. Łapałem jak to się mówi „stopa” i nic.  Wiara z nadzieją poszły się… Kochać. Gdy pruliśmy z tymi facetami sto sześćdziesiąt kilometrów na godzinę, wyprzedzaliśmy wówczas autobus, który wozi ludzi z Jasła do Krakowa właśnie. Mogłem ten autobus zatrzymać, ale przecież chcę najtańszym kosztem! Jechał również drugi w rodzaju busa. Zacząłem już nawet ze złością machać ręką zamiast tego kciuka, byle się zatrzymał.
     Mówiła, że poznała mnie po głosie… Wszedłem i mówię:
     – Dzień dobry, za ile do Krakowa?
    – Dycha… – odpowiada. Wsiadłem. Kiedy zamknąłem drzwi, kierowca powiedział żebym najpierw poszedł odłożyć bagaże. Czyli gitarę i namiot podręczny. Przytaknąłem. Odwróciłem się w celu poszukania sobie miejsca i nagle serce przeszło mi na drugą stronę. Po lewej stronie na drugim siedzeniu siedziała ona. Przywitaliśmy się. Wtedy poszedłem z bagażami dalej. Rzuciłem na tyły toboły i zacząłem szukać tej dychy. Wręczyłem ją kierowcy, który wcale nie musiał się zatrzymać. W końcu zgarnął mnie w szczerym polu, bez przystanku. Zaciągałem ją na tylne siedzenia. Nie chciała. Wysiadała w Wieliczce, a to już niedaleko. Usiadłem obok niej i rozmawialiśmy. Mówiła, że poznała mnie po głosie, gdy wsiadłem i powiedziałem kierowcy, że idę na własnych nogach z Jasła… On na to: – z Jasła? Nie no, żartowałem! – powiedziałem. Gdy później zobaczyłem ile musiałbym jeszcze iść… A gdyby tak nikt się nie zatrzymał? Dobrze, że wsiadłem… Dobrze, że zgodziłem się sam ze sobą go zatrzymać, gdzie wcale nie było żadnego przystanku. Moja pierwsza prawdziwa miłość bez rdzy! Jakie to zrządzenie losu? Bóg? Nasze Anioły? Czyżby się pobratały? To na pewno… Ale… Czy w kwestii nas? Pięknie wyglądała, jak zwykle zresztą. Zawsze podobała mi się najbardziej, będąc dla mnie najpiękniejszą. Włosy blond i ech… Chyba zamarłem cały. Takie spotkanie… Dała mi wtedy, co prawda gazowanej, ale nie piłem nic od obiadu. Wiele wtenczas myślałem, bo przecież taki zbieg okoliczności? Choć chyba bardziej przeznaczenie. Rozmawialiśmy bardzo długo. Przynajmniej dla mnie były to długie chwile. W duchu cieszyłem się z ich rozciągłości w jej obecności. Wkrótce wysiadła. Spoglądałem jeszcze z tylnego siedzenia, bo przesiadłem się do swoich tobołków, czy aby nie patrzy. Nie spojrzała. Natomiast ja patrzyłem, aż znikła mi z oczu.
     We Wrocławiu nocleg zapewnił mi Mirek. Poznałem go całkiem niedawno od zdecydowania się wyruszenia w ów podróż. Łączem internetowym będąc w pewnej grupie, gdzie sam zaproponował już w ostatniej niemal chwili, że może dać mi dach nad głową, na tę jedną noc we Wrocławiu. Nocą szedłem miastem – Wrocław. Był w dalszym ciągu czwartek, nic się w tej kwestii nie zmieniło. Szedłem dość daleko ze stacji PKS na ulicę Św. Antoniego. Być może to blisko? Nie sprawdzałem. Jeśli tak, to najwidoczniej nadrobiłem sobie drogi. Choć nie sądzę. Miasto pięknie oświetlone, zresztą Wrocław zawsze mi się podobał, chociaż nigdy wcześniej w nim nie byłem. Teraz pierwszy raz w krótkich spodenkach i japonkach przemierzałem dworzec główny, a następnie rynek, gdzie zabawa wszelka toczyła się w najlepsze. Odnalazłem poszukiwaną ulicę i wstąpiłem w jasne progi ratującego mnie tej nocy człowieka.
