Okolicznością, która bardzo przyczyniła się do klęski pokolenia westmanów, był upadek sztuki. Dla tak silnie opartego na estetyce pokolenia sztuka była czymś niezwykle ważnym, a naprawdę oddani swojemu powołaniu artyści – najwyższymi autorytetami moralnymi. Zarazem artyści ci posiadali, niestety, te same, typowo westmańskie wady – tylko rozwinięte w jeszcze większym stopniu. Prostacki materializm liberałów gospodarczych mógł u artystów budzić jedynie niechęć, dlatego pierwszy etap manipulacji i destrukcji tego środowiska należał do liberałów etycznych.
Wielu spośród artystów do poparcia „demokracji” pociągnęły idealistyczne hasła, którymi jej głosiciele się zasłaniali – wystarczy wspomnieć tu o Jacku Kaczmarskim, choć tak genialnie przewidział on to, co stało się po 1989 r. Ponadto jednak tym, na co artyści dali się złapać „demokratom”, była oczywiście również „totalna wolność” – a zwłaszcza „wolność twórcza”, bo przecież ich życia osobistego nikt nie chciał kontrolować. Artyści, jak wiadomo, mają skłonność do hołdowania idei „totalnej wolności”. Wprawdzie w Polsce, inaczej niż na Zachodzie, świat sztuki był elementem struktury społecznej, a artyści mieli konkretne obowiązki wobec innych – ale przecież wytłumaczono im podobnie jak nam, że w raju na Ziemi, gdzie nic już nam nie grozi, zjednoczenie się Polaków jest już niepotrzebne1. Później zaś służba dla ogółu stała się wręcz czymś, czego należało się wstydzić. Tak więc artyści przyłączyli się do medialnego chóru, widzącego w ośmieszaniu i profancji tego, co dla Polaków święte – przejaw wolności.
Równocześnie jednak okazywało się, że estetyka, będąca istotą sztuki, to coś zupełnie bez wartości obiektywnej – bo jest to przecież tylko kwestia gustu. Był to podcinający sens istnienia sztuki relatywizm, w myśl doktryny „demokratów” utożsamiany z wolnością. Liberałowie gospodarczy nazywali zaś artystów pasożytami oraz domagali się od nich samoutrzymywania się na „wolnym rynku” – i poglądy te upowszechniały się coraz bardziej. Niejeden też artysta zżymał się, że w jego środowisku przybywa coraz więcej ludzi bez powołania, talentu i prawdziwych zamiłowań artystycznych – za to szukających rozgłosu i łatwego zarobku. Artyści nie rozumieli bowiem, że w obecnych czasach można albo być artystą, albo – „wolnym człowiekiem” – agitatorem politycznym lub dostarczającym rozrywki biznesmenem2. Nie pojmowali, że dobrze płatne posadki wywołujących tanią sensację propagatorów „wyzwolenia” z wartości chrześcijańskich i kulturowych są stanowiskami, które otrzymali oni w zamian za dawniej pełniony zawód. I że oni już wybrali, kim chcą być, choć wciąż trudno jest im się przyzwyczaić do nowej roli.
Nowy, jeszcze bardziej materialistyczny ustrój nie przewidywał bowiem miejsca dla prawdziwej, tj. opartej na estetyce, sztuki. Mniej subtelne od estetyki sprawy, jak choćby więź międzyludzka, zostały uznane na sprzeczne z kapitalizmem i demokracją, a w rezultacie – wyklęte jako pozostałości komunizmu. Czy więc estetykę mógł spotkać inny los?
W tej sytuacji artysta mógł już tylko epatować własnymi emocjami. Odbiorca stawał się niepotrzebny, ponieważ każdy ma wszak swój własny świat uczuć. Estetyka łączyła dawniej te światy we wspólne przeżywanie – ale teraz estetyki tej brakło. Oto fragment wywiadu Jacka Cieślaka z Krzysztofem Stelmaszykiem („Aktor nie może być kserokopiarką”, magazyn „Rzeczypospolitej”, 22-28 V 09):
„[KS:] - ...Niestety, obecnie można zauważyć bardzo niepokojącą tendencję. Są spektakle, które chcą pominąć wyobraźnię widza. Niejednokrotnie sam, będąc na widowni, pozostaję obojętny na teatr. Oglądam obrazy, a nie dociera do mnie żadna myśl. Zastanawiam się, co się ze mną dzieje, i dochodzę do wniosku, że to nie moja wina. Spektakle, o których mówię, sprowadzają się do pokazywania przez reżysera swojej wyobraźni i obesji3. To monolog w miejsce dialogu z widownią, czyli antyteatr.
[JC:] - Scena zamienia się w kozetkę gabinetu terapeutycznego?
[KS:] - No tak. A czy widownia to terapeuta? Gdyby w ten sposób wyglądał teatr w przeszłości, to nie przetrwałby tysięcy lat.”
Trudno jednak wymagać od kogokolwiek, by łożył pieniądze na samo tylko wyrażanie przez kogoś innego emocji. Do tego przecież wcale nie trzeba być artystą – potrafi to prawie każdy. Tak więc istotą sztuki – której tak liczni twórcy szli wszak w pierwszym szeregu „modernizatorów” – stały się coraz to nowe pomysły. Ale tu powstawał problem – jak spowodować, by pomysły takich artystów (raczej „artystów”) były w ogóle widoczne w powodzi nowości, które oferuje współczesny świat? Odpowiedź była prosta. Trzeba było nadać tej nowości odpowiedni rozgłos. „Artyści” ci byli zaś wszak nie tylko „modernizatorami”, przyklaskującymi ślepo każdej nowości, ale i „wyzwalaczami”. Zarazem zaś wiadomo było, że media, znajdujące się w politycznie słusznych rękach, chętnie nagłośnią każde wydarzenie, uderzające w polskość i katolicyzm. Wystarczyło tylko z tej okazji skorzystać, produkując „dzieła” ośmieszające je, plugawiące lub pokazujące w krzywym zwierciadle, a także - demoralizujące. Im wierniej zaś dostosowywali się „twórcy” do „demokratycznego” programu tępienia polskości i katolicyzmu, tym większą mogli mieć nadzieję na profity, płynące ze współuczestnictwa. Tak więc czy ktoś miał być agitatorem politycznym, czy biznesmenem, w gruncie rzeczy na jedno wychodziło, ponieważ politycznie poprawny rozgłos ułatwiał „trzepanie kasy”. Z kolei bez tegoż rozgłosu trudno było naprawdę dużo zarobić.
Rzecz jasna, istniała grupa artystów, która przeszła tę samą drogę, co „demokraci” - służba komunistycznej władzy, obrażenie się na nią wskutek konfliktu w partii w 1968 r., a następnie przejście do opozycji. Jest to jednak inny jeszcze problem, bo ludzi tych należy uważać właśnie za integralną część „demokratów”. Ich rola polegała głównie na stworzeniu „miękkiego przejścia” między „demokratami” i środowiskami twórczymi, co bardzo ułatwiało tym pierwszym sterowanie tymi drugimi.
Stopniowo okazywało się zresztą, że na jedynie słusznym „wolnym rynku” może znaleźć sobie miejsce wyłącznie twórczość na poziomie najwyżej jarmarcznym – a już na pewno jest to jedyny sposób na „osiągnięcie sukcesu”. To zaś było przecież uznawane za przejaw nowoczesności – i przystosowania do wolności. Jak artysta, który wszak walczył pod wodzą „demokratów” o wolność z czarnosecinnym katolickim motłochem, miał teraz okazywać się do tej wolności niedostosowany? Tak więc stawał on, podobnie jak westmani, coraz częściej przed wyborem: porzucić dotychczasową drogę, którą tak często traktował jako jedyny sens życia – lub znaleźć się na tym samym marginesie „nowoczesnego” świata, którym tak głęboko gardził i który pod przywództwem „demokratów” tak silnie zwalczał.
Dziś, gdy widzę ideowych artystów, występujących niejednokrotnie całkiem bezinteresownie w obronie niszczących ich styl życia i pozbawiających ich szacunku w społeczeństwie liberałów4, mimo woli przypominają mi się komuniści sowieccy, krzyczący przed lufami plutonu egzekucyjnego NKWD: „Niech żyje Stalin!”
***
Współczesne tendencje antyestetyczne najbardziej widoczne są w architekturze, czy – szerzej – w urbanistyce. Można nieraz się spotkać z poglądem, że „nowoczesna architektura szybko się starzeje”. Co przez to rozumieć? Ano to, że jedynym jej walorem jest nowość. „Nowoczesna” architektura podoba się nie z pobudek estetycznych, lecz wyłącznie dlatego, że zaciekawia nowością. Z chwilą, gdy przestaje być nowa, traci jedyny swój walor – i przestaje nam się podobać. Tam, gdzie w tej architekturze widoczne jest jeszcze jakieś piękno – co zachodzi właściwie wyłącznie wtedy, gdy użyto w niej tylko trudnych do zepsucia najprostszych brył geometrycznych5 - mamy do czynienia z estetyką pustki i samotności.
1 Ma się rozumieć, propagatorzy tej idei równocześnie twierdzili, że jednoczenie się wyłącznie w wypadku wspólnego zagrożenia jest... polską wadą narodową.
2 Wytłumaczenie tego jest proste. Okazało się bowiem, że w tym systemie destrukcyjna „wolność” może zajść tak daleko, że „wyzwoli” człowieka z estetyki i ze sztuki. Artyści w ogóle nie zakładali, że jest to możliwe.
3 Krzysztof Stelmaszyk wiąże to z faktem, że w XX wieku reżyser stał się ważniejszy od autora i aktora. Z pewnością reżyserowi jest łatwiej popaść w opisywany stan, niż muszącemu dostosować się do wymagań reżysera autorowi scenariusza i mającego kontakt z publicznością aktorowi, ale przecież samo oddalenie nie musi powodować braku dialogu z odbiorcą. Nawet egocentryzm nie jest tu wyjaśnieniem, ponieważ liczni artyści byli wręcz gigantami egocentryzmu, co wcale nie przeszkadzało im tworzyć dzieł wielkich i doskonale kontaktować się z odbiorcą.
4 Przyczyną takich zachowań ze strony artystów jest także całkowite niezrozumienie procesów systemowych, logiki następstw. Przejawia się ono w rozdzieleniu czyichś czynów od ich skutków. Liberałowie mówią ładnie i powtarzają same przyjemne rzeczy, więc są OK. A nieprzyjemne skutki wcielania w życie ich pomysłów interpretujemy jako „wiatr przemian”, który bierze się nie wiadomo skąd. Skoro nie wiadomo skąd się bierze i wobec tego nie da się z nim walczyć, to jedyną możliwością jest dostosowanie się.
5 I to wyłącznie w tak samo zabudowanym otoczeniu!
„Środowisku dziennikarskiemu nie tylko nie patrzy się na ręce, ale nie próbuje się nawet zaglądać do jego głów. Wielkie media (...) potrafią najzupełniej bezkarnie z pogardą odnosić się do całych grup społecznych (na przykład do chłopów, do tradycyjnie wierzących Polaków albo do ludzi starszych).
Problem hegemonicznego stosunku mediów do polityki łączy się z fundamentalnym pytaniem o to, czy mając taką pozycję, media wciąż służą demokracji. Odpowiedź będzie twierdząca tylko wówczas, jeśli demokrację pojmujemy na sposób platoński, czyli jako najgorszy z ustrojów. Wielkie media -–i dotyczy to nie tylko Polski, lecz całego świata – obsługują te same ludzkie słabości, które uwypukla tak rozumiana demokracja: przede wszystkim lenistwo i niecierpliwość. Oczekujemy od mediów podanej szybko, prostej informacji. Im informacja jest bardziej wyczerpująca, dokładna, sprawdzona, tym trudniej nią manipulować. Jednak informacje takie są wypierane chociażby przez krótkie migawki telewizyjne, które przedstawiają rzeczywistość wybiórczo i powierzchownie, przez co możliwość manipulacji rośnie lawinowo.
Tendencja ta prowadzi w dużym stopniu do umacniania największej wady związanej z tak rozumianą demokracją – prostactwa. Nie jest to jednak wcale (tylko) prostactwo odbiorców medialnej sieczki, ale także, a może przede wszystkim, prostactwo tych, którzy tej sieczki dostarczają. Prostactwo szczególnego zresztą rodzaju, bo łączące się z pychą. Polega ono w pierwszym rzędzie na niezwykle niskim poziomie intelektualnych i moralnych wymagań, jakie media stawiają współczesnym polskim dziennikarzom. Wiedza o historii, geografii, gospodarce, kulturze – to wszystko jest zupełnie niepotrzebne. Ciekawość faktów, gotowość ich dociekania – nawet wbrew własnym, wyjściowym założeniom – to także jest na ogół zbędny balast w dziennikarskiej karierze. Wystarczy tupet i wiedza o tym, co dzisiaj mówią i piszą, czego oczekują przewodnicy mojego stada. I już dziennikarz sam czuje się przewodnikiem stada – stada czytelników, słuchaczy, a nade wszystko widzów. (...)
Pycha polega na poczuciu siły, wynikającej ze zmonopolizowania dostępu do (...) medialnej mównicy. Rośnie zaś jeszcze bardziej, kiedy łączy się ze swoistym poczuciem misji: „Teraz was, ciemna maso, pouczę, jak macie myśleć – albo raczej: jak macie nie myśleć. A żebyście nie myśleli, zabawię was – bo przecież tego chcecie. Ja będę myślał za was. Wy myślcie, że myślicie. A jak ktoś mnie, kapłanowi cywilizacyjnego/politycznego postępu, będzie w tej misji próbował przeszkadzać, to zniszczę go – zniszczę go siłą medialnych wzmacniaczy, jakimi dysponuję”.” (Andrzej Nowak „Portret medialnego hegemona”, „Europa” – dodatek do „Dziennika”, 25-26 VII 09)
Podobnie dowiadywaliśmy się teraz, że ataki na polskość i katolicyzm oraz wybielanie dawnych komunistów i esbeków są właśnie przejawami demokracji1. „Demokracja” miała polegać na tym, że do władzy doszli wywodzący się z dawnej opozycji „demokraci”, oraz na „wolności” – czyli na tym, że jednostka „może robić to, co chce”2. A więc także na walce z wiodącym jakoby do totalitaryzmu ekstremizmem, pełnym, oczywiście, „nienawiści” i pragnącym „narzucać”. Jednym z przejawów tego ekstremizmu miał być w „zoologiczny antykomunizm”, naród polski był „pełen nienawiści”, a Kościół katolicki - w przeciwieństwie do pragnących dla nas „wyzwalać” postkomunistów - nieustannie ograniczał „wolność jednostki” oraz „narzucał”.
„Demokraci” bezbłędnie wykorzystali wady pokolenia westmanów. Umieli największe łotrostwa ubrać w ładne słówka, które od czasu Romantyzmu były dla polskiej inteligencji świętością, a których znaczenie okres PRL-u, gdy brak możliwości uczciwego uczestniczenia w życiu publicznym kierował ludzi wyłącznie ku estetyce, rozdmuchał do niebywałych rozmiarów. Dmąc w trąbę idealizmu - często w oparciu o maksymalizm etyczny - zachęcali nas do działań głupich i szkodliwych dla Polski, lecz korzystnych dla siebie. Zwolnienie postkomunistów od jakiejkolwiek odpowiedzialności nazywali „prawdziwie chrześcijańskim wybaczeniem”. Twierdzili, że brutalne ataki na polskość to przejaw słusznej i przyjaznej nam samokrytyki narodowej – i że prawdziwie szlachetni ludzie powinni to popierać. Wykorzystywali przy tym zakorzenioną wśród polskiej inteligencji naiwną, pooświeceniową ideologię „polskich wad narodowych”. Przedstawiali też swoje akcje jako przejaw walki z tymi „wadami” – coraz to, rzecz jasna, dodając do ich katalogu nowe punkty. Nad sensownością oskarżeń nikt się nie zastanawiał – wystarczyła sama emocjonalna otoczka i aura bojowników z „komuną”.
Podobnie schemat całej westmańskiej legendy łemkowsko-bojkowskiej, po przesunięciu odpowiedzialności za operację „Wisła” z komunistów na Polaków, zaczął być wykorzystywany w powielanych w nieskończoność antynarodowych i antykatolickich schematach „obrony mniejszości”. Mało kto dziś zdaje sobie również sprawę, że jedno ze sztandarowych haseł „tolerancjonistów”: „wszędzie są ludzie źli i dobrzy” – pochodzi z powieści Karola Maya.
„Demokraci” walczyli jednak nie tylko z „narzucaniem” przez Kościół wartości. Z równym zapałem wojowali z wartościami już zakorzenionymi w ludzkich sumieniach, jako przejawem zacofania i zniewolenia.
„Wolność” – to było święte słowo ze słownika westmanów. Wolności przecież szukali, udając się na wędrówki, w imię wolności przeciwstawiali się „komunie”. Czasem nawet rozumieli tę wolność jako „robienie co się chce”. Śpiewali przecież:
Grosza nie mam, i nie będę
Nigdy swego domu miał,
Ale zawsze robić będę
To, co tylko będę chciał.
Ale przecież zakładali, że człowiek, który nie jest szują, np. komunistyczną, pewnych granic nie przekroczy, a wręcz przeciwnie – będzie chciał dążyć w dobrym kierunku. Nic dziwnego, że użycie tego słowa w nowym znaczeniu przez tych, których uważali za przywódców, spowodowało całkowitą dezorientację moralną westmanów. Teraz okazało się bowiem, że można, a nawet należy przekraczać wszelkie zasady etyczne, właśnie w imię „wyzwolenia jednostki”! „Demokraci” głosili, że przestrzegać należy tylko tych zasad, na straży których stoi prawo (czyt. policjant z pałką). Redukowało to ludzką motywację do strachu lub ślepego posłuszeństwa. I znowu – jakoś nie zauważyliśmy, że dokładnie do tego samego chcieli zredukować naszą motywację komuniści. Okazywało się również, że ludziom, którzy przekraczają granice moralne, nie wolno w żaden sposób tego utrudniać, bo jest to „ograniczenie ich wolności” – i przejaw totalitaryzmu, z którego „przecież właśnie wyszliśmy”.
Jak bowiem głosili nasi przewodnicy, złe jest wyłącznie szkodzenie komuś w sferze materialno-fizyczno-fizjologicznej. W szkodzeniu w sferze wartości niematerialnych nie ma nic złego. Każdy ma prawo wybierać je przecież, jakie chce (pod warunkiem, oczywiście, że wybiera właściwie, „wyzwalając się” z wartości niematerialnych coraz bardziej), nie przejmując się innymi ludźmi, bo na tym polega wolność. Stąd wniosek, że nie mają one tak naprawdę żadnego znaczenia. Na straży tej zasady powinno stać państwo „demokratyczne” i jego prawa. Wszystkie zaś wartości niematerialne nie tylko można, ale należy podważać, a to w imię „postępu”, polegającego na „wyzwoleniu jednostki” ze „zbędnych” ograniczeń – czyli takich zakazów i nakazów, których człowiek sam pilnuje, bo uważa to za słuszne. I zrozumieliśmy – to, co dotąd uważaliśmy za świętość, jest tak naprawdę błahostką – i to błahostką szkodliwą. Jeśli zaś będziemy tej dotychczasowej świętości bronić, staniemy się przeciwnikami demokracji, a zwolennikami totalitaryzmu – „faszyzmu” lub komunizmu. Myśleliśmy: „Że też nam nie przyszło do głowy, że życie bez tego czy tamtego jest nie tylko możliwe, ale i dobre”.
„Dlaczego masz to robić? – mówiono nam – Czy jakiś przepis prawny ci to nakazuje? Jesteś przecież wolnym człowiekiem!”. My zaś znów odpowiadaliśmy – „No, rzeczywiście – ...”. Nieraz ze smutkiem, bo przecież do tej pory nie wiedzieliśmy, że jakaś czynność, którą uważaliśmy za swój obowiązek, bez którego zresztą niemożliwe było wytworzenie tak cennej dla nas więzi z innymi3 – jest przejawem zniewolenia tylko dlatego, że wymaga wysiłku i że nie narzuca jej żaden przepis prawny.
Tożsamość środowisk turystycznych nie składała się z wartości ani materialnych, ani fizycznych czy fizjologicznych. Zaś na straży zasad współżycia międzyludzkiego, na których się te środowiska opierały, nie stało żadne prawo...
Nasza „wolność” stawała się stopniowo - samotnością4. Szybko też okazywało się, jak bardzo fikcyjna ta „wolność” była. Ograniczały ją z jednej strony przepisy prawne, które politycy mogli uchwalać, jakie tylko chcieli, oraz samowola ich wykonawców i „bezradność” aparatu państwowego wobec przestępczości, z drugiej – samowola pracodawców. Przeciwstawianie się temu było wykluczone, ponieważ byłaby to działalność samobójcza. „Dziwnym” trafem, im bardziej „wyzwalaliśmy się” z zasad, z więzi międzyludzkiej, z obowiązków wobec innych, tym więcej pojawiało się okoliczności, w których byliśmy zdani na czyjąś łaskę i niełaskę – i w których nie mogliśmy nic na to poradzić5. W tej sytuacji „demokraci” zaczynali wylewać krokodyle łzy nad naszą nieszczęsną dolą – wzywając, oczywiście, do poszerzenia kurczącej się wolności poprzez dalsze „wyzwalanie”.
Celem „demokratów” była bowiem budowa społeczeństwa, w którym, jak to określił tunezyjski komentator Mourad Belhaj na portalu „Le Post” (w odniesieniu do współczesnych Tunezyjczyków; za „Gazetą Wyborczą”6), „jak w dżungli każdy ma rację, póki ktoś siłą mu nie udowodni, że jednak się myli, póki silniejszy nie narzuci reszcie własnych pomysłów”. Tym silniejszym mieli być wciąż zorganizowani i posiadający w momencie przemian władzę (a w związku z tym możliwość nadużywania jej dla prywatnych celów) postkomuniści, oraz mający stanowić wsparcie dla nich zasobny w pieniądze kapitał zagraniczny. Budowa takiego społeczeństwa umożliwiała więc postkomunistom zachowanie pozycji w zmienionym ustroju.
Przewrotne użycie pojęcia wolności umożliwiało jednak naszym „demokratycznym” nauczycielom przedstawianie swojej polityki jako kontynuacji wolnościowej opozycji antykomunistycznej, a przeciwników – jako zwolenników totalitaryzmu i następców „komuny”. „Wyzwalanie” z wartości moralnych stawało się więc w ustach naszych przewodników dalszym ciągiem walki pod sztandarem „Solidarności”7. Na pewien czas udało się nawet „demokratom” usunąć skutecznie patriotyzm. Dowodzili oni ze zwykłą dla siebie demagogią, że skoro komuniści mieli stale patriotyzm na ustach, to każdy, kto odwołuje się do patriotyzmu, nie różni się od komunistów. Ludzie zaś pamiętali, że komuniści istotnie wiecznie powtarzali patriotyczne frazesy. Że mówiła o patriotyzmie też opozycja i że komuniści głosili go wyłącznie w kontekście „wiecznej przyjaźni z narodem radzieckim” – to nikogo już nie obchodziło. Opozycyjna działalność wszystkich, prócz samych „przywódców”, przestała bowiem nagle cokolwiek znaczyć, a wielu ludzi wskutek propagandy liberałów gospodarczych robiło wszystko, by zapomnieć, że kiedykolwiek brali w niej udział.
Gdy na kogoś te metody nie wystarczały, zawsze można było przedstawić swoje poglądy jako przejaw „zachodniości” i nastraszyć według wzorów liberałów gospodarczych: „Nie chcesz popierać Zachodu? To co – wolisz popierać Wschód?”. Wschód – czyli Rosję, komunizm. Uproszczenia stawały się bowiem coraz większe - przeniesiono kult kapitalizmu i wolności oraz związane z tym czarno-białe myślenie na uwielbienie Zachodu jako takiego. Idealizowano na tej zasadzie również Niemców (m. in. przypisywaniem im nieaktualnych już zalet), starając się to stopniowo łączyć z wybielaniem ich historii, a w końcu jej idealizacją na bazie połączenia kultu Zachodu ze schematem łemkowsko-bojkowskim. Dochodziło do tego, że przedstawiano nam Niemców jako wzór kultury osobistej, a gdy ktoś zwrócił uwagę na kłócące się z tym obrazem obyczaje, odpowiadano, że to tylko taka odrębność kulturowa – i nam ta odpowiedź wystarczała. Wmawiano nawet Polakom – tak zakompleksionym, tak łasym na gadżety, byle z Zachodu – megalomanię narodową, co niszczyło resztki oporu przed bezmyślnym uwielbieniem Zachodu i politycznie poprawnym wstydem z powodu wszystkiego, co polskie.
Ba - w imię naszej przyjaźni z Zachodem, a obrażania się na Rosję, gotowi byliśmy nawet „uniezależnić się gospodarczo” od niej – czyli pozwolić na wyparcie z jej rynków polskich produktów żywnościowych przez niemieckie i holenderskie.
Oczywiście, głoszenie poglądów antypolskich dezorganizowało społeczeństwo, ponieważ powodowało, że polskość źle się kojarzyła. Wywoływano więc sytuację, w której ludzie szerokim łukiem omijali wszystko, co tylko miało związek z polskością – jedynym sztandarem, pod którym społeczeństwo mogło się zjednoczyć przeciw samowoli swoich władców. Tym mocniej więc staraliśmy się uciekać na jedyne pole, jakie nam zostało – na pole indywidualnego zarobkowania, tak usilnie wskazywane nam zresztą przez liberałów gospodarczych. Realizacja koncepcji „wolności”, polegającej na kierowaniu się zachciankami, rychło zresztą zaczęła uniemożliwiać jakąkolwiek oddolną organizację.
Prócz przerzucenia odpowiedzialności ze wszystkich, z którymi się sympatyzowało, na ogół Polaków (czy katolicyzm) i wewnętrznego skłócenia tych drugich, „demokraci” osiągali jeszcze dwie rzeczy. Po pierwsze, inicjatorzy tych działań nieustannie znajdowali się „na topie”, co przekładało się również na sprzedawalność ich gazet. Przede wszystkim jednak, umożliwiało to tworzenie tematów zastępczych, kryjących brak inicjatywy, nieudolność i zwykłe afery „słusznych” rządzących. Gdy tylko wychodziła na wierzch jakaś afera, pewne środowiska znajdowały natychmiast jakiś przejaw dyskryminacji kobiet8, albo polskiego antysemityzmu. Temat afery przestawał się liczyć, wszyscy mówili tylko o feministkach czy antysemityzmie. Zarazem zaś przy pomocy manipulacji i demagogii dbano, żeby pogląd bliższy naszym „przywódcom” i postkomunistom był „na wierzchu”.
Akceptowanie tego wszystkiego przychodziło nam łatwo, bo przecież od kiedy okazało się, że w sprawie tak podstawowej i uważanej za absolutny pewnik, jak nasza wizja kapitalizmu, nie mieliśmy racji, uznaliśmy, że możemy też nie mieć racji w czymkolwiek innym. Wielu z nas przyjmowało więc to wszystko, bo uważali samych siebie za głupców. Inni - bo tak wspaniale, czysto, moralnie i idealistycznie to brzmiało. Myśleliśmy, że sama pozytywność sformułowań i opozycyjna przeszłość głosicieli świadczy o racji moralnej. Na tle swoich własnych słów nasi „przywódcy” zdawali się herosami. Nie wiedzieliśmy, że nasz idealizm i nasze konwencje literackie, które traktowaliśmy jak świętość, zostały po prostu spożytkowane przez „przywódców” do ich własnych celów. Byliśmy tak przekonani o słuszności lub przynajmniej dobrej woli tych, którzy takie poglądy głosili, że dawaliśmy zbywać się lada frazesem.
Często przyjmowano „jedynie słuszne” poglądy pod naciskiem otoczenia, któremu nawet nie przychodziło do głowy, że można myśleć inaczej, niż tego wymagają „demokratyczne media w wolnym kraju”. Hasełkowe pustosłowie zaczynało żyć w społeczeństwie własnym życiem – zwłaszcza, gdy się okazywało, z jaką łatwizną moralną i umysłową się ono łączy. Często nawet ludzie, którzy deklarują się jako przeciwnicy tej opcji politycznej, powtarzają jej hasła bezmyślnie. Gdy zwróci się im uwagę, że cytują np. „Gazetę Wyborczą” – odpowiadają zdumieni lub oburzeni: „Nie czytam „Wyborczej”!”. Tak, jakby to miało jakiekolwiek znaczenie...
Szczególnie liberalna „wolność” – która przecież tak mocno dotyczyła nas samych - docierała do tych, którzy tak z „demokratami” jako ludźmi, jak i z ich programem politycznym nie chcieli mieć nic wspólnego. Ułatwiała ona nam przecież znakomicie życie osobiste (na krótką metę, oczywiście), o czym przekonywaliśmy się rychło, w miarę, jak brak dawnych, westmańskich wartości przestawał nas uwierać.
Nie znaliśmy więc nieraz pochodzenia jakiegoś poglądu, lub zapominaliśmy o nim. Toteż wydawało się nam, że jest on po prostu właściwy dla naszego środowiska czy dla ogółu społeczeństwa, zwłaszcza dla jego warstw wykształconych. To ostatnie przekonanie takie było zresztą z kolei następnym poglądem, głoszonym przez wspomniane media i zaczynającym z czasem żyć w społeczeństwie własnym życiem, i tak w kółko...
Przyzwyczajenie własne i otoczenia oraz łatwizna sprawiły w końcu, że dostosowywaliśmy swoje postępowanie do „demokracji” już automatycznie, nawet bez ideologicznego dopingu. Dlatego nawet bankructwo idei „demokracji” oraz głoszących je „autorytetów” nie jest już w stanie tych przemian odwrócić.
Zarazem „demokraci” zaczęli propagować inny pogląd – że ten, kto im bez zastrzeżeń wierzy, myśli „niezależnie”. Na tej zasadzie z czasem uznawaliśmy poglądy głoszone przez „demokratów” za nasze własne. Ba, każdy z nas zaczynał wierzyć, że on sam na ten pomysł wpadł! Jakoś nie przychodziło nam do głowy, że trochę dziwna jest sytuacja, w której na dokładnie te same poglądy „odkrywają” niezależnie od siebie równocześnie setki tysięcy osób.
O tych zjawiskach w odniesieniu do późniejszych czasów mówi Przemysław Gintrowski, bard i kompozytor, dawny współpracownik Jacka Kaczmarskiego (wywiad J. Lichockiej, „Śpiewam w drugim obiegu”, „Rzeczpospolita”, 24. 01.09):
„Jakby Polacy mieli takie hoffmanowskie różowe okulary i patrzyli przez nie na ten świat. Te różowe okulary założyli im specjaliści od rządowej propagandy i wspierająca ich większość mediów, a oni nie bardzo wiedzą, jak się przed tym bronić. Może w ogóle nie wiedzą, że się należy bronić. Że żyją w PR-owskiej rzeczywistości. W komunizmie było z tym łatwiej, wiadomo było, co jest propagandą władz i jak ją traktować. Kłamstwo było odczytywane na kilometr.
Jak nadawano „Dziennik Telewizyjny” o 19.30, to wiedzieliśmy, że posypie się setka kłamstw i byliśmy na to w jakiś sposób uodpornieni. W stanie wojennym, sprzeciwiając się temu, wychodziliśmy o tej godzinie na spacery. Teraz się wierzy we wszystko, bez tamtego antybiotyku, jakim byliśmy zaszczepieni na komunistyczne kłamstwa. Teraz fałsz znów dominuje, ale podany jest sprawnie, nowoczesnymi metodami. Pytanie, czy nam kiedyś te okulary z nosa spadną? To rzecz jasna zależy tylko od nas, ale zwykle jest też tak, że trzeba się mocno potknąć, by okulary spadły.”
Przybyło stołów bilardowych
I na ulicach Ameryka,
Dokoła – podgolone głowy
I disco polo gra muzyka.