     Wstałem około dziewiątej. Spać poszedłem gdzieś o drugiej, mimo to, wyspałem się. Zapewne będąc pod wpływem nieświadomej adrenaliny w stosunku, co do dalszej podróży. Miałem jeszcze trzy święte kanapki od Mojej Ukochanej Siostrzyczki. Twarz opłukałem. Stopy pochlapałem po raz drugi nad ranem zimną wodą i ulga. Mieszkanie ładne. Było wpół do jedenastej. Poszliśmy z Mirkiem pozwiedzać. Zabrałem wszystko co moje i wyszedłem.
     Zwiedzaliśmy. To znaczy… Ja zwiedzałem. Mirek zaś obejmował rolę mojego przewodnika. Wytłumaczył także, co czynić dalej. Z jego instruktarzu wynikało, iż z tramwaju wysiadam tuż przy zwanej wylotówce na Lubin. Na kartonie wcześniej Mirek wypisał mi nazwę Lubin/Głogów, z którą przeszedłem kawałek dalej już pośród zewsząd pól i drzew z dala od budynków i ludzi. Stanąłem na moście nieopodal „wyspy”, zatoczki i trzydzieści sekund nie minęło od okazania przejezdnym skrawka kartonu z miejscowościami, a już trąbił na mnie stojący na wysepce za mną samochód dostawczy! Do Lubina mnie zabrał, bo on do Zielonej „Falubaz” Góry! Zostałem zaproszony i miałem się na niego powołać! Bardzo sympatyczny człowiek, który przez krótkofalówkę znalazł mi transport do Głogowa. Z jednego auta w drugie wsiadłem. Tym razem jechałem z kobietą. Wysiadłem w Głogowie i pieszo szedłem do Kotli. Tuż przy kończącym się mieście Głogów, w drodze na Sławę, moją osobę zgarnął miły ktoś. Niewiele z tego, co zdążyłem zauważyć, starszy wiekiem. Dlaczego miły, dlaczego tak wszystkich wychwalam? Czyżby o tak sobie? Wcale nie. Akurat, być może tak się trafiło, ale jechałem z takimi ludźmi, którzy albo podwozili mnie dalej niż się spodziewałem, albo załatwiali mi z miejsca drugi transport w miejsce, z którego było mi łatwo dojść w wyznaczony docelowy punkt. I tak też było w tym przypadku, kiedy ten chłopak podwiózł mnie o wiele dalej tym bardziej, że nie było mu po drodze. Potem zawracał. Jednakże spotykanie takich ludzi, nawet mając świadomość, że nigdy już w życiu nie będzie miało się okazji z nimi spotkać, jest niewątpliwie cudowne. Tę radość przetwarza każdy wewnątrz i zawsze umacnia to duszę, umacnia serce oraz oczyszcza umysł ze złej energii. Człowiek wtedy zaczyna mieć nadzieję i wiarę niezłomną.
     Z Kotli do Grochowic szedłem z kobietą, która prowadziła rower z zakupami, z Głogowa. Jak twierdziła, dojeżdża codziennie do Głogowa z Kotli, i robi zawsze ponad piętnaście kilometrów. Była najwyraźniej zachwycona moją osobą, gdyż dużo rozmawialiśmy i ciągle nakierowywała, gdzie mam iść. Nagle przeprosiła i odstąpiła od wspólnego marszu wchodząc do sklepu po pestki słonecznika dla córki, jak mówiła. Tam wraz ze swoim zachwytem, który słyszałem na zewnątrz (czekając na nią) sprawiła, iż wyszedł człowiek mniej więcej, równy mi wiekiem, z propozycją podwózki na sam festiwal.