A w telewizji jakiś młodzik
- Nie wiedzą diabli, skąd się wziął -
W zasadzie nic mu nie wychodzi,
Za to co chwila krzyczy: „Łoł!”
Łoł! Tok szoł!
Ktoś przed kamerą spodnie zdjął.
Powiedział ile razy może,
I z kim od wczoraj dzieli łoże.
Europejczyk, a nie żaden koł...
(grupa „Pod Budą”)
Każdy, kto pamięta tamte czasy, z pewnością pamięta również, jak łatwo przyjmowaliśmy medialną propagandę i jak bardzo bezbronni byliśmy wobec steku obelg, lejącego się ze stronic gazet i ekranów telewizyjnych, jak strasznie serio traktowaliśmy te wyzwiska, robiąc wszystko, żeby na nie nie zasłużyć. Oczywiście, nie mogło to przynieść żadnego skutku, bo ustępstwa zachęcały tylko naszych nauczycieli do coraz większej radykalizacji.
Koncepcje naszych przewodników były takie łatwe moralnie! Jedni i drudzy mówili nam, że w raju na Ziemi będziemy mieć mniej obciążeń. „Demokraci” wymagali od nas przede wszystkim porzucenia moralności, a więc wysiłku, by stawać się lepszym, a przynajmniej nie stawać się gorszym. Liberałowie gospodarczy skupiali się na burzeniu w imię „modernizacji” i „wyzwolenia jednostki” wszystkiego, co pozostało po PRL-u, głosząc, że jest to „socjalistyczne”. Nie obchodziło ich, że na to pracowały często pokolenia w czasach, kiedy PRL nie istniał jeszcze nawet w planach. Głosili oni nawet, że sam postęp moralny jest komunistyczny!
„Wyzwalanie” wszystkich ze wszystkiego oba stronnictwa uzasadniały tak samo. „Demokraci” motywowali to tym, że „tak jest na Zachodzie”, a Zachód jest bogatszy, a więc – lepszy. Tę samą dokładnie argumentację można było znaleźć u liberałów gospodarczych. Jedyną różnicą była kolejność wniosków: liberałowie gospodarczy uważali, że należy naśladować bogatszego („bogatszy ma rację”), a Zachód jest bogatszy, zaś „demokraci” – że należy naśladować Zachód, a dowodem na to, że należy to robić, jest to, że jest on bogatszy. Jedni i drudzy uzasadniali to w ten sposób, że poziom cywilizacyjny – pojęcie kojarzące się ze wszystkim, co pozytywne - utożsamiali z zamożnością, a ściślej - z poziomem konsumpcji. Oczywiście, to oni decydowali o tym, jakie są te charakterystyczne, warte naśladowania cechy Zachodu, różniące go od Polski9. Szli w absurdalności jeszcze dalej: zbierali ze wszystkich krajów tego Zachodu – tak przecież się różniących od siebie - takie cechy, jakie ich satysfakcjonowały – i lepili z tego wzorzec, do którego mieliśmy się wszyscy dostosowywać. Prostacka, ordynarna manipulacja!
Materializm głoszono też zresztą wprost przy okazji pogłębionej refleksji, która mimo ogólnej płycizny umysłowej czasami miała miejsce. „Demokraci” widzieli w jego przejawach: bezideowości, likwidacji więzi międzyludzkiej i zajęciu się indywidualnym zarobkowaniem10 - ochronę przed tak niecnymi postawami, jak „narzucanie”, fanatyzm, „wykluczenie” (w tym nacjonalizm) i antysemityzm, ew. zoologiczny antykomunizm – będącymi jakoby nieuchronną konsekwencją ideowości i istnienia wspólnoty11. Sądzono na tej podstawie nawet, że dzięki materializmowi da się zapewnić pokój na świecie. Wnioski „demokratów” były tu zresztą identyczne z wnioskami liberałów gospodarczych, wierzących w „koniec historii” i w związku z tym brak wojen. Czyli znów walczyli oni – tylko w imię czegoś akurat odwrotnego – o to, o co liberałowie gospodarczy wojowali w imię antykomunizmu12.
Wszystko to nie przeszkadzało to „demokratom” popierać protestów antyglobalistów przeciw konsumpcjonizmowi – będącym po prostu praktycznym przejawem materializmu. Wydaje się przy tym, że „demokraci” ani nie zdawali sobie sprawy z nielogiczności tego, ani nie głosili tych bajek w celu świadomej manipulacji. Oni po prostu nie wiedzieli, że poglądy i wynikające z nich zjawiska stanowią pewne całości i nie można sobie w nich dowolnie przebierać, ani ustawiać ich według swojego widzimisię. W ich światopoglądzie głęboko zakorzeniło się bowiem przekonanie, że w sferze idei logika nie ma znaczenia – ważne jest ładne brzmienie jakiegoś poglądu i płynące z niego doraźne korzyści polityczne. Oba sprzeczne poglądy zaś niewątpliwie ładnie brzmiały – i oba przynosiły korzyści. „Demokraci” świetnie zdawali sobie bowiem sprawę z jałowości antyglobalistycznych protestów, umożliwiającej kanalizację niezadowolenia.
***
Oba stronnictwa naszych przewodników miały niezawodne sposoby na zyskanie przewagi psychicznej nad nami – niezależnie od tych, na których zastosowanie pozwalała im koniunktura polityczna. „Demokratom” umożliwiał to image „autorytetów moralnych”. Liberałowie gospodarczy takiego atutu nie mieli. Pomagała im jednak bardzo ich giętkość światopoglądowa. Liberałowie gospodarczy często świetnie zdawali sobie sprawę, że ich poglądy są nie do obronienia z logicznego punktu widzenia (czego przykłady podaję w następnym rozdziale). Zarazem byli pewni, że jakoś ich bronić trzeba, bo w przeciwnym razie zwycięży komunizm – jedyna dla liberalizmu alternatywa. Musieli więc manipulować, sądząc, że to jedyna droga, umożliwiająca zwycięstwo w walce z komunizmem.
Poglądy liberałów gospodarczych – wtedy, gdy opierały się na argumentacji pozytywnie brzmiącej - stanowiły zespół politycznych gierek i socjotechnicznych sztuczek. Ich głosiciele często przedstawiali liberalizm w różny, sprzeczny sposób w zależności od tego, z kim rozmawiają. W rozmowie z przeciwnikiem liberalizmu gospodarczego stawiali sobie tylko jeden cel: aby ich ideologia zaczęła się kojarzyć rozmówcy z czymś dobrym. Stosowali więc uniki, pod wpływem nacisków wycofując się z głoszonych przez siebie poglądów, reinterpretując je i przedstawiając w lepszym świetle. Starali się wówczas np. przypisać głoszonej przez siebie ideologii cechy, które przy innych okazjach ostro zwalczali jako przejaw komunizmu – jeśli tylko mogło to zwiększyć poparcie dla liberalizmu. Przyciśnięci, zaczynali nawet zauważać wartości niematerialne – ba, wspierać je, krzycząc jednak oczywiście, że to, co je niszczy, to socjalizm i że dla ich ocalenia trzeba więcej „wolności”! Nam te ich odpowiedzi wystarczyły – bo nam wystarczała każda odpowiedź.
Królowała u liberałów tych zasada: najlepiej nie myśleć, tylko wyćwiczyć się w błyskotliwej sofistyce. Nie dyskutować rzeczowo, tylko prezentować „linię obrony”. Rzecz jasna, zmuszało to liberałów gospodarczych do wyuczenia się, w jakich okolicznościach (zależnych od stanu emocjonalnego rozmówcy) głosić pogląd taki, a w jakich – przeciwny. Oczywiście, woleliśmy zamykać na to oczy.
Czasami zresztą liberałowie gospodarczy sprawiali wrażenie, jakby mówili szczerze. Jakby naprawdę wierzyli, że realizacja ich poglądów doprowadzi do stworzenia wszystkiego, co najwspanialsze. Wyuczyli się samoolśniewania wspaniałością liberalnych wizji od co bardziej ideowych przedstawicieli swojego stronnictwa. Ci byli często olśnieni własnymi wizjami tak, że w takich wypadkach w ogóle wyłączali poczucie logiki i zdawało im się, że z wcieleniem w życie liberalizmu gospodarczego musi się łączyć wszystko, co najcudowniejsze, a kto jest przeciw liberalizmowi, jest też przeciw realizacji tego. „Masz takie i takie dążenia? O.K., liberalizm gospodarczy to tak wspaniały ustrój, że na pewno je spełni!13” Innym słowem, żeby oszukać innych, musieli najpierw oszukać siebie.
***
Nasza idealistyczna kapitulacja skłóciła dużą część polskiej inteligencji z resztą ludności, która widziała w „procesach rozwojowych” demoralizację i zamianę Polski w kraj Trzeciego Świata. Fakt, że to właśnie ludzie wykształceni stanęli po stronie tych procesów, umożliwił jednak ich inicjatorom przedstawianie opinii owej reszty jako efektu braku wykształcenia i w ogóle zacofania. Uznanie liberalizmu i komunizmu za dwie jedyne możliwości, a komunizmu za okres zacofania i biedy spowodowało, oczywiście, utożsamienie tego „zacofania” z komunizmem – szczególnie, że prości ludzie w zniechęceniu istotnie zaczynali głosować na postkomunistów.
Dopiero dziś pojawiają się w „Gazecie Wyborczej” opinie, że inteligencja to środowisko zanikające, zacofane (!), bo teraz trzeba stawiać na „nowoczesną” „klasę średnią” – która raptem i nie wiadomo z jakiego powodu się z tej inteligencji wyłoniła, gdy do tej pory dziennik ten w ogóle nie widział potrzeby takiego rozróżnienia. Widać, „autorytety moralne”, wykorzystawszy już polską inteligencję w maksymalnym stopniu i przekonawszy się, że więcej się wycisnąć z niej nie da, zaczynają pokazywać jej „gest Kozakiewicza”.
***
„Solidarność” znalazła się zaś raptem pod podwójnym ostrzałem. Postkomuniści oskarżali ją o wprowadzenie „kapitalistycznej niesprawiedliwości społecznej” (której byli głównymi beneficjentami i w niemałym stopniu – twórcami!). Liberałowie gospodarczy - napastowali za „komunizm większy od komunistów”. Gdy mówiono o przemianach po 1989 r. źle, oskarżano związek jako całość, natomiast gdy mówiono dobrze – zasługi przypisywano twórcom nowego systemu, wywodzącym się z opozycji. Tak na zdrowy rozum – należało się zastanowić, dlaczego oba stronnictwa polityczne, głoszące sprzeczne ze sobą zarzuty – atakują bezpośrednio „Solidarność”, natomiast nie prowadzą między sobą walki w dziedzinie oceny tego ruchu, jak to ze sprzeczności ich zarzutów powinno było wynikać. Albo – dlaczego za negatywne skutki przemian po 1989 r. odpowiadać mają ludzie, którzy wówczas zostali odsunięci od wpływów, a nie odpowiadać – ci, którzy nie tylko po 1989 r. znaleźli się we władzach państwowych, ale przemiany następowały wręcz według ich koncepcji14.
Niestety, na nas, inteligenckich członkach i sympatykach „Solidarności” – znów ogromne wrażenie robiła estetyka, piękne i brzydkie słówka – dużo większe, niż logika. Atak ze strony ludzi, których uważaliśmy wszak za swoich przywódców – bo propaganda liberałów gospodarczych początkowo wiązała się głównie z „przywódcami inteligenckimi” – dodatkowo nas załamał. Nie byliśmy zresztą przygotowani na taki atak w rzeczywistości, która miała wszak być rajem na Ziemi, Bieszczadami aż po wyspę Wolin. Skapitulowaliśmy i przestaliśmy uznawać „Solidarność” jako taką za coś dobrego.
Opozycyjność antykomunistyczna – niezależnie od tego, czy czynna, czy bierna – zaczęła być czymś wstydliwym.
Jedynym, którym wciąż wypadało przyznawać się do opozycyjności, byli oczywiście twórcy nowego systemu. Oni byli przecież dalej pozytywnymi bohaterami, a poza tym wszak jako jedyni wiedzieli, o co walczą. Wykorzystali też tę szansę całkowicie, głosząc, że tylko oni przeciwstawiali się komunizmowi. Dochodziło to do karykatury, jak w przypadku pewnego polityka, który jakoby obalił komunizm we dwoje z żoną. Monopol na działalność opozycyjną dawał mandat na dzielony tylko z postkomunistami monopol w rządzeniu Polską po 1989 r. i umożliwiał przedstawianie wszystkich przeciwników jako ludzi pozbawionych zasług, a zatem moralnego prawa do współdecydowania.
Być może też, że ci inteligenci, którzy brali udział w czynnej politycznej działalności opozycyjnej w czasach PRL, a wciąż nie chcieli o tym zapomnieć, tłumaczyli sobie, że to, co robili, było widać bez znaczenia, a za to działania Kuronia to ho, ho, ho! Klimat tego okresu dobrze oddaje fragment artykułu Lecha L. Przychodzkiego „Długie, pocztowe mosty” („Obywatel”, 2 (34)/2007). Wspominane w nim „elity” Lublina mogą być elitami polityczno-biznesowymi, które po 1989 r. stały się przedmiotem podziwu i naśladowania ze strony ogółu inteligencji:
„Na stancji [Roman „Tytus” Muszyński] zamieszkał wspólnie z Longinem Szparagą (zm. nagle we wrześniu 2006 r. na wylew krwi do mózgu), studentem polonistyki, tatarskim szlachcicem spod Szydłowca. Rok potem obaj znaleźli się w ekipie „Ogrodu-2”, Longin jako teoretyk literatury i happener, Romek głównie jako plastyk, twórca przewrotnych plakatów semantycznych i fotograficzny dokumentalista imprez grupy.
-„Longin to jeden z tych, którzy mnie kształtowali. Pomimo jego wad – co rzadko się zdarza – pamiętam go jako niesamowicie szczerego i dobrodusznego człowieka. Całkiem mu były obce – rywalizacja, zawiść, „sadzenie się”... Solidarnościowym podziemiem nie chwalił się nigdy. I nikomu. To właśnie do samego końca w nim nie zanikło, ale też raptem przestało społecznie cokolwiek znaczyć. Nie mieścił się w kanonach współczesnego świata. Lepiej ludziom, którzy grają wyuczone role. Dobroduszność narażała Longina na śmieszność. Doskonale czuł się za to wśród ludzi prostych. Przez nich był akceptowany i szanowany. „Elity” Lublina go unikały – kpił z ich naskórkowości i swoim życiem pokazywał, że można inaczej” – tyle Roman o zmarłym przyjacielu.”
Z czasem dla ułatwienia zresztą wszystko, co funkcjonowało dawniej, a nie pasowało do „nowoczesnej rzeczywistości”, zaczęto nazywać w ramach coraz większego oswojenia się z nową sytuacją - „komunizmem”. Tych, którzy głosili takie poglądy, nie obchodziło, że ten „komunizm” mógł istnieć wieki przedtem: dla nich liczyła się tylko rzeczywistość zimnowojenna. Dlatego pewnie, podczas gdy solidarnościowcom wmawiano, że o taką właśnie Polskę walczyli, nikt nie odważył się czegoś podobnego powiedzieć żołnierzom podziemia antyhitlerowskiego i antykomunistycznego. Jak niegdyś rewolucjoniści francuscy i komuniści, tak teraz liberałowie gospodarczy zaczynali historię kraju, w którym żyli, od zera. Tak się jakoś dziwnie składało, że tym „rokiem zero” był dla nich rok dojścia do władzy Gomułki...
Skoro z pamięci zbiorowej usiłowano wyrzucić tłumy robotnicze, trudno się dziwić, że dużo łatwiej poszło to z mniej widowiskowymi grupkami wędrujących po Polsce inteligentów.
***
Atak na westmanów był niespodziewany, ze wszystkich stron na raz, bez żadnej pomocy z czyjejkolwiek strony, w momencie, w którym ludzie zaczęli odprężać się po latach walki. Zbyt wcześnie zwinięto też sztandar alternatywności kultury, myśląc, że przejdzie ona do oficjalnych publikatorów automatycznie. Nic takiego się jednak nie stało.
Nagłemu zupełnemu zniknięciu klimatów westmańskich z mediów – o ile nie można było ich podciągnąć pod komercję i wykorzystać jako rodzaju reklamy, także nie należy się dziwić. W nowej rzeczywistości tolerowanie „wentylu bezpieczeństwa” w postaci „prerii”, krainy wolnej społeczności wędrowców, przestało być rządzącym potrzebne. Teraz jego rolę miała spełniać wiara w Niewidzialną Rękę Rynku, nieziszczalne nadzieje, że obecnie wszystko będzie zależeć wyłącznie od naszej własnej pracy zarobkowej, działające już ewidentnie na korzyść „elit” polityczno-gospodarczych. Nieziszczalne - bo w rzeczywistości po dawnemu decydowały o wszystkim znajomości – tyle tylko, że dołączyła do nich, jako dodatkowy czynnik, korupcja pieniężna. Jedyny zaś rezultat naszej naiwnej wiary był taki, że dostarczała ona wielkich zysków postkomunistom i kapitałowi zagranicznemu - oni to bowiem stali się panami gospodarki, żerującymi na pracy Polaków. Im więcej bowiem owoców naszej pracy przepływało do kieszeni tych ludzi, im mniejsze mieliśmy z niej korzyści, tym bardziej staraliśmy to nadrabiać w jedyny zgodny z naszą wiarą w kapitalizm sposób, czyli więcej i intensywniej pracując zarobkowo. Czego jedynym efektem było dostarczenie jeszcze większych zysków naszym panom, itd. My jednak gotowi byliśmy wierzyć, że nasi panowie posiadane przez siebie pieniądze zawdzięczają... własnej pracowitości. Bo czemu mieliby je zawdzięczać w kapitalizmie – najwspanialszym ustroju dla pracowitych?
***
Nałożył się na to dodatkowo rozłam w środowiskach dawnej opozycji. Rozpad wspólnej drogi całej opozycji był nieuniknioną konsekwencją możliwości dostępu do władzy. Dawniej łączył nas wspólny wróg, a formy oporu były do zaakceptowania dla każdego z nas – toteż mogliśmy trwać w nim wspólnie. Teraz otworzyły się szanse własnej „pozytywnej” działalności programowej, nie tylko przeciwstawiania się „komunie”.
Nieraz zwraca się uwagę na fakt, że po zakończeniu walki ze wspólnym wrogiem zaczynają się między Polakami spory. Robi się z tego jakąś szczególną cechę Polaków – jest to nawet jeden z filarów doktryny „wad narodowych”. Tymczasem jest to po prostu sprawa naturalna i nie do ominięcia – nie tylko w Polsce, ale w każdym państwie nieabsolutystycznym, którego istota polega przecież na naradzaniu się, nie na posłusznym wykonywaniu rozkazów. Spory są wszak nieodłącznie z naradzaniem się związane. Jesteśmy wprawdzie karmieni wizją Zachodu, gdzie tej „kłótliwości” jakoby nie było – ale też za typowe państwo tego „Zachodu” uznaje się rządzone wojskowym drylem dawne zamordystyczne, fuehrerowskie Niemcy, jako żywo nic niemające wspólnego z obywatelskością, demokracją, czy nawet państwem cywilnym. Wymagamy od siebie niemożliwości: tego, żeby w ustroju republikańskim działać w ten sam sposób, jak w wojskowym. Z wielkim upodobaniem poglądy takie głoszą „demokraci” – skąd płynie wniosek, że jeśli ktoś u nas nie dorósł do demokracji – to właśnie oni15.
Same spory nie musiały więc nic znaczyć – niestety, programy nowych partii oparte były na odmiennych światopoglądach i stąd dawną opozycję musiała opanować wzajemna wrogość. Nie sprzyjał też jakiemukolwiek porozumieniu fakt, że wielu ludziom przynależność do kierownictwa oficjalnych partii uderzyła do głów. Tym bardziej nie sprzyjała propagowana przez „demokratów” „wolność”, przerabiająca takie nieodpowiedzialne zachowania na ideologię.
Nie znaczy to, oczywiście – jak sugeruje motto tej książki ze strony westmeni.pl i jak się często dziś myśli - że wspólna płaszczyzna, jaką stanowiła turystyka kwalifikowana, powinna zaniknąć wraz z jednością inteligencji opozycyjnej, jako niepotrzebne już teraz narzędzie walki. Nie powstała ona bowiem wcale do „walki z komuną”, tylko dużo wcześniej i pełniła też liczne pozapolityczne role, które politycznymi mogły czynić tylko totalitarne ambicje rządzących. Nie zmieniał tego nawet kontekst polityczny Wędrówki, utożsamienie jej z wyidealizowaną wizją Dzikiego Zachodu – której sztuczne skompromitowanie zadało naszej tożsamości największy cios. Że na ruch tego typu było w dalszym ciągu zapotrzebowanie, świadczy fakt, że kontynuatorzy środowisk turystycznych – grupy rekonstrukcji historycznych - również składają się z ludzi o najrozmaitszych światopoglądach. Czyli jakoś jest to możliwe.
Początek III RP oznaczał „odmrożenie” podziałów politycznych sprzed wojny. Pojawili się znów piłsudczycy, chadecy, socjaliści. Jednak obok nich istnieli też postkomuniści oraz liberałowie różnych odmian. Wykorzystując nieprzystawalność polityki konkurentów do obecnej rzeczywistości i świeżość pamięci o PRL-u oraz zręcznie manipulując opinią publiczną, praktycznie zmonopolizowali oni scenę polityczną według opisanego już schematu.
Scena polityczna podzieliła się więc na tych, którzy głosili teoretyczną zgodę z Kościołem i liberalizm gospodarczy („prawica”), na tych, którzy głosili walkę z Kościołem i liberalizm moralny, a liberalizm gospodarczy maskowali częściowo socjalistycznymi frazesami („lewica”), oraz piłsudczyków, których gazeciani politolodzy usiłowali i usiłują bez skutku upchnąć w którejś z dwóch wyżej wymienionych szufladek16. Część „lewicy”, a mianowicie „demokraci”, próbowała początkowo, akcentując swój rzekomy pluralizm światopoglądowy, wypromować się jako „centrowy” pomost między „prawicą”, a „lewicą”, łączący antykatolicyzm, wojujący kosmopolityzm i fiskalizm z poparciem dla gospodarczej wolnoamerykanki i likwidacji cywilnych funkcji państwa, które miały być przejęte przez „rynek”17. Od tych, którzy mieli pozostać „lewicowcami”, „centrowcy” ci różnić się mieli jawną obecnością liberałów gospodarczych we własnych szeregach i większą jawnością we wspieraniu ich poglądów. Na szczęście się te plany jednak nie udały i „demokraci” zostali zaliczeni ostatecznie do „lewicy” 18.
Odłamów liberałów gospodarczych było kilka.
Liberałowie gospodarczy „bezprzymiotnikowi”, ci „klasyczni”, to byli jacyś dziwni, inni całkiem od nas ludzie, jakby wychowani w materialistycznej probówce, izolującej ich od pokolenia westmanów. Przypominali bardzo aparatczyków z PZPR. Nic dziwnego – też byli ortodoksyjnymi materialistami (podobno zresztą często wywodzili się z SB), a liberalizm gospodarczy był faktycznie zbyt świeżym nabytkiem w Polsce, by nasiąknąć jakimiś miejscowymi klimatami (inaczej było ze zdobywającymi później powodzenie „konserwatywnymi” liberałami). „Bezprzymiotnikowcy” zupełnie nie rozumieli naszych aspiracji i dążeń. Prędzej wspólne tematy z westmanami miało „lewicowe” skrzydło „demokratów”. Ku swojemu zdumieniu dowiedzieliśmy się, że ci „bezprzymiotnikowcy” - to są właśnie bojownicy prawdziwego kapitalizmu.
„Konserwatywni” liberałowie głosili z całą szczerością to, czego mający realne ambicje polityczne liberałowie „demokratyczni” i liberałowie „bezprzymiotnikowi” nie mieli odwagi powiedzieć. Dlatego pełnili ważną funkcję „pożytecznych idiotów”, przyzwyczajając Polaków do obcych im idei liberalnych, oraz starając się je „ubrać” w otoczkę strawną dla ogółu poprzez zużytkowanie dla potrzeb liberalizmu całej polskiej tradycji. Wskutek kabaretowego sposobu zachowania się nie tworzyli dla pozostałych gałęzi liberalizmu żadnej konkurencji. Nawet wyzywanie pozostałych odmian liberałów gospodarczych od „lewaków” powodowało jedynie większą ich popularność w społeczeństwie, wyrabiając im opinię umiarkowanych.
Liberałowie „demokratyczni” (nie mylić z Kongresem Liberalno-Demokratycznym) stanowili część środowiska „demokratów” i od pozostałych odłamów liberałów gospodarczych różniło ich to, że w żaden sposób nie chcieli wojować z rzeczywistym „lewactwem”, ani z „postkomuną”19. Nie wiedzieliśmy, że oni jedyni z liberałów gospodarczych – wcale nie „konserwatywno”-liberalni pseudoekstremiści – byli w swoich poglądach konsekwentni.
Zaczęliśmy mieć tylko dwie możliwości kontynuacji naszej drogi w obecnym świecie: albo znaleźć się w obozie egoistycznych „zarobasów”, albo – zostać wepchniętym w jedną klikę z postkomunistami – którzy zresztą nieoficjalnie wyznawali dokładnie te same poglądy, co ich teoretyczni przeciwnicy. Co najwyżej, mogliśmy jeszcze szukać pewnej autonomii w poglądach piłsudczykowskich, różniących od pozostałych odmienianiem przez wszystkie możliwe przypadki patriotycznych haseł. Czwartą grupą byli ci, którzy chcieli kontynuować „bieszczadzko-zakapiorski” styl życia – indywidualną ucieczkę na peryferie. Niby można to było w dalszym ciągu robić – nikt przecież nie zabraniał. Ponieważ jednak zabrakło społecznego zaplecza, dawniej tworzonego przez westmanów, ci ostatni szybko przestawali się liczyć dla kogokolwiek, poza samym sobą. Wkrótce zresztą wciśnięto ich w pseudobuddyjsko-„lewicową” szufladkę.
I tak przestała istnieć wspólna podstawa, łącząca dotąd westmanów.
Tych, którzy wciąż w rozpad opozycji nie wierzyli, którzy chcieli żyć i myśleć jak przedtem, czyli właśnie (jak pisał Piotr Semka), tych szczerych i prostodusznych - inaczej mówiąc – idealistycznych - a zwłaszcza tych, którzy nie chcieli zrozumieć, że byli figurantami (dokładniej: mięsem armatnim), łatwo przyciągnęli do siebie „demokraci”. „Demokraci” przedstawiali siebie bowiem jako dziedziców dawnej jedności opozycji. Opierali ten pogląd na głoszonym przez siebie, rozdmuchiwanym wciąż pseudoidealizmie i ciągłym powtarzaniu słowa „wolność”, przedstawianych jako przejawy kontynuacji idei „Solidarności”, a także na rzekomym łączeniu w swoich szeregach „wszystkich środowisk opozycyjnych – prawicy i lewicy” („oszołomy” się nie liczyły). Pokazywali swoją propozycję nie jako rewolucję, a jako dostosowany do nowych warunków dalszy ciąg poglądów „solidarnościowych”, poglądów pokolenia westmanów.
„Demokraci” atakowali przy tym w niewybredny sposób wszystkie te dawne środowiska opozycyjne, które się z nimi nie zgadzały. W dalszym jednak ciągu mogli przedstawiać siebie jako przywódców inteligencji20, ponieważ byli jedynym środowiskiem politycznym dawnej opozycji, posiadającym pewne wyrafinowanie estetyczne. Tworzyli w ten sposób w coraz bardziej pozbawionym estetyki świecie medialnym jakby klimatyczną oazę, przyciągającą spragnionych. Równocześnie jednak propagowali odmóżdżające i demoralizujące poglądy „demokratyczno”-tolerancjonistyczne oraz inicjowali takie procesy, które powodowały nieuchronnie degradację i zniszczenie warstwy inteligenckiej – w tym także likwidację owego wyrafinowania. Stopniowo ich wyznawcy ulegali więc takiej degeneracji, że tracili jakiekolwiek podobieństwo do inteligentów. Ta koncepcja polityczna: inteligencka forma, połączona z antyinteligencką treścią, przetrwała zresztą wśród „demokratów” do dziś.
„Jesteśmy stale tym samym środowiskiem demokratycznej inteligencji, elitą i przywódcami narodu, ale musimy dziś walczyć z pozostałościami dawnego zniewolenia, szerzonego tym razem przez oszołomską część dawnych opozycjonistów, którzy zresztą waszym przywódcom nigdy do pięt nie sięgali” – oto jak wyglądała myśl przewodnia „przywódców przywódców narodu”. Sojusz „demokratów” z postkomunistami sprawiał, że ci, którzy chcieli dalej pozostać westmanami, raptem stawali się... „lewakami”, autentycznymi sojusznikami postkomunistów.
W ten właśnie sposób rozpoczęło się konsumowanie kapitału moralnego „Solidarności”21.
***
Nawet Dziki Zachód podzielony został według tej konwencji politycznej. Nie dość bowiem, że ośmieszono i skompromitowano westmanów, to jeszcze rozbito ideowo wizję Dzikiego Zachodu, na której opierali oni swoją tożsamość i swój sposób spędzania czasu wolnego, skłócając ich przy tym do reszty. Dziki Zachód przestał być krainą wspaniałą właśnie dzięki temu, że żyli tam biali i czerwonoskórzy, a nie było żadnego wrogiego „Systemu”. Stał się miejscem, gdzie reprezentujący kapitalistyczną „naszą cywilizację” biali wypierali „socjalistycznych” Indian – „lewaków”.
„Demokratyczni obrońcy mniejszości” wraz z postkomunistami zrobili bowiem z Indian sztandarowy przykład „prześladowanej mniejszości” i wzorzec, według którego kreowano wizje innych „mniejszości”. Dodatkowo dochodziło do tego powoływanie się „lewackich” tzw. ekologów na doktrynę „dobrego dzikusa” Rousseau, oraz eksploatowanie przez liberałów gospodarczych tematów kowbojskich. Ułatwiała to też gra słów: czerwony-czerwonoskóry.
Którą z dwóch opcji uznało się za dobrą, którą – za złą, zależało od upodobań politycznych.
Dawniej, w czasach PRL, nikomu nie przychodziło do głowy takie utożsamienie, mimo, że komuniści naprawdę usiłowali przedstawiać ludy prymitywne jako żyjące w ustroju „pierwotnego komunizmu”. Widzieliśmy przecież na własnym przykładzie, że życie „na łonie natury” wcale komunizmowi nie sprzyja, a wręcz przeciwnie – pozwala na niezależność od niego. I jeśli już dopatrywaliśmy się po stronie Indian racji moralnych, a nie tylko estetyczno-literackich, to widzieliśmy w nich obrońców własnej ziemi przed zaborcami, co narzucało analogie z historią Polski. Nikomu też nie przychodziło do głowy, że należą oni do „mniejszości”, które z racji „dyskryminacji” mogą rościć sobie rozmaite „prawa”, na straży czego stoją „autorytety”.
Raptem więc tożsamość westmanów zaczęła pękać. Estetyczna fascynacja tragicznym losem Indian i żal za ich światem, który odszedł do przeszłości, które były częścią naszej tożsamości na równi z fascynacją wolnością kowbojów czy traperów, teraz zawisły w powietrzu. Nie wypadało już antykomuniście zachwycać się Winnetou – ba, przesłanie książek Karola Maya stało się niezrozumiałe. Bo czy prawicowiec-antykomunista może roztkliwiać się nad losem kogoś, kto tak naprawdę był „komuchem”? A Old Shatterhand kim był w świetle tego podziału? Zdrajcą sprawy antykomunizmu? Odeszły też w przeszłość czasy, kiedy antykomunista ubierał się w strój indiański i mieszkał w tipi. Kto chciał dalej uprawiać ten styl życia – musiał stać się „lewakiem”. Nawet, gdy nie chciał, wmawiano mu to tak długo, aż w końcu sam zaczynał w to wierzyć.