     Tam rozgościłem się spokojnie. Jako jeden z pierwszych dostałem identyfikator konkursowicza. Rozłożyłem namiot i plątałem się, aż nie zauważyłem dwojga ludzi z gitarami, do których postanowiłem podejść i zagadnąć. Pamiętałem, że ów chłopak grał na festiwalu im. J. Kaczmarskiego w Kołobrzegu. Dziewczynę zaś znałem skądś, nie wiedząc dokładnie skąd. Wieczorem piliśmy gorące herbaty. Było okropnie zimno. Nocą, po wszystkim, siedzieliśmy przy ognisku. Wzięliśmy gitary z zamiarem dołączenia do zabawy. Kubie zaproponowałem spanie w jednym namiocie, moim. Miałem dużo miejsca i Sylwii także proponowałem, bez zbędnych podtekstów. Po prostu we trójkę byłoby zdecydowanie cieplej, gdy noc czerwcowa chłodna. Nie chciała i w sumie się nie dziwię z kilkunastu powodów. Niemniej z grzeczności choćby, proponowałem. Sylwia poszła spać do swojego samochodu. Kuba, do mojego namiotu. Ja zostałem i grałem do drugiej nad ranem. Chcieli, abym grał do rana, ale rano miałem konkurs, więc musiałem się zmyć. Na koniec, bo jakieś ostatnie sześć piosenek śpiewałem mając na głowie górniczą latarkę, przed sobą pulpit muzyczny, a na nim śpiewnik. Ładnie się pożegnałem i zniknąłem we własnym namiocie, gdzie Kuba już wtulony w śpiwór smacznie spał. Zimno było. Spałem w futerale, choć i tak zmarzłem. Ognisko nie zgasło i niektórzy przy nim trwali od dnia zeszłego, kiedy rankiem przyszedłem tam się ogrzać. Wstałem o siódmej.
     Zwiedzaliśmy. Z Krzyśkiem i Lucyną byliśmy na długim spacerze zobaczyć dom (w którym Sted pomieszkiwał) z tablicą upamiętniającą poetę. Nie myłem się od czwartku. Jakąś wannę dali i to wszystko! Ciężko więc. Chciałem zostać do końca, ale czynniki pogodowe i to, że złożyłem namiot (nie widząc siebie w nim kolejnej nocy) sprawiło, iż było mi to zupełnie obojętne. Ja i Synia, nic nie wygraliśmy, zaś Kuba dostał wyróżnienie. Ale wiem, że zyskałem niewyobrażalnie więcej, niż mogłem się spodziewać… Ważne, że mój Wilk Stepowy tam się pokazał. Wyszczerzył zęby i groźnie zawarczał. Siostrze kupiłem koszulkę z nadrukiem „20 edycja Stachuriada”.
     Przecież pieniądz to papierek. Dostajemy coś, za papier. Dostaję gitarę ze sklepu, nową, nowiutką, nowiusieńką, porządną! Jakby cholera za darmo! Gitara daje mi wyżywienie. Owszem, pieniądz także, ale jego ubywa, gitary nie! Gitara jest! Na niej człowiek się kształci, dzięki niej i przy niej jakoś wygląda, pieniądz to obieg. Pieniądz nic nie daje! Kto sobie przyswoi tę mentalność temu będzie o wiele łatwiej postrzegać życie. Weźmy na przykład książkę. Książkę masz. Zdobywasz pewną wiedzę, cenne informacje, które przydają ci się w życiu. Zmienia się kształt myśli i mózgu, postrzegania. A pieniądz? Wobec tego, pieniądz jest głupotą. Nie nakłaniam do kradzieży, ale paradoksem, świństwem i beznadzieją jest, że takie gówno rządzi światem! Że dzięki niemu można kupić coś, co pozwoli się kształcić, czy