W ten sposób pojawił się kolejny powód, dla którego nasza fascynacja Dzikim Zachodem musiała upaść22. Taki właśnie był rezultat dopasowywania na siłę Polski i wyobrażeń jej mieszkańców do jedynie słusznego, zimnowojennego modelu politycznego23.
Okazywało się też, że antykomunizm jednak może istnieć bez Wędrówki, bez poezji i bez więzi międzyludzkiej. Tylko jakoś dziwnie tak się składało, że ta wersja antykomunizmu - o ile w ogóle była prawdziwa - okazywała się bardzo nieatrakcyjna, przaśna, i że mało kogo była w stanie przyciągnąć. Że większość ludzi nudziła ona oraz męczyła, i że główną motywacją polityków tego nurtu było przeważnie dążenie do osobistej korzyści – kariery lub majątku, oraz żądza zemsty.
Nie chcę, żeby ktokolwiek zrozumiał to w ten sposób, że przyczyną upadku polskiego Dzikiego Zachodu było jego zaangażowanie się w politykę. Gdyby nie był on zaangażowany w politykę, nie byłby tak atrakcyjny w okresie PRL, a jego marginalizacja już „za komuny” byłaby dużo łatwiejsza. Dzisiejsze grupy rekonstrukcyjne nie angażują się w politykę – czy są przez to traktowane lepiej?
Przyczyną upadku było natomiast to, że wszystkie stronnictwa polityczne albo w swojej kanapowej mentalności ignorowały tak ważną dla polskiej inteligencji koncepcję Dzikiego Zachodu24, albo – wykorzystywały część jego dorobku, skutecznie skłócając jednych jej zwolenników z drugimi. Nie objawiła się zaś żadna nierozłamowa idea polityczna, pozwalającą niezwykłemu światu polskiego Dzikiego Zachodu odnaleźć się w rzeczywistości po „upadku komunizmu”. Kowbojów i Indian razem gotowi byli przyjąć tylko „demokraci” – ale tylko jako liberałów gospodarczych i etycznych. I to wyłącznie po to, żeby wykorzystać ich, wybijając zarazem jednym i drugim Dziki Zachód z głów. Z kolei zaś nie byliśmy w stanie wyobrazić sobie Dzikiego Zachodu bez jeśli nawet nie zaangażowania politycznego, to wyraźnego oblicza ideowego. Zarazem ślepo dostosowywaliśmy się do trendów lansowanych przez naszych „przewodników”, więc nawet nam nie przyszło do głowy, że można by starać się taką koncepcję wymyślić – i walczyć o jej zwycięstwo w ludzkiej świadomości.
Powstanie tej koncepcji i jej zwycięstwo miałyby ogromną wagę polityczną, ponieważ musiałyby wieść do zachowania jedności polskiej inteligencji przy równoczesnej marginalizacji tych, którzy usiłowali ją skłócić. I to nic, że z czasem już wiedzielibyśmy, że prawdziwemu Dzikiemu Zachodowi daleko było do ideału - przecież każdy, kto dziś odtwarza ludzi np. ze Średniowiecza, zdaje sobie sprawę, że istniały wtedy choćby tortury. My mielibyśmy swój własny, polski Dziki Zachód, służący społeczeństwu przez naukę wielu pozytywnych umiejętności, łączący ludzi o ambicjach inteligenckich, przywracający do oficjalnego życia „pozytywne” kontrkultury.
Jak jednak mieliśmy walczyć, skoro nastał raj na Ziemi? Jeszcze od biedy byliśmy gotowi się zgodzić, że z kimś lub z czymś trzeba walczyć, gdy powiedziały nam to „autorytety moralne” – ale niechętnie i tylko dlatego, że były one „autorytetami”.
***
W świetle tego wszystkiego nie należy się dziwić, że westmani zaczęli kapitulować, dostosowując się do propagowanych w mediach poglądów, często identycznych z głoszonymi w PRL. „Kamienna czapa” nie znikła, lecz roztopiła się, przesiąkła i scementowała ze sobą dużą część społeczeństwa.
1 Nawet ta „prawdziwa” demokratyzacja, polegająca na wolnych wyborach, przyniosła zresztą skutki odwrotne od oczekiwanych. W czasach PRL-u komuniści – wbrew temu, co się mówi – niejednokrotnie musieli pod naciskiem opinii publicznej działać racjonalnie dla dobra obywateli, wbrew własnej utopijnej ideologii. Była to danina, którą musieli oni składać społeczeństwu polskiemu w zamian za względne uznanie swojej władzy, narzuconej siłą przez sąsiada, a więc pozbawionej legitymacji moralnej. Brak ten był zresztą podwójny, ponieważ, jak wiadomo, komunizm jako ustrój pasował do Polaków jak siodło do świni. Otóż po 1989 r. politycy uznali, że skoro obywatele wybrali ich do jakichś władz dobrowolnie, to składanie tej daniny jest już niepotrzebne. Teoretycznie takim sytuacjom miała zapobiegać instytucja wyborów, ale w rzeczywistości okazało się, że działanie tej instytucji skutecznie paraliżuje socjotechnika.
2 Najogólniej mówiąc, pod pojęciem demokracji jako ustroju politycznego tzw. demokraci rozumieją likwidację wszelkich autorytetów w społeczeństwie, ich zdaniem będących zaprzeczeniem demokratycznej równości i ograniczeniem wolności. Chodzi o to, żeby zmienić społeczeństwo w działający na zasadzie „owczego pędu” bezmyślny, zdezorganizowany tłum, i żeby na placu boju zostali tylko pobudzający ten tłum poprzez apelowanie do najniższych instynktów agitatorzy (w tym komercyjni). Stąd właśnie ataki na Kościół, i dlatego też m. in. „demokraci” wykorzystali swoją wysoką pozycję w oczach inteligencji, by ją zniszczyć.
3 „Demokraci” rychło postarali się o zmianę naszych poglądów także i w tej dziedzinie. Po prostu, zaczęli twierdzić, że tożsamość i obowiązek nie tylko nie łączą się z więzią międzyludzką, ale wprost przeciwnie, są bowiem złe – bo nieprzyjemne. Są złe, bo tożsamość wiąże się z „wykluczeniem” i prowadzi do „nienawiści”, a obowiązki są ciężarem i przyjemniej się bez nich żyje. Więź międzyludzka jest zaś dobra, bo jest przyjemna. Jak można więc te rzeczy zestawiać ze sobą?
Dziwnym trafem jednak nikt nie potrafił odpowiedzieć na pytanie, w jaki sposób stworzyć dobrą więź bez „opresyjnego” poczucia obowiązku, a pogłębić ją bez jeszcze gorszej tożsamości. Więź międzyludzka stawała się w tej sytuacji kolejną piękną mrzonką, w którą wierzyło coraz mniej osób. A przecież jeszcze kilka lat temu doskonale potrafiliśmy tę „mrzonkę” zrealizować! Nie pierwszy to i nie ostatni przykład, jak „nowoczesność” czyni rzeczy proste i dla każdego zrozumiałe – nieziszczalnymi utopiami.
4 Przyczyną tego było to, że my walcząc o wolność, rozumieliśmy przez nią wolność NARODU, a więc również wszystkich form organizacji społecznej wewnątrz niego. Natomiast liberałowie, ustawiwszy się na katedrach autorytetów, „sprzedali” nam swoją koncepcję „absolutnej wolności jednostki”. A ona zakładała w praktyce (choć często usiłowano to przedstawić w łagodniejszej, a więc bardziej strawnej dla nas postaci - takiej, jak w powyższym przypisie) „wyzwolenie człowieka” z wszelkich możliwych więzi z innymi, czyli z polskości także. Samo istnienie narodu interpretowała ona jako formę zniewolenia.
5 Ten pozorny brak logiki wytłumaczyć jest bardzo łatwo. Otóż – znacznie upraszczając - społeczeństwo, w którym żyjemy, nie może istnieć bez pewnych obowiązków, wykonywanych przez jego członków. Albo robimy to z własnej woli, albo – zrzekamy się tej dobrowolności, co oznacza, że ktoś nas będzie musiał do tego zmusić. Dlatego totalne „wyzwolenie się” z obowiązków musi zaowocować totalną kontrolą w celu przypilnowania nas, żebyśmy je wykonali. Innym słowem, „totalna wolność” i totalitaryzm nie są żadnymi sprzecznościami, a przeciwnie – są to dwie strony tego samego medalu.
Ale może istnieje jednak jakaś alternatywa? Owszem, istnieje. Jedyną alternatywą byłoby to, że wszyscy przestaliby robić cokolwiek – bo do tego przecież musiałoby się sprowadzać wypowiedzenie posłuszeństwa kontrolerom w celu rzeczywistej realizacji „robienia, co się chce”. Ale to byłaby prosta droga do samounicestwienia się ludzkości, bo przecież nawet w najstabilniejszych warunkach nikt nie jest w stanie utrzymać się przy życiu kompletnie nie panując nad swoimi zachciankami – a co dopiero w warunkach chaosu, który by nastał po takim wypowiedzeniu posłuszeństwa!
6 „Gazeta Wyborcza” z 29-30 I 11, artykuł Ludwiki Włodek-Biernat „Strach przechodzi do obozu władzy”.
7 „Demokraci” dostrzegali w pierwszej „Solidarności” (prócz tego, że był to dla nich etap powrotu do władzy) wyłącznie erupcję emocji pozytywnych. Ponieważ zaś seks, podobnie jak na narkotyki (o których jednak „demokraci” dyplomatycznie nie wspominali zbyt często, uważając zapewne, że zacofani Polacy jeszcze do tego nie dorośli) dostarczał wyjątkowo silnych dawek tychże emocji, widzieli oni w „wolnej miłości” naturalną kontynuację wydarzeń Sierpnia. Stąd działalność opozycyjną oraz walkę o „wyzwolenie z zacofania” w dziedzinie życia płciowego uważali oni za to samo. Ma się rozumieć, że oceny moralne opierali oni na tym, czy coś wiąże się z emocjami pozytywnymi, czy – z negatywnymi. To była ta ich słynna „moralność ogólnoludzka”, niepotrzebująca ani światopoglądu, ani formacji etyczno-religijnej.
Oczywiście, istniały też jak najbardziej moralne sposoby na dostarczanie bardzo silnych emocji pozytywnych. Tyle, że one wymagały pewnej kultury – a kultura wiąże się z samoograniczeniem. Jakiekolwiek ograniczenie zaś – to emocje negatywne, a więc coś złego. Jeśli ktoś robi to sam wobec siebie i czuje się z tym dobrze – to tym gorzej, bo to jest jakiś chory masochizm. Wyznawcom takich poglądów nie przychodziło jakoś do głowy, że źródłem solidarnościowej euforii było poczucie wspólnoty, która również wymaga samoograniczenia. Patrząc konsekwentnie, powinni więc potępiać „karnawał <<Solidarności>>” jako coś złego, a przeciwstawiać go dobrej „wolnej miłości” i narkotykom. Jednak to oznaczałoby oczywiście zakwestionowanie swoich własnych zasług, które były podstawą ich uprzywilejowanej pozycji w „wolnej” Polsce. Dodatkowo zaś, uniemożliwałoby to łączenie demoralizacji z ważnym i pozytywnie ocenianym przez Polaków wydarzeniem historycznym oraz przedstawianie jej na tej podstawie jako czegoś dobrego, co było przecież jedną z najważniejszych myśli ich misji „wychowawczej” w społeczeństwie polskim.
O dziwo – „demokraci” nie zaliczali jakoś do owych źródeł Dobra alkoholu, choć przecież jest on również źródłem emocji pozytywnych. Zaliczali oni natomiast alkoholizm do godnych potępienia „polskich wad narodowych”.
8 Najważniejszym w praktyce przesłaniem feminizmu było przekonanie, że „umożliwiający samorealizację” szef w pracy jest dla kobiety lepszy, niż „zniewalający” mąż. Efektem popularyzacji tego przekonania (ciekawe, na ile zamierzonym) było dostarczenie menedżerom wielkich firm tłumów niewolnic – także seksualnych. Doprowadziło to do tragedii wielu kobiet - o czym polityczna poprawność zabrania oczywiście mówić.
9 Monopol liberałów obu opcji na wiadomości z „Zachodu” skończył się to dopiero z masowymi wyjazdami tam Polaków i upowszechnieniem Internetu. Fakty te spowodowały, że mnóstwo naszych rodaków nie tylko zapoznało się z rzeczywistością zupełnie inną, niż przekazywana przez naszych „nauczycieli”, ale jeszcze mogli tę wiedzę przekazać innym poprzez fora internetowe.
10 Ostatnio zjawiska te nazywa się coraz częściej „normalnością”.
11 Była to, upraszczając, koncepcja likwidacji konfliktów między wspólnotami poprzez likwidację wspólnot. W rzeczywistości w ten sposób nie zapobiega się konfliktowi – można najwyżej przesunąć go z poziomu kontaktów międzyspołecznościowych na poziom kontaktów między poszczególnymi ludźmi, lub nawet psychiki jednego człowieka. Tę sytuację łatwo jest jednak przemilczeć w warunkach, kiedy ludzie, skupieni każdy na sobie, nie interesują się sobą nawzajem, a jednostkowe działania można zwalić na przestępczość lub chorobę psychiczną. Gdy zaś proces ten przybierze większe rozmiary, zawsze można przedstawić to jako przejaw „wyzwolenia jednostek” (przy przejściu do porządku dziennego nad ich cierpieniem) lub „polskich wad narodowych”, w zależności od tego, czy bardziej przydatna politycznie jest pozytywna, czy negatywna ocena tego procesu.
12 Broniono też otwarcie konsumpcjonizmu jako osiągnięcia i wartości tak ważnej, że nie warto porzucać jej dla wartości spirytualistycznych, tj. niematerialistycznych.
13 Liberalizm ogólnie bazuje na ludzkiej skłonności do egocentryzmu. Każdemu się zdawało, że „totalna wolność” oznacza totalną wolność właśnie dla niego – tak, jakby było możliwe kierowanie się wyłącznie własnym widzimisię, jakby nie istniały żadne zasady rządzące rzeczywistością – ani dotyczące zbiorowości ludzkiej, ani - przyrody. Tak się składa, że zakazy i nakazy, które liberalizm obiecywał znieść, w dużym stopniu były prawami zdroworozsądkowymi, chroniącymi właśnie człowieka przed niebezpieczeństwami, wynikającymi z działania owych zasad. A więc także – przed prawdziwym zniewoleniem przez kogo innego – lub co innego. Była to więc wolność tego typu, co „wolność” od mycia rąk lub zębów. Naiwny jest ten, kto wierzy, że oznacza ona wyłącznie brak konieczności zaprzątania sobie głowy higieną osobistą!
14 Innym słowem, chodziło tylko o to, żeby idee „Solidarności” możliwie mocno i ze wszystkich stron atakować (choćby przy użyciu sprzecznych zarzutów), tworząc klimat nagonki, by zmusić ludzi do odwrócenia się od nich, a przy okazji wzmocnić kosztem tych idei własną pozycję. Wszelkie spory między atakującymi mogły osłabić psychologiczny nacisk, a więc skuteczność tego ataku, wobec czego ich zaniechano.
15 Doktryna „polskiej kłótliwości” pochodzi od zafascynowanych absolutystycznym ustrojem państw zaborczych konserwatystów galicyjskich. Przejęli go potem szczególnie wszyscy zwolennicy tych modeli „demokracji”, w których zwykły obywatel nie ma nic do powiedzenia, m. in. komuniści.
16 Paradoksalnie, najmniej pluralistyczny i wolnościowy charakter miały stronnictwa drugie (mam na myśli jego odłam o genezie opozycyjnej, tj. „demokratów”) i trzecie. Opierały się one bowiem wyłącznie na kulcie jednostek – wodzów. Zwolennikom grupy „lewicowej” starczała jako argument sama wierność „przywódcom inteligencji”, wiara w to, że oni nie mogli zdradzić, i w ich eksponowane na każdym kroku zasługi, których realności nie wolno było podważać. Ma się rozumieć, samemu wodzowi wolno było podważać cudze zasługi, ale on od tego był „przywódcą inteligencji” – „wychowawcą narodu”, żeby „lepiej wiedzieć”. Piłsudczykom wystarczył jako obiekt czci sam tylko piedestał, z którego wygłaszano patriotyczne frazesy.