coś przeżyć, a nie na odwrót! Że miast mieć gitarę i na niej grać, i tym samym pieniądze zdobywać (choć to śmieszne) wpierw trzeba je mieć, by mieć gitarę, na której, a raczej, dzięki której zdobywa się fundusze na inne w życiu cele. Zatem więc! Czas się liczy! W dupie mam pracę, osiem godzin dziennie, czy dwanaście godzin dziennie cholernej harówy fizycznej! Czy gdziekolwiek w Polsce lub za granicami państwa tym bardziej! Trzeba robić to, co się kocha i prawdziwie życie swoje toczyć! Bo nie wyobrażam sobie za marne pieniądze na miesiąc, harować w czymś, co jest najgłupszą rzeczą, klęską, jeśli ma się w rękach i głowie fach! Do kurwy nędzy!
     Nie chciało mi się wracać z powrotem autostopem. Nie miałem także siły. Wobec czego, zabrałem się z Sylwią i Kubą. Nie zdążyłem się pożegnać z Krzyśkiem, Lucyną i resztą ogniskowych znajomych, którzy czekali na mnie wieczorem. Obiecałem im, że będę. Cóż. Trudno. Się jeszcze zapewne spotkamy, na polanie!
     Wyjechaliśmy około dziewiętnastej. Zmieściłem się jakoś z tyłu, pośród całego sprzętu, gitar i bagaży. Trochę błądziliśmy po Legnicy, nie mogąc z niej wyjechać, było to zaraz po tym, kiedy wstąpiliśmy do lubińskiej galerii, gdzie Kuba postawił nam posiłek. Spośród przeróżności na talerz ubieraliśmy sobie rozmaitości, na wagę. Nie czułem się po tym najlepiej, co owocowało ostrą biegunką w WC na stacji. Nieco przysypiałem nocą. W Kielcach, bo tam mieszkała nasza blondi, mieliśmy być planowo na czwartą rano. Po pożegnaniu z Kubą w Katowicach, całą drogę rozmawialiśmy. Jeszcze mnie ostro przeczyściło na stacji kolejnej, lecz tym razem przodem. Wyrzygałem te świństwa z Lubina: bigos, kiełbasę, pieczone ziemniaki, sałatkę, rzodkiewkę, cebulę i Bóg jeden wie jeszcze co!
     Padał deszcz kiedy dojechaliśmy. Z nią uregulowałem, rachunek. Pożegnaliśmy się ładnie i zwiedzając jeszcze kielecką starówkę, wkroczyłem na dworzec po czwartej nad ranem. Pytałem o bilet do Rzeszowa przez Kraków z przesiadką tamże. Sześćdziesiąt złotych! Późniejsze były droższe. Zapłaciłem. Spać chciało się śmiertelnie. Wysiadłem w Krakowie. Przeczekałem godzinę i znów w pociąg. Trafili się w przedziale tacy, co z podróży z Serbii wracali, mili dość. Młoda rodzina. Wyjechałem o siódmej dwadzieścia osiem, na jedenastą czternaście planowany przyjazd. Miałem dziwne przeczucie, że do wagonu wsiądzie zakonnica. Słońce wschodziło i dość mocno zsyłało w okna pociągu swoje promienie. Miałem również równorzędne przeczucie do tamtego, iż wejdzie nie tylko do wagonu, w którym byłem ja, ale i do przedziału, w którym już zostałem sam. Zdrzemnąłem się trochę. Po pół godziny sunięcia po szynach, już samotnie w przedziale, zbudziło mnie to drastycznie świecące słońce. Ocknąłem się i wtedy weszła jedna zakonnica, a zaraz za nią, druga i trzecia. Pociąg stawał w słonecznych promieniach. Ubrałem się do wyjścia i pierwszy raz w życiu wysiadłem na rzeszowskim dworcu kolejowym, skąd od razu udałem się do Staszka.
 