Dlaczego nie wymieniłem wśród tych grup narodowców? Ano dlatego, że ruch narodowy został totalnie zmarginalizowany. Doszło do tego, że narodowców – jedyne stronnictwo myślące w polityce racjonalnie – zaczęto utożsamiać z bojówkami antylewackich zadymiarzy. Tych ostatnich „demokratyczna” propaganda łatwo wpasowywała w schemat, w którym konserwatywni liberałowie, narodowcy i naziści stanowią tylko coraz radykalniejsze szczeble tego samego, „prawicowego”, antydemokratycznego, „stronnictwa nienawiści”.
17 Było to faktycznie łączenie wad obu koncepcji politycznych. Ma się rozumieć, były to wady wyłącznie z punktu widzenia zwykłych obywateli – dla establishmentu były to zalety. Likwidacja cywilnych funkcji państwa oznaczała w praktyce uczynienie z nich przywileju najbogatszych (których stać na zaspokojenie tych potrzeb prywatnie) w imię liberalnej koncepcji zamiany państwa w prywatną agencję ochrony dla wielkiego biznesu. Podwyżki podatków i innych obciążeń szkodziły, oczywiście, wyłącznie zwykłym obywatelom, podatnikom „niezrzeszonym” w różne zaprzyjaźnione kółka krewnych i znajomych (oraz zbyt biednym, by skutecznie lobbować). Nieładnie byłoby przecież utrudniać życie własnym znajomym. Wolnoamerykanka ułatwiała bogatym członkom establishmentu dalsze bogacenie się kosztem współobywateli. Antykatolicyzm i kosmopolityzm atomizowały wyrywały ludzi ze środowiska i czyniły ich bezradnymi wobec ich panów. „Demokratyczni” liberałowie i marksiści starali się akceptować i popierać posunięcia drugiej strony, w czym szli oni tak daleko, że trudno było nieraz rozpoznać, kto jest kim.
18 Jan Maria Jackowski tak pisze w książce Bitwa o Polskę (Inicjatywa Wydawnicza „Ad Astra”, Warszawa 1993, s. 28-29):
„Lewica solidarnościowa parła do zmajoryzowania Komitetów Obywatelskich, przekształcenia związku „Solidarność” w monopartię, oczywiście pod kontrolą lewicy laickiej, i wreszcie dogadania się z reformatorami z PZPR i podzielenia się władzą w Polsce. Autorzy tej koncepcji oczywiście nie ujawniali swojej gry i bacznie pilnowali, aby nie ukazały się informacje na ten temat.” Przedstawiano natomiast ugodę z d. PZPR jako wstrzymanie się od zemsty i politykę wybaczania.
Początkowa koncepcja „demokratów” polegała na przekształceniu „Solidarności”, niby na zasadzie kontynuacji, w partię „wolnościową”. Czyli w przeciwniczkę wszelkich kar i zakazów, które w świetle doktryny liberalnej były uważane za coś złego. Stąd zresztą pochodziła nazwa „demokratów”: „demokracja = wolność = robienie, co się chce”. Partia „demokratyczna” miała mieć, jak już wspomniałem, wizerunek partii „centrowej”. Polegać to miało na tym, że miała się ona tym różnić się od kłócących się ze sobą „prawicowców” i „lewicowców”, że zarówno postmarksistowscy zwolennicy liberalizmu etycznego, jak i liberałowie gospodarczy (często też z pezetpeerowskim rodowodem) mieli w jej ramach zgodnie współpracować. Tj. zaprzestać nawet formalnych kłótni ideowych, łącząc siły w dezorganizacji Polski i żerowaniu na niej (patrz przypis wyżej). A więc partia nie tylko sprzeciwiająca się karom i zakazom, ale i partia zgody... I to nie dość, że zbudowana na zgodzie między „solidarnościową prawicą” a takąż „lewicą”, to jeszcze będąca zwolenniczką zgody „Solidarności” z „komuną” w ramach „grubej kreski”! Same pozytywy! Wspaniała wizja – nieprawdaż?
Tak właśnie też ukształtowało się to, co dziś nazywane jest „polityką miłości”, i co było głównym wyznacznikiem programowym środowisk post-opozycyjnych, które, mimo usiłowań z ich strony, zostały określone jako „lewicowe”. Tak – właśnie to, a nie żadna sprawiedliwość społeczna, która w tej sytuacji nie grała już żadnej roli i mogła być tylko pustym hasłem, którego jedynym sensem istnienia było robienie „demokratom” dobrej opinii wśród wyborców.
Czy pogodzenie obu liberalizmów było niemożliwe? Dla zwolenników współczesnej gazecianej koncepcji „prawicowości” i „lewicowości”, reprezentujących dwie jakoby przeciwstawne odmiany liberalizmu – na pewno. Ale z punktu widzenia czystej logiki taka partia miałaby wszelkie szanse na sukces. Bowiem pogląd teoretyczny, w imię którego mieli się zjednoczyć jedni z drugimi, to był po prostu konsekwentny liberalizm, światopogląd, składający się z obu „połówek”. Człowiek ma zaś to do siebie, że, choć głosić może wiele światopoglądów na raz, w życiu kieruje się tylko jednym. Nic więc dziwnego, że połączenie obu liberalizmów wykreowało warstwę yuppies, będących dziś kulą u nogi polskiej polityki. Zresztą podobnie „demokraci” wprawdzie ostatecznie (wskutek polakożerstwa i nazbyt ostentacyjnego bratania się z komunistami) przegrali, ale ich program pogodzenia liberalizmów istnieje w polityce do dziś, jako nieoficjalna ideologia pookrągłostołowych „elit”. Na kartach tej książki można zresztą śledzić, jak obie „połówki” liberalizmu uzupełniały się, wspierały i działały w tym samym kierunku – mimo, że ich propagatorzy często deklarowali wzajemną wrogość.
19 Specjalizowali się za to w psuciu opinii oskarżeniami o komunizm przeciwnikom reform liberalnych z dawnych środowisk opozycyjnych zgodnie z metodami opisanymi w tej książce w innych miejscach.
Mieli oni też bardzo charakterystyczny sposób działania. Był to element taktyki „demokratów”: w kwestiach teoretycznych i ogólnych królowali wśród nich odwołujący się do socjalizmu obrońcy „ludu pracującego miast i wsi”. Gdy wszakże przychodziło do konkretnej sprawy, np. obrony pracowników zamykanego zakładu – raptem milkli oni, a ich miejsce zajmowali pochodzący z tego samego środowiska liberałowie, grzmiący przeciwko „przywilejom” i „postawie roszczeniowej” oraz szczujący na nich innych Polaków (tych pozbawionych faktycznie praw pracowniczych) – a to w imię... równości. To szczucie w sytuacji, w której kontrolę nad gospodarką sprawowała w coraz większym stopniu warstwa nurzających się w zbytku menedżerów i wielkich biznesmenów przy zdanej na ich łaskę i niełaskę większości – wyglądało oczywiście groteskowo. Pamiętajmy jednak, że liberalna wizja tej rzeczywistości była inna – był nią raj, w którym wszystkim pracowitym i zaradnym żyje się świetnie, a jeśli ktoś żyje w biedzie – jest to skutek „lenistwa i nieudacznictwa”. Jeśli zaś problem dotyka większość Polaków, świadczy to o tym, że „naród nie dorósł do wolności”. I po cóż jeszcze jakieś dodatkowe prawa, skoro wszystko ma zapewnić człowiekowi „rynek”? Nic, tylko musi to być pasożytowanie na pozostałych obywatelach.
Wymyślanie przeciwnikom rozwiązań liberalnych od „zwolenników powrotu komunizmu” wyglądało zresztą równie groteskowo, jeśli pamiętamy, że owi liberałowie sami przecież mieli ponoć takich wśród własnych kolegów z tego samego środowiska politycznego.
20 Ba, przedstawiali oni sami siebie czasami wręcz jako „inteligencję” – tak, jakby nikt poza nimi do tej grupy nie należał. Niejednokrotnie przypisywali też całej polskiej inteligencji własne grzechy, np. kolaborację ze stalinizmem. „Demokraci” zresztą w ogóle są mistrzami świata w przypisywaniu wyłącznie sobie wspólnych zasług i dzieleniu się z innymi swoimi winami. U nich zawsze i wszystkiemu – gdy tylko nie przeszkadza temu dostatecznie silna świadomość ludzka - winien jest kto inny, najczęściej polska tradycja i chłopskie korzenie. Niejednokrotnie wręcz tę samą rzecz uznają za dzieło własne lub cudze w zależności od tego, czy się mówi o nim dobrze, czy źle. „Co złego, to nie my” jest niewzruszonym dogmatem „demokratów”. Upierają się oni przy szukaniu wygodnych dla siebie przyczyn zła nawet wtedy, gdy ich wina jest ewidentna – a potem uporczywie trzymają się tych hipotez, starając się je wylansować w społeczeństwie. Ma to przy okazji tę – z ich punktu widzenia – zaletę, że fałszywa diagnoza problemu uniemożliwia jego rozwiązanie, a więc zlikwidowanie patologii, wprowadzonej wskutek działalności „demokratów”.
21Najlapidarniej opisał politykę tego środowiska J. M. Jackowski (s. 31):
„U Tadeusza Mazowieckiego, jak również w popierającym go obozie politycznym, dostrzegało się eklektyczny i rygorystycznie przestrzegany prymat doktryny nad pragmatyką polityczną. Irytowało ciągłe powoływanie się na „etos” i „wartości”, co urosło do rangi swoistej nowomowy, za którą kryło się pustosłowie i jakaś prymitywna ideologizacja. Ciągłe podkreślanie – wbrew rzeczywistości – że mamy demokrację, powodowało demoralizację społeczną. Realizacja doraźnych celów propagandowych zawartych w tych hasłach odbierała wiarygodność przemianom, dokonującym się w Polsce, podcinała zaufanie do władzy, wdrażała apatię i niechęć. Instrumentalne zasłanianie się związkiem „Solidarność”, jako ruchem społecznym inicjującym przemiany, podkopało autorytet związku, upatrywanego jako przyczyna wszelkiego zła.”
22 Tej tendencji nie poddał się Wojciech Cejrowski, człowiek, który odegrał tak dużą rolę w obaleniu monopolu postkomunistyczno-„demokratycznego”. Zachował on votum separatum, ponieważ pozostał miłośnikiem westmańskich idei wiecznej wędrówki i Dzikiego Zachodu-raju na Ziemi – niezależnie od tego, że z czasem przestał szukać go w USA. Różnił się on zresztą od pozostałych „konserwatywnych” liberałów także pod wieloma innymi względami. Nie on jednak kształtował poglądy w coraz bardziej oddalającej się od westmańskich wyobrażeń rzeczywistości.
23 Szkodliwość tego modelu nie ograniczała się tylko do rozbicia i skłócenia Dzikiego Zachodu. Był on ogólnoszkodliwy, głównie poprzez to, że łączył się z wiarą, że zwolennicy „wolnego rynku” automatycznie wspierają tradycyjne wartości, podczas gdy wróg katolicyzmu jest równie automatycznie obrońcą słabych. Przedstawiano nam to jako coś oczywistego w epoce, w którą weszła Polska po „obaleniu komunizmu”. Spowodowało to w efekcie głosowanie na liberałów gospodarczych w nadziei, że wesprą tradycyjne normy, oraz na liberałów etycznych w przekonaniu, że będą oni bronić interesów biedaków czy po prostu zwykłych ludzi. Tymczasem ani jedni, ani drudzy nie robili tego, czego od nich oczekiwano, lecz realizowali program liberalny, polegający „wyzwalaniu” ludzi z moralności i promowaniu samowoli wielkich firm równocześnie. Tak to koncepcja zimnowojenna okazała się ostatecznie w tych warunkach tylko sposobem na poprawienie sobie przez partie liberalne wizerunku. I nie zmieniło wcale tej sytuacji fiasko wspomnianej już próby „demokratów”, usiłujących z łączenia obu gałęzi liberalizmu uczynić jawny program.
24 Brało się to z koncepcji „rozmrożenia” polskiej polityki. Chodziło o traktowanie sytuacji politycznej po 1989 r. jako dalszego ciągu tej sprzed wojny, przy kompletnym ignorowaniu faktu, że społeczeństwo się w międzyczasie zmieniło (podobnie zresztą ignorowano fakt, że komunizm spowodował daleko idącą prymitywizację polskiej myśli politycznej). Zwolennicy tej koncepcji uznawali, że jedyne zmiany, które mogły w tym okresie zajść, polegały na przyzwyczajeniu się do niewoli.
Przed wojną spośród „środowisk życia alternatywnego” istniało bowiem właściwie tylko harcerstwo (ruch turystyczny jeszcze tu się nie zaliczał; zwykłe życie zawierało wciąż zbyt wiele elementów normalności, by inteligencja musiała traktować ten ruch jako obronę własnej tożsamości). Było ono zresztą traktowane przez rządzących piłsudczyków w sposób lekceważący, przy próbach jego instrumentalnego wykorzystania. Nie przeszkadzało w tym, niestety, wcale to, że tylu piłsudczyków przeszło w swoim czasie przez harcerstwo. Prawdopodobnie zadecydowała o tym odmienna koncepcja elitaryzmu. Dla piłsudczyków fakt, że dla harcerzy elitaryzm łączył się z ponadprzeciętnymi wymaganiami moralnymi, był przejawem naiwności i niedojrzałości, bo przecież przedstawiciel prawdziwych elit powinien być PONAD wszelkie zasady moralne.
Tak więc, ponieważ przed wojną polski Dziki Zachód nie istniał, nie istniał on również dla zwolenników koncepcji „zamrażarki”. Nawet zaś, gdyby któryś z nich go zauważył, interpretowałby go... oczywiście, jako relikt komunistycznego zniewolenia – czyli dokładnie tak, jak liberałowie. Piłsudczykowska kalka myślowa „dziecinnego harcerza”, przeniesiona do III RP, bardzo zaś ułatwiła liberałom gospodarczym propagowanie po 1989 r. lekceważącego stosunku do ludzi ideowych, a szczególnie niepoważnego stosunku do tożsamości pozostałych „środowisk życia alternatywnego”.
„...Montesquieu miał określić dokładny charakter Liberalnej Republiki Komercyjnej (...). Część opisowa była łatwa. Montesquieu rozumiał reżim liberalny jako unię współobywateli, związanych nie tyle więzami przyjaźni, ile umową. Celem przymierza stron umowy było danie im maksymalnej swobody wyboru poprzez konfederację wygody. W takim porządku społeczno-politycznym ludzie zaczęli czuć się odcięci od siebie, a w najlepszym wypadku - połączeni mechanizmem rynkowym.
Tym, co by nastąpiło, gdyby ta Liberalna Republika stała się rzeczywistością, byłby świat, w którym wszystko miałoby swoją cenę i, w konsekwencji, sprzedawców oraz nabywców. Wspólnotę polityczną zastąpiłby rynek transakcji na wyciągnięcie ręki1. (...) W swoim pierwszym Liście Dotyczącym Tolerancji Locke argumentuje (...) poprzez następujące twierdzenie (...): „Wspólnota narodów wydaje się być społeczeństwem ludzi, ustanowionym jedynie w celu zdobywania, zachowywania oraz propagowania swoich własnych interesów obywatelskich. Interesami obywatelskimi nazywam życie, wolność, zdrowie oraz lenistwo ciała, a także posiadanie rzeczy zewnętrznych, takich, jak pieniądze, grunty, domy, meble i tym podobne”.