Mateusz Nocek
 

Autor: Mateusz Nocek

Tytuł: „Pociąg Wykolejeńców”

Rodzaj literatury: Opowiadania

Wydawca: Oficyna Wydawnicza RuthenicArt, 2019, Krosno

Data wydania: 8 czerwca 2019 roku

Format: 205x145 mm, oprawa miękka

Wydanie: Pierwsze

Nakład: -

Liczba stron: 172

ISBN: 978-83-952033-6-7

Grafika na okładce: Anna Maria Klecha 

Zdjęcie okładki: -

Fragmenty książki do przeczytania:

„Pociąg Wykolejeńców” - fragment książki

Artykuły i recenzje:

„skądinąd” - przesłuchanie autora Mateusza Nocka - na stronie wydawnictwa i tam niewielki fragment o "Pociągu Wykolejeńców"

Miejsce gdzie można kupić książkę – na stronie wydawnictwa

„Pociąg Wykolejeńców" - debiut prozatorski Mateusza Nocka

 

 

    Fragment poematu Mateusza Nocka „skądinąd” wydany w 2018 roku.
 

prolog

 

 

Zerwało się z łańcucha i wyszło się w przedpola

Na ziemie prawem obce jednakże bliskie równie

Nade wszystko przecież kroczyć jest zbawiennie

Pod chmurami lewym utartym podążać szlakiem

Albo fosą istną nieosiągalną ogniwom wszelkim

W pogoni za butami

Przy których miast sznurówek

Resztki łańcucha pozostały

Dźwięczne.

 

 

 

I

ucieczka

 

 

Szumi las, huczy las

a na ramieniu plecak.

Wieje wiatr, świszczy wiatr.

Tę drogę ze mną zwiedza.

 

Lasu szum, szelest traw.

Nie widać żadnych chat.

Hula wiatr, porywa piach.

Szaleje w polu kwiat

aż strach.

 

Lasu szum, łąki szmer.

Ziemia jest, niebo jest.

Do słońca idzie się

na pień, do drzew…

 

 

 

z drzew dojrzałe spadają owoce

a ja idę poboczem

nigdy nie narzekała ziemia

jak boi się ów cienia

cienia mojego, czarnego ducha

pół ze mnie, pół ze słońca zrodzonego

taka dobra kostucha, która idzie ze mną

w obecności światła słonecznego

 

a ja idę poboczem

śmiejąc się od ucha od ucha

z ziemi podnoszę dojrzałe owoce

do worka je zbieram i lata słucham

jabłka, gruszki, śliwki w sadzie

dla włóczęgi to nie kradzież

agresty, wiśnie i czereśnie

zamykają mi kieszenie

na sam wieczór jest za wcześnie

by się żegnać z cieniem

do koszuli jabłek, gruszek

no i trochę śliwek, twardych, ładnych

odkąd pamiętam takie jadłem

a miękkie były robaczywe

do foliowej reklamówki

nazbierałem garście jagód

wiśnie, czereśnie, agresty i borówki

maliny, porzeczki, poziomki

i do smaku

miąższ z pokrzywy, w którą wpadłem

 

zbliża się już słońca zachód

pod ostatnią łuną promienia

by w nocy nie dopuścić strachu

z ogniskiem siedzę bez swojego cienia

smażę kolby kukurydzy

to w ogień patrząc to w gwiazdy

od lasu żem kijki pożyczył

i wtem nimi wznoszę toasty

za nieświadome zamknięcie oczu

za czuwanie nade mną w tym czasie

za łoże miękkie gdzieś na uboczu

za poranne przyśpiewki ptasie

za rzekę tuż obok lasu

i sadu też nieopodal

że mogłem w niej pluskać zawczasu

nim wstała ze słońcem przyroda

 

noc przespałem pod brzózkami

telepało mną sumienie

wschód podniosły obłokami

nim słońce zgrzało ziemię

i co dalej i gdzie teraz?

gdzie można podziać lęk?

której strony drzwi otwierać?

jaki życia to jest dźwięk?

pewnie ona tęskni, ale

pewnie tęsknią wszyscy

zapragnąłem być najdalej

tam gdzie nikt nie błyszczy

tam gdzie człowiek jest człowiekiem

a filozofia życia u podstaw tkwi prostoty

gdzie nad jasno-świeżym brzegiem

zmywa się swej pracy poty

gdzie się marszczy czoło

z uśmiechem, bo wesoło

chociaż ból objawem znoju

bywa, człowiek z nim ma sojusz

a praca wre i nieraz pod zabawę

się umywa, choć dotkliwa potem

jak to w polu w żarze słońca

czasem trzeba kpić z gorąca

do zachodu trzymać nogi

by nie upaść przed zachodem

w kłosy rzewne a i złote

aż do końca

 

z uśmiechem na twarzy idę poboczem

i każdy jeden to pewny mój krok

z góry czasami sturlam się, stoczę

zwykle dla frajdy dobre jest to

za czwartą jestem już górą i rzeką

za ósmym lasem i szóstą doliną

sierpniowe promienie całego mnie pieką

pasuje tę podróż dalej przepłynąć

obgryzam jabłko sięgając wzrokiem

na pola dalekie, gdzie młócą sierpami

owocu tego nasycam się sokiem

błyszcząc w oddali białymi zębami

krzyczą w moją stronę zupełnie sami

i wołają: — wędrowcze z Bogiem!

ja odpowiadam trzepocąc ustami

pokój rodzinie Twojej i Tobie

do tańca śmierci Danse Macabre

zapraszają mnie w ten upał

nim rękawy podwinąłem

to do studni z wiadrem

po wodę żem się udał

i już tańczę pochylony

nad złocistym zbożem

patrzą na mnie dziewki, żony

w wiejskiej swej pokorze

 

wtem o zmroku, gdy leżałem

na rozległych siana stogach

czyjeś głosy posłyszałem

a ów zachód miałem w nogach

— też ja często tutaj marzę

rzekłszy starszym głosem obok

córka z ojcem gospodarzem

który wdzięczny jest za pomoc

— widzę, żeś porządny człowiek

i nie gonisz za pieniądzem

pot Ci nie zamyka powiek

i nie chylisz się przed słońcem

młody jesteś jak się patrzy

a i bliski sercu memu

no i ręce też masz Boże

dobrze to o Tobie świadczy

więc jeśli wolę masz ku temu

to się z moją córką ożeń

tylko jedna mi została do wydania

starszym trzem już wyprawiłem weselisko

tę najmłodszą to Ci daję bez wahania

jeśli chcesz to bierz, a ja dziękuję Ci za wszystko

 

kończąc odszedł człowiek stary

i zostawił nas tu samych

pełen nieprzeciętnej wiary

że my sobie radę damy

abyśmy sobie pogadali

byśmy lepiej się poznali

zakochali

 

jak na imię masz? — spytałem

Katarzyna — powiedziała

ja jej wszystko wyjaśniałem

ta się przy mnie rozbierała

założyłem jej z powrotem

tę sukienkę zwiewną

straciła na mnie swą ochotę

stojąc z miną gniewną

 

Moja Droga, stać się to nie może

zowie się niebieskim ptakiem przecież

i zanim poranne wstaną zorze

będę już gdzie indziej w świecie

 

za drugą doliną

i piątą górą

za trzecią chałupiną

i siódmą chmurą

 

dopowiadam do tych zwierzeń:

 

piękna dziewko, chciałbym Ciebie

lecz ja często jestem zwierzę

które boli tak, że nie wiem!

 

pewność mam, że zrozumiałaś ogół mego życia

odrzut mój i rezygnację z tak cennego daru

wszystko lepiej pojmiesz, gdy pozwolisz na źrenicach

zasiąść gwiazdom i pyłkowi tego czaru

światło księżyca przez oczy dopuścisz do serca

zobaczysz, co czuję, gdzie jestem, co robię

i jaka to dziwna jest poniewierka

zobaczysz to wszystko na sobie

zobaczysz te noce i głód mój poczujesz

ja wtedy wychodzę i czujnie poluję

zobaczysz tu tego, siedzącego nad rzeką

pod niebem stojącym jak stawy, mielizny

jak mieni się woda w świetle przejrzystym

to woła przyroda do nóg mych, by przyszły

znowu w inne dale

i dalej i dalej

koszmar za koszmarem

w nieznane, w nieznane!