(...) Zatem zgodnie z tą analizą rząd jest oddelegowany jedynie w celu zabezpieczenia prywatnych układów oraz porozumień, zainicjowanych przez poszczególnych obywateli. Społeczeństwo nie ma wspólnego zadania, odpowiedzialności, ani celu. Każdy cel, który wykracza poza cel nabywania dóbr materialnych oraz psychofizycznego zadowolenia, uważany jest za wykraczający poza prawowite królestwo interesu i troski Państwa. (...) Przeszłość, składająca się z zupełnie nieliberalnych społeczeństw, ma być najpierw oczerniona, a następnie zapomniana.” (Piotr Chojnowski „Neokonserwatyzm”, „Szczerbiec”, 3-5/2005)
Dowiadywaliśmy się od naszych nauczycieli ze zdumieniem, że przemiany ekonomiczne, które widzimy, to jest właśnie wymarzona wolność gospodarcza – a więc postkomuniści mają rację. Ustrój Ameryki, kapitalizm, jest to zaś liberalizm gospodarczy, oparty na kulcie pieniądza, egoizmie i „świętym prawie własności”. Jakoś nie przyszło nam do głowy spytać się, jak to „święte” prawo miało się do faktu, że USA zbudowano na ziemiach odebranych przemocą Indianom.
Dalej uczono nas właśnie, że zjawiska gospodarcze, z którymi mamy do czynienia w Polsce, rażą nas zaś dlatego, że jesteśmy skażeni PRL-owskim socjalizmem. Oczywiście, liberałowie nie raczyli nam powiedzieć, jak to się stało, że tak samo „skażona PRL-em” była polska inteligencja przed wojną i w XIX w., nawet wtedy, gdy o naukach Marksa jeszcze ptaszki nie świstały – ale byliśmy tak zaskoczeni, że nawet nie pytaliśmy2.
Zarazem dowiadywaliśmy się, że człowiek w nowym ustroju powinien być „samowystarczalny”, co oznacza, że inni ludzie powinni mu być potrzebni tylko do zarabiania pieniędzy. Powinno się też innego człowieka traktować jak najgorzej, bo to sprzyja „zahartowaniu do życia w warunkach nowoczesnego kapitalizmu”. W ustach obrońców interesów tłustych, leniwych, przywykłych do luksusowej konsumpcji „rekinów gospodarki” brzmiało to jak kpina.
Nasze zaskoczenie było tak wielkie, że nie pytaliśmy nawet, gdzie w takim razie jest miejsce na wartości Dzikiego Zachodu i czy w ogóle były one prawdziwe. Zaraz zresztą liberałowie gospodarczy zaczęli utożsamiać kowbojów i w ogóle białych na Dzikim Zachodzie ze swoim ulubionym ustrojem. Nie bardzo to pasowało do naszej wiedzy o Dzikim Zachodzie, ale przecież nie mieliśmy najmniejszej wątpliwości, że kapitalizm jest jedyną alternatywą dla komunizmu. Ugruntowała ten pogląd głęboko „zimnowojenna” praktyczna rzeczywistość polityki międzynarodowej, której był on po prostu uproszczonym odzwierciedleniem. Machnęliśmy więc ręką na szczegóły i uznaliśmy, że jednak kowboje musieli być liberałami gospodarczymi.
Pozytywne wyobrażenia, które wiązaliśmy z kowbojami, znakomicie ułatwiły akceptację „kapitalizmu” przez przenoszenie emocjonalnego stosunku do nich na nowy, wspaniały ustrój. Później, w miarę jak przestawaliśmy się psychicznie utożsamiać z wartościami, które kojarzyliśmy z Dzikim Zachodem, jego urok blakł – zostawało samo tylko ślepe uwielbienie „kapitalizmu”.
Nikt nam, oczywiście, nie powiedział, że wartości Dzikiego Zachodu rzeczywiście funkcjonują w USA – tyle, że w opozycji ideowej do liberalizmu gospodarczego. Dziki Zachód był bowiem miejscem, w które przez wieki uciekali ci, którym nie pasowała materialistyczna bezduszność wschodniego wybrzeża. Podobnie nikt nam nie powiedział, że to, iż Ronald Raegan zdawał się należeć do obu światów jednocześnie, było przypadkowym zbiegiem okoliczności. Gdyby nam to powiedziano, ostatnie 20 lat historii Polski upłynęłoby w zupełnie innych klimatach.
Mieliśmy coraz wyraźniejszą ilustrację tego, czego nas uczono, od kiedy liberalne gospodarczo zasady zaczęły być przekuwane w rzeczywistość – sądziliśmy, że jest to potwierdzenie słów naszych nauczycieli. Potwierdzały to bowiem stosunki, panujące we wchodzących do Polski wielkich, zagranicznych firmach. Komu mogło przyjść do głowy, że to taktyka „samospełniających się proroctw”?
Zdawało się nam, że oto z uwielbianych przez nas Stanów Zjednoczonych znikł spowijający je obłok mgły, jaki wytwarzało wcześniej zamknięcie na Zachód. W rzeczywistości otrzymywaliśmy wiedzę starannie przesianą przez sito przydatności politycznej.
Podobnie dawniej nikomu z nas dawniej nie przychodziło do głowy, że prawa mogą istnieć bez obowiązków. Jeśli ktoś tak postępował – było to uważane za coś jednoznacznie złego. Teraz dowiadywaliśmy się, że prawa do wszystkiego powinno się móc kupić, a pieniądze na ten cel zdobywa się wyszarpywaniem dla siebie jak największej ilości dóbr materialnych bez liczenia się z dobrem innych.
Dowiadywaliśmy się również, że wszystkie ludzkie potrzeby jest w stanie zaspokoić liberalny bożek, zwany Niewidzialną Ręką Rynku3. Działa ona w „niewidzialny” (tj. niewytłumaczalny) sposób, powodując, że gdy pojawi się jakaś potrzeba, na spotkanie jej wychodzi ludzka chciwość, która w imię egoistycznej maksymalizacji zysków stara się tę potrzebę zaspokoić na zasadzie komercyjnej. Tak więc chciwość i egoizm, które do tej pory były cechami brzydkimi i szkodzącymi innym, teraz stawały się zaletami. Dobro ogółu okazało się więc być zbudowane z sumy jednostkowych egoizmów.
Dogmat NRR uzasadniano w ten sposób, że „tak było do tej pory” – czyli w XIX-XX w. W rzeczywistości tę tajemniczą, niewytłumaczalną, magiczną wręcz działalność NRR w tym okresie dawało się łatwo i logicznie wytłumaczyć budową przemysłu, a w związku z tym tworzeniem rynków na wyroby przemysłowe, najpierw zastępujące wytwórczość na własny użytek, potem – zaspokajających nowe zupełnie potrzeby. Z tych faktów nie wynikało bynajmniej, by w ten sposób można było zaspokoić wszystkie ludzkie potrzeby bez wyjątku – bo przemysł to tylko jedna z dziedzin gospodarki, a z kolei gospodarka to tylko jedna z dziedzin życia (tyle, że w pewnym momencie przemysł tak zdominował rzeczywistość świata europejskiego, iż w końcu zaczęło nam się zdawać, że bez całej reszty da się obejść). Wynikało z tego natomiast, że w momencie, gdy przemysł został zbudowany, a rynki się pozapychały, doktryna NRR nie ma już żadnej absolutnie racji bytu – o czym świadczyły też praktyczne doświadczenia. Liberałowie jednak woleli, zamiast starać się zrozumieć mechanizmy ekonomii, wierzyć dalej w swojego bożka, powołując się na (dyskredytowane oczywiście przez nich w innych wypadkach, gdy im nie pasowały) doświadczenia przeszłości4. Nie prowadziło to przecież do rewizji dotychczasowych poglądów, wobec czego dalej mógł w ich umysłach panować miły, wygodny, sloganiarski bezruch.
Propagowano także „protestancką pracowitość” – czyli po prostu pracoholizm i „wyścig szczurów”. Na tych, którzy tę „pracowitość” zaakceptowali, miała czekać nagroda. Ogłoszono nam bowiem, że w nowym, kapitalistycznym ustroju nasz status materialny będzie zależał wyłącznie od naszej pracowitości. Na tej zasadzie wytworzył się potem szacunek dla bogatych, oraz przechodząca wręcz w eutanastyczne klimaty pogarda dla biednych – biedę bowiem utożsamiono, oczywiście, z lenistwem.
Akceptacja tych poglądów przyszła tym łatwiej, że wcale nie zakładaliśmy, że w raju na Ziemi pieczone gołąbki same będą wpadać do gąbki. Uważaliśmy natomiast, że praca ta będzie wydajniejsza, bo gospodarka nie będzie dostosowana do idiotycznej ideologii, co wpłynie też pozytywnie na nasze płace, a standard życia dodatkowo podwyższy to, że nie będziemy musieli płacić Moskwie haraczu w żywności (jak pisał Stachura, „Świnoujście jest, świnoprzyjścia nie widać”). Uznaliśmy więc, że powyższe poglądy są właśnie elementami racjonalności gospodarczej, która miała zastąpić komunistyczne doktrynerstwo. Bo znów – skoro pomysły komunistyczne były złe, to kapitalistyczne muszą być dobre, bo któryś ustrój musi być lepszy, a możliwe są tylko dwa.
Zaczęto także głosić, że ponieważ jedyną alternatywą dla „kapitalizmu” jest komunizm, wszystko, co mu się przeciwstawia, ciąży ku komunizmowi, dąży do jego powrotu. Jak zaś mamy się pozbyć komunizmu, jeśli nie będziemy likwidowali wszystkiego, co w najmniejszym choćby stopniu nim pachnie? Jak mamy „gonić Zachód w kapitalistycznym rozwoju”? Oczywiście, definicja socjalizmu/komunizmu była już inna, niż dawniej. Dla liberałów gospodarczych to nie był marksizm (liberalizm gospodarczy był zbyt antyintelektualny, by wchodzić w polemiki filozoficzne), lecz każda ingerencja „państwa” (tj. prawa) w gospodarkę. Z czasem okazywało się, że „socjalizm” to wszystko, co w ogóle w jakikolwiek sposób utrudnia działanie Niewidzialnej Ręki Rynku, owego liberalnego bożka – a więc wszystko, co odciąga nas od pracy zarobkowej i konsumpcji.
Zarazem przybyło teoretyczne uzasadnienie poglądu, jakoby liberalizm gospodarczy i komunizm były jedynymi możliwymi ustrojami. Skoro „jedyna alternatywa” dla komunizmu okazała się również materialistyczna, wszyscy uwierzyli, że nie jest możliwy inny ustrój, niż materialistyczny. A w ustrojach materialistycznych, czyli nieopartych na żadnej idei, a jedynie na przemocy lub jej braku, istotnie występują tylko dwie możliwości – same całkowicie dowolne zakazy i nakazy - lub zupełny ich brak. Wszystkie warianty pośrednie są przejawami przypadkowości i niekonsekwencji.
Dowiadywaliśmy się też, że wspólnotowość i dbanie o dobro wspólne – czego wszak spodziewaliśmy się po upadku komunizmu – to właśnie komunizm, bo w komunizmie „wszystko jest wspólne”. My wcale nie chcieliśmy wspólności wszystkiego, a ze wspólnotowością już zupełnie komunizmu nic nie łączyło – o czym doskonale wiedzieliśmy wszak z własnego doświadczenia. Oparte to było tylko na grze słów o podobnym brzmieniu. Jednak powaga autorytetów, wiara w dwa jedynie możliwe ustroje, nasza podatność na manipulacje i fakt, że nikt więcej nie pofatygował się z całościowym wyjaśnieniem nam nowej rzeczywistości, robiły swoje.
Nie zauważaliśmy też, że poza USA istnieją też inne państwa Zachodu, gdzie ustroje są odmienne. Później, gdy nasza wiedza się zwiększała, „pożyteczni idioci” wytłumaczyli nam, że to skutek skażenia tych państw przez komunizm.
Przede wszystkim jednak: nie braliśmy pod uwagę, nie przychodziło nam do głowy, że można zrobić ustrój – a tym bardziej najwspanialszy – z ordynarnego, materialistycznego egoizmu5. Zwyciężono nas samym zaskoczeniem.
A co stało się z naszą koncepcją oparcia ustroju ekonomicznego kraju na samorządach gospodarczych? Cóż, ona również okazała się utopijną mrzonką. Co prawda, każdy, kto choć trochę znał historię, zdawał sobie sprawę, że tak kiedyś wyglądał ustrój całej Europy, ale mieliśmy problemy z powiązaniem tych dwóch faktów; ponadto zaś pojęcie utopii rozumiano całkowicie dowolnie. Rychło zaś wyjaśniono nam, że to był również „socjalizm”. Zresztą - wolny, nowoczesny świat okazał się tak odmienny od wszystkiego, co wyobrażaliśmy sobie dotąd, tak fundamentalne poglądy uległy przewartościowaniu – czy mogły pasować do niego zasady z jakichś pradawnych czasów? Rzadko kto zaś zdawał sprawę, że te czasy wcale nie musiały być tak dawne – właśnie temu ustrojowi zawdzięczała Wielkopolska skuteczną walkę z pruskim zaborcą. Lepiej było więc problemu nie rozstrząsać. Janusz Lewandowski w wywiadzie Witolda Gadomskiego „Nie było czasu na trzecią drogę” („Gazeta Wyborcza”, 23-24 I 10) mówi o „utopijnym nurcie <
„Najpierw trzeba było uporać się z marzeniem „Solidarności” - o trzeciej, samorządnej drodze, innej niż socjalizm i demokratyczny kapitalizm.”6
Po raz kolejny – tym razem podstępem, nie siłą fizyczną – nie pozwolono nam żyć według własnych zasad.
Wielu, wielu innych, równie głupich i szkodliwych rzeczy uczyli nas też liberałowie gospodarczy, ale ponieważ nie łączyły się one tak z etyką i naszym stylem życia, więc je tu pominiemy. Czasem jednak i te wszystkie metody nie skutkowały. Wtedy można było rozmówcę przywołać do porządku: „Jesteś przeciw kapitalizmowi, czyli jesteś za komunizmem? Zapraszam w takim razie do Korei Północnej!”7. Demagogia święciła triumfy!
Wszyscy liberałowie gospodarczy mieli podobne poglądy, tylko niektórzy nie chcieli odstraszać wyborców zbyt radykalnymi wypowiedziami. Część w swoim „antysocjalizmie” szła jeszcze dalej, utożsamiając socjalizm z dobrem pracownika (i w ogóle człowieka biedniejszego), tak jak „kapitalizm” – z dobrem pracodawcy, zwłaszcza wielkiego8. Wyraźnie podkreślali, że pracowników z zasady i w żadnych warunkach nie wolno „rozpieszczać”, bo rozzuchwala ich to i budzi w nich socjalistyczną „postawę roszczeniową”.
Niestety, każda rewolucja, odbywająca się w imię jakiejkolwiek odmiany materializmu, walczy przede wszystkim z tym, co nie jest materialistyczne. Dlatego rewolucja w imię liberalizmu gospodarczego spowodowała wzrost materializmu, a gdyby dziś miała miejsce jeszcze jedna rewolucja socjalistyczna, rzekomo skierowana przeciw liberalizmowi gospodarczemu, materializm w jej rezultacie byłby jeszcze większy.
Liberałowie gospodarczy nie walczyli zresztą z socjalizmem czy komunizmem. Przeciwnie, oni go promowali, utwierdzając obywateli w przekonaniu, że jest on jedyną alternatywę dla liberalizmu gospodarczego i przyprawiając gębę socjalistów/komunistów wszystkim swoim krytykom. Polityka liberałów gospodarczych, owo obsesyjne tropienie wszędzie światopoglądu komunistycznego, nie była bowiem skierowana przeciw komunizmowi, lecz przeciw konkurencyjnym ideologiom antykomunistycznym. To w ich zwolenników biło oskarżenie o komunizm, nie w prawdziwych komunistów, dla których nie była to żadna obelga (postkomuniści wręcz zyskiwali dzięki swojej przeszłości w oczach ludzi zawiedzionych przemianami). Na tej zasadzie udało się liberałom zmonopolizować te środowiska polityczne, które dalej trzymały się antykomunizmu („prawicę”) – do tego stopnia, że swój światopogląd wylansowali na „światopogląd prawicowy”.