 

pochyliłem głowę, a ona rzekła:

— dobrze już dobrze, chodźmy do domu

objęła dłonią szyję i w nadmiarze ciepła

szliśmy boso, jakby po kryjomu

z twarzy gospodarz znał już odpowiedź

napomknął tylko: — i cóż tu ja mogę?

pieniędzy też nie chcesz, mówię ja Tobie

weźże jedzenia na swą długą drogę…

wziąłem, co w darze i za wdzięczność swoją

wręczyli mi tej nocy ludzie poczciwi

wy będziecie spać, a ja jak młody kojot

przed czasem ucieknę godzinom myśliwym

 

idąc jasnym poboczem

witał będę świeżą rosę

przegryzę jakieś owoce

a potem się nią upiję

ze dwa razy się zatoczę

i tak włóczęga żyje!

 

czasem z rana walnie się pod drzewem

wolny jest i robi to za swoim pozwoleniem

słońce wstaje, ptaki budzą go swym śpiewem
w noc idzie w dali, ze swoim kumplem
cieniem…

 

tedy można ze spokojem odejść w las

wejść do rzeki upragnionej w świetle fal

rozpalić ogień pod milionem gwiazd

księżycową nocą zbierać siły w drugą dal

 

oto powstał ten, co targnął siebie na tułactwo głębi

własnej przede wszystkim a i życia a i śmierci

raz pomiędzy a czasami miłość wokół rozmaicie tętni

a czas na to obojętny nieubłaganie pędzi

 

oto wstałem ja spod sławnych białych drzewek

odkąd pamiętam ptaki zawsze budziły mnie śpiewem

otrzepałem kurtkę, spodnie, ruszając w melancholię

stoicką niepogodę, w której mogłem już iść swobodnie

chłodem dął rytmiczny wiatr

obłoki purpurowe zbierały się nade mną

horyzont mgłą zaszedł i dzień jakby zbladł

nastała burzliwa w istocie swej ciemność

pioruny biły rozjaśniając mi drogę

wtem przypomniała się ona i ciepły nasz dom

przed siebie iść muszę, zawrócić nie mogę

las szumiał mi zewsząd, tam rozległy mam kąt

wstąpiłem w szeleszczące liście drzew zroszonych

a ulewa narastała podkreślając poniewierkę

człowiek rzucił się w nieznane cały roztrzęsiony

tak i teraz przydałby się ktoś, kto złapałby za rękę

ani stąd ani zowąd nie przybędzie żadne wsparcie

trzeba zmierzyć się łaskawie z tą nieprzychylną burzą

wyjść i iść do przodu ryzykownie na rozdarcie

przez pioruny, co drastycznie oczy moje mrużą

i zmrużyły się ponownie, głos czyjś posłyszałem

a mówił jakby do mnie szturchając moje ramię:

 

— żyjesz pan, panie? wstaniesz pan, czy nie wstaniesz?

wstanę, wstanę — odpowiadam dwakroć jasno z zapytaniem…, co się stało?

— grzmiało panie, grzmiało! a pan żeś burzę przeleżał całą
jak to całą?
— a no całą…

idę ja z doliny

schodziłem ze wzgórza

patrzę, bez peleryny

idzie, gdy burza?

i gwałtownie upadł pan

pioruny szaleńczo biły

żem blisko był, a Bóg tak chciał

tom z powrotem do doliny

po jaką pomoc poszedł

taką prawdę panu głoszę

 

starszy to był człowiek

z kapeluszem na głowie

leżałem na posłaniu zrobionym ze słomy

a brodaty chłop siedział tuż naprzeciw

 

— skądże jesteś? — spytał zaciekawiony

ze świata — powiadam, świata trochę zwiedzić

— niebezpieczno tak się włóczyć, mus uważać lepiej

ja chce się życia uczyć i poznawać siebie
— kiedyś uczyłem ja w szkole, stare to dzieje

a teraz utrzymuję oborę i wcale źle nie jest
a czegoście to uczyli i czemuż dalej nie uczycie?

— zamknęli — wyrzucili, a później inne wołało życie
a to przykro mi najmocniej

— nie potrzeba, lecz dziękuję, odpocznij

a przepraszam, gdzie pan wtedy stąpał?

— ach, proszę odpoczywać panie…?
Ignacy
— tam gdzie kwiatów pełna łąka!

poleż jeszcze, potem wstaniesz

ja już muszę iść

ktoś o Ciebie tutaj zadba

a czy raczy pan jeszcze przyjść?

— jak nie zjedzą mnie mokradła!

dziękuję za… (z niepewnością jąłem) wszystko!

— dbaj chłopcze o swoją przyszłość!

 

starzec skłonił siwą głowę

i podążył w długą drogę

ja natomiast wstałem

z wędrówki się otrzepałem

i czekałem…

 

nic się nie działo

nie podchodził nikt

o nic nikt nie pytał

nie wiem, co się stało

nie miałem przecież zwid

nikt mnie już nie witał…

 

zachodzące słońce spod chmur ostatnie promienie chowało między wzgórza

ruszyłem z miejsca udeptanymi ścieżkami chodząc po wsi owej

nikt nie dostrzegł osoby mojej, jakby każdy skręconą nosił głowę

a dzień na siłę godzinę jasności swej wydłużał

wobec tego otworzyłem pierwszą lepszą stodołę

tam na stogu siana zmęczony łeb mi poległ

przez szparę w dachu w niebo zachmurzone

patrzyłem przez jeden wycieńczony moment

myślałem przez chwilę o tym gdzie zabrnąłem

aż wreszcie zmorzył mnie sen i spokojnie zasnąłem

 

Mateusz Nocek

     Dzisiaj mamy niezwykłą przyjemność porozmawiać z Mateuszem Nockiem, który jest autorem poematu inspirowanego twórczością Edwarda Stachury pt. „skądinąd”.

Autor: Mateusz Nocek

Tytuł: „skądinąd”

Rodzaj literatury: Poemat

Wydawca: Oficyna Wydawnicza RuthenicArt, 2019, Krosno

Data wydania: 2 marca 2019 roku

Format: 135x205 mm, oprawa miękka

Wydanie: Drugie

Nakład: -

Liczba stron: 84

ISBN: 978-83-952033-2-9

Projekt i wykonanie okładki: Justyna Chabińska 

Zdjęcie okładki: -

Fragmenty książki do przeczytania:

„skądinąd” - fragment książki

Fragmenty książki do obejrzenia i wysłuchania w wykonaniu autora:

i jeszcze kłaniam się Tobie Beskidzie Niski

nikt naprawdę nie wie, co w mej głowie siedzi

Artykuły i recenzje:

„skądinąd” - przesłuchanie autora Mateusza Nocka - na stronie wydawnictwa

Miejsce gdzie można kupić książkę – na stronie wydawnictwa

 

Strona 1 z 2

       Dziękujemy Rodzinie Edwarda Stachury za zgodę na wykorzystanie wizerunku i fragmentów twórczości Poety.

     Zapraszamy do wirtualnego zwiedzania domu rodzinnego Edwarda Stachury

     TV Stachuriada to nasz kanał telewizyjny na You Tube. Zapraszamy do oglądania i subskrybowania.

 ZAPRASZAMY DO WSPÓŁPRACY

     Stachuriada.pl cały czas jest na etapie tworzenia (nie wiadomo, czy ten proces zostanie kiedykolwiek zakończony). Co więcej, w żadnym wypadku nie jest tworem zamkniętym na pomoc z zewnątrz, szerszą współpracę, czy drobne uwagi nie tylko od znawców tematu, bo każdy zainteresowany Edwardem Stachurą jest mile widziany. Chodzi przede wszystkim o to, by znalazło się tutaj jak najwięcej informacji, które chcielibyście tutaj widzieć, a także te, o których chcielibyście powiedzieć innym (począwszy od imprez, koncertów w waszej okolicy, skończywszy na własnych przemyśleniach, artykułach, sugestiach odnośnie technicznej strony Stachuriady). Nasze skromne grono redakcyjne z chęcią przyjmie nowych, stałych współpracowników. Zapraszamy również do udzielania się na  FORUM , albo do bezpośredniego kontaktu z nami poprzez KONTAKT e-mailowy.