Przypominało to mającą swego czasu miejsce „walkę” o klientów między Coca Colą a Pepsi Colą, która doprowadziła do wyeliminowania całej konkurencji i opanowania rynku przez te dwa koncerny.
Liberalna negacja w imię „wolności jednostki” dobra wspólnego, a w rezultacie interesu narodowego, doprowadziła też faktycznie do sytuacji, w której jedynym praktycznie, czym wolno było zajmować się przeciwnikom postkomunistów, był antykomunizm9. Każda próba konstruktywnego działania musiałaby przecież tak czy inaczej dotyczyć dobra wspólnego. I nie chodzi o to, że antykomunizm jako taki był zły – wręcz przeciwnie, bez usunięcia wpływów tych patologiczno-kolesiowsko-przestępczych struktur nic by się w Polsce nie dało naprawić. Tyle tylko, że na antykomunizmie żaden program nie mógł się kończyć. A skoro się na nim kończył, to kompromitowało to w oczach obywateli nie tylko partie głoszące antykomunizm, jako żyjące wyłącznie przeszłością, niedzisiejsze - ale i antykomunizm jako taki. Wygrywali na tym postkomuniści ze swoim hasłem” „Wybierzmy przyszłość!”10.
Dyskusja na temat zmian w państwie, poza kwestią walki z „grubą kreską” i jej obrony, redukowała się więc do problemu zaprowadzenia liberalizmu gospodarczego i – w najlepszym razie – „dogonienia Zachodu” przez gadżeciarskie zewnętrzne upodobnienie się do niego11.
Tak to nawet najautentyczniejsi we własnym przekonaniu antykomunistyczni liberałowie gospodarczy wspierali „czerwonych”, łącząc to z walką na niby. Sami zwykle nie bardzo zdawali sobie z tego sprawę, ponieważ nie sięgali intelektem powyżej problemu „grubej kreski”. Prawdę powiedziawszy – „grubej kreski” wyłącznie w dziedzinie polityki personalnej, bo w dziedzinie gospodarki zgadzała się na nią również większość najzagorzalszych antykomunistów. Byli oni przecież przeważnie liberałami gospodarczymi, czyli zwolennikami uwłaszczenia się i samowoli biznesmenów, także czerwonych.
Liberałom gospodarczym nie mieściło się zaś głowach, że możliwe jest oparcie ustroju nie na tym, kto ma prawo absolutnego korzystania z własności („wszystko - albo nic”), lecz np. na moralności i rozumie. Że może istnieć państwo nie wyłącznie dla bogatych lub biednych, lecz dla jednych i drugich (albo – dla żadnego z nich, bo i tak bywa tam, gdzie autorytet państwa oparty jest na „kulcie jednostki”). Nawet, gdy ktoś im podał przykład takiego ustroju, widzieli jedynie, że prawo do korzystania z własności mieści się w nim gdzieś pomiędzy totalną samowolą państwa, a totalną samowolą jednostki. Czyli – jest to „trzecia droga” – a „trzecia droga”, to zdaniem liberałów gospodarczych, zakamuflowana forma socjalizmu/komunizmu. Drobny fakt, że wszystkie znane formy „kapitalizmu” (ustroju XIX-wiecznych USA nie wyłączając) były tak naprawdę również „trzecimi drogami”, bo liberalizm, będący propozycją idealną, nie występował nigdzie w postaci czystej, uchodził, oczywiście, ich uwadze.
Liberalizm gospodarczy proponował zostawienie podstaw filozofii komunistycznej, oraz radykalne zmiany w przeciwnym kierunku w jednej tylko dziedzinie życia, związanej z własnością. Ludzie, wierzący w dwa jedyne możliwe materialistyczne ustroje, nawet nie byli sobie w stanie wyobrazić, by mogły być jakieś różnice, sięgające głębiej.
Fakt, że nasze wyobrażenia o kapitalizmie i o Ameryce okazały się tak nieprzystające do rzeczywistości – wprawdzie kreowanej selektywnie i odpowiednio przedstawianej, a nie „naturalnej” i prawdziwej, ale tego nie wiedzieliśmy - spowodował, że wielu z nas wręcz zwątpiło we własny intelekt. Zrozumiawszy, że dwa razy nie mieliśmy racji w tak ważnych sprawach – uznawaliśmy, że równie dobrze możemy nie mieć racji i we wszystkim innym. Ułatwiało to zresztą w znacznym stopniu działanie liberałom moralnym, czyli „demokratom”, w przekonywaniu tych, na których nie wystarczały piękne słówka i kult jednostek. Teraz bezkrytycznie spijaliśmy słowa z ust tych, którzy przedstawili się nam jako przewodnicy w nowej rzeczywistości, nie próbując podważać głoszonych przez nich „prawd”.
Liberalizm gospodarczy spowodował radykalną zmianę w światopoglądzie i mentalności członków pokolenia westmanów. Jeśli dla wartości westmańskich nie ma miejsca w kapitalizmie – to znaczy przecież, że muszą one być komunistyczne – nawet, jeśli ideologia liberalna wprost ich tak nie nazywa! Tertium non datur. Świadomość, że różniły się one od kapitalizmu jeszcze bardziej, niż komunizm, wskazywała, że istotnie – wszystko, w co wierzyli, musiało być przejawem komunizmu, i to jeszcze bardziej radykalnego, niż komunizm w PRL, albo wręcz jakiejś jeszcze większej od komunizmu utopii - czyli czegoś jeszcze gorszego.
Że „utopia” ta istniała i dobrze funkcjonowała przez dziesięciolecia, nikogo nie obchodziło. PRL też przecież istniał i funkcjonował, a mimo to był „komunistyczną utopią”. Nie odróżniano, oczywiście, utopii całkowitej od rzeczywistości, kształtowanej przy użyciu elementów utopijnych (wskutek czego sprowadzono pojęcie utopii do absurdu). Nie ulega bowiem wątpliwości, że całkowite wprowadzenie komunizmu w jakimkolwiek państwie spowodowałoby jego natychmiastowy upadek.
„To, w co wierzyliśmy, było jeszcze gorsze od komunizmu „towarzyszy” z PZPR!” – to zdanie zaciążyło nad pokoleniem westmanów, gdy zrozumieliśmy, na czym polega nowa sytuacja, w której znalazła się Polska po 1989 r. Pojawił się palący wstyd, że byliśmy głupsi i gorsi od tych, których krytykowaliśmy, których wyśmiewaliśmy i z którymi walczyliśmy. Że walczyliśmy tak naprawdę o pogłębienie komuny lub budowę czegoś jeszcze gorszego, a cudowny, rajski kapitalizm wygraliśmy przypadkiem.
Utwierdzało w tym nas to, że „Solidarność” uznana została za ruch socjalistyczny. Mówili tak chętnie także socjaliści i post-socjaliści, dążący do ideowego zmonopolizowania spuścizny po niej. Ja się jednak pytam: czy kto słyszał o socjalizmie, uznającym samorząd gospodarczy? Oczywiście, nie – socjalizm dąży do tego, żeby nic nie sprawiało konkurencji państwu, bo wola centralnych władz państwowych musi być jedynym prawem. Innym słowem – dąży do oparcia państwa wyłącznie na sile fizycznej.
Tak więc zaczęliśmy odwracać się od dawnego systemu wartości i staraliśmy się o nim jak najprędzej zapomnieć, by wyrzucić z pamięci ten wstyd. Dotyczyło to przede wszystkim największych wielbicieli „kapitalizmu”. Równocześnie „Solidarność” i całą opozycyjność – a więc i kulturę westmanów - liberałowie zaczęli przedstawiać jedynie jako narzędzie do obalania ustrojów. Po obaleniu ustroju niewłaściwego powinno ono odejść do lamusa, by nie obalić z kolei ustroju właściwego i nie spowodować powrotu do komunizmu, bo przecież możliwe ustroje były tylko dwa, wobec czego był to jedyny możliwy kierunek przemian12. Oskarżany teraz o komunizm związek zawodowy „Solidarność” przeciwstawiał się „kapitalistycznym” przemianom, a wartości westmańskie okazały się tak sprzeczne z „kapitalizmem”, że bardzo wielu w to uwierzyło. Pozostali z nich w najlepszym razie uznali przeważnie styl życia pokolenia westmanów za przejaw dziecinady – coś, co wprawdzie nie było złe, ale właśnie dlatego, że było niepoważne; później masowa turystyka zaczęła „potwierdzać” tę opinię.
Rzeczywistość, która nastała po „upadku komunizmu”, okazała się zupełnie inna od tej, do której się przygotowywaliśmy...
Innym słowem - kapitalizm okazywał się także „nie taki, jaki miał być”13. Zamiast „braterstwa puszcz i prerii”, okazał się reprezentować materializm jeszcze bardziej radykalny, niż panował w PRL-u.
Dla wszystkiego, co dotąd uznawaliśmy za niewzruszony dogmat, nie miało być w „kapitalizmie” miejsca. Nie miało być braterstwa, współpracy i więzi międzyludzkiej – ludzie mają ze sobą bezwzględnie konkurować. Upadlanie pracownika przez pracodawcę uznano za wyznacznik antykomunizmu. Pracownik w imię „świętego prawa własności” do firmy, sam stał się własnością jej właściciela lub szefa – tyle tylko, że mogącą zmienić właściciela. Szef właściwie robił łaskę, że mu cokolwiek płacił, a nawet że go... zatrudniał. Zresztą jakakolwiek więź międzyludzka czy współpraca sprzyja dobru wspólnemu, a jak coś jest wspólne, to jest to komunizm. Dowodem na to było znów choćby to, że jedna z ważniejszych oddolnych form organizacyjnych – związki zawodowe – które zresztą nie tak dawno przyczyniły się do wymuszenia przemian – zostały przez liberałów uznane właśnie za przejaw lewicowości, czyli właściwie komunizmu. Nie warto też o nic się starać, za wyjątkiem maksymalizacji zarobków, bo resztę przecież da się kupić - na zasadzie podaży i popytu zapewni to Niewidzialna Ręka Rynku.
Z rezygnacją odrzuciliśmy dawne poglądy – a za tym poszła rezygnacja ze stylu życia. Na zasadzie uznania za komunizm wszystkiego, co w jakikolwiek sposób kłóciło się z liberalnym gospodarczo porządkiem i przemianami w tym duchu, stopniowo okazywało się bowiem, że cała tożsamość polskiego inteligenta jest „komunistyczna”. Ba – cała polska tradycja i kultura okazywały się „komunistyczne” i do wyrzucenia na śmietnik, ponieważ wadziły w tym, co było istotą liberalizmu: w czystym zarobkowaniu, mającym na zasadzie Niewidzialnej Ręki Rynku rozwiązać wszystkie nasze problemy.
W nowej rzeczywistości wskazywano nam zresztą wyraźnie ujście energii: skupienie się na pracy zarobkowej.
...A mury rosły, rosły, rosły,
Łańcuch kołysał się u nóg...1
(Jacek Kaczmarski)
Nadszedł więc wreszcie rok 1989, a wraz z nim „upadek komunizmu” – wymarzony „raj na ziemi”. Byliśmy pewni, że przyniesie on automatyczną likwidację ugniatającej Polskę kamiennej czapy i wszystkie pozytywne wartości, które dotąd, tłamszone, żyły „w drugim obiegu”, znajdą się teraz na górze, oprze się na nich oficjalne życie Polski.
Jak spowodować, żeby więź międzyludzka, piękno, braterstwo zafunkcjonowały jako zasady publiczne? Niech nikt nie mówi, że opozycja nie miała programu gospodarczego – bo miała, choć niedopracowany w szczegółach (pomijam tu, oczywiście, naiwne, idealistyczne i indywidualistyczne wyobrażenia artystyczno-zakapiorskie). Nowa Polska miała się opierać na samorządzie gospodarczym – tak, właśnie na tych odsądzanych dziś od czci i wiary związkach zawodowych i cechach2.
W pierwszym okresie po „obaleniu komunizmu” trwała feta. Co prawda, na kilka dni przed „wolnymi” wyborami, 27 maja 1989 r., tragedia pod Mount Everestem, która pochłonęła życie pięciu wybitnych polskich wspinaczy, symbolicznie zamknęła złotą erę polskiego himalaizmu, symbolicznie wyznaczając też kres pokoleniu westmanów. Skąd jednak mieliśmy wiedzieć, że to już koniec? Nasze życie toczyła się jak poprzednio – połoniny bieszczadzkie witały nas łanami kwiatów, leśne jeziora – pluskiem fali na piaszczystym brzegu. Jak dawniej nad łanami zbóż unosiły się śpiewające skowronki, jak dawniej na rajdowe szlaki wyruszali kowboje z Wrocławia, jak dawniej na polanach rozbijano indiańskie tipi. Bo też zdawało się nam, że wszystko jest jak dawniej – tylko „nie ma już komuny” – bo „nasi doszli do władzy”!
Wielu ludzi rzuciło się wprawdzie do wykorzystywania nieistniejących wcześniej możliwości zarobkowych, ale rozumieliśmy to świetnie, wiedząc, że to tylko przejściowy okres i za jakiś czas, gdy się trochę dorobią, znów będą mieli czas i energię na westmański styl życia. Przecież wielokrotnie już zdarzało się Polakom ograniczać inne potrzeby i zajmować się na jakiś czas niemal wyłącznie zarobkowaniem. Ot, choćby w czasie różnych wyjazdów „na saksy”. Widzieliśmy też i to, że właśnie dzięki tym, którzy rzucili się w wir pracy zarobkowej, pojawiła się w Polsce obfitość towarów, dawniej bardzo trudno dostępnych.
Stopniowo zaczęły docierać jednak do nas niepokojące sygnały. Najpierw było niezadowolenie, szczególnie wśród niższych warstw ludności, z powodu sposobu, w jaki powstała druga „Solidarność”, i w jaki dogadywała się z władzami komunistycznymi - za plecami obywateli. Większość z nas nie bardzo rozumiała te pretensje – dwudziestoletnie „życie na peryferiach” nie sprzyjało świadomości, że nawet najlepszą władzę trzeba nieustannie kontrolować. Robotnicy i chłopi wiedzieli to lepiej od nas. Mieli zresztą duże wątpliwości co do ludzi, których od 1968 r. uważaliśmy za swoich przywódców. Jak się okazało dużo później, były to wątpliwości uzasadnione.
Tymczasem wszystko stawało się coraz bardziej „nie takie, jakie miało być”. Rozkradający mienie publiczne komuniści jako prywatni właściciele zachowywali się wobec pracowników, konkurencji i klientów jeszcze gorzej, niż przedtem. Odpowiadali ze śmiechem: „Przecież o to właśnie walczyliście!”3. Cóż to miało wspólnego z ideami „Solidarności”? Rozszalała się rabunkowa prywatyzacja; ludzi pozbawiano pracy tysiącami. Do propagandy antykatolickiej dołączyła antynarodowa. Dążenia i idee pokolenia westmanów były w mediach w dalszym ciągu tematem tabu – a nawet stały się nim w jeszcze większym stopniu, niż to miało miejsce w PRL. Do postpezetpeerowskiego monopolu medialnego dołączyli zaś przywódcy inteligenccy pokolenia westmanów – i zaczęli mówić jednym głosem z postkomunistami!4
Patrzyliśmy na to, co się działo, z coraz większym zdumieniem. Nic nie rozumieliśmy. Czy to na pewno kapitalizm? Czy to na pewno demokracja i pluralizm?
„Na szczęście” szybko pojawili się ci, którzy potrafili nam tę nową sytuację wyjaśnić. Tak się jakoś dziwnie złożyło, że byli to albo główni architekci nowego ładu, albo – tzw. konserwatywni liberałowie - odwalający dla nich pracę za darmo „pożyteczni idioci”. Uczyli nas oni, że raj na Ziemi nadszedł, tylko my tego nie widzimy, ponieważ jesteśmy skażeni komunizmem oraz faszystowskim oszołomstwem - i przekazywali zasady ustrojów, mających teraz panować w „wolnej” Polsce: „kapitalizmu” i „demokracji”.
Sam byłem świadkiem tylko schyłkowego okresu istnienia tego pokolenia; prawdopodobnie najwięcej do powiedzenia mieliby tu starzy druhowie z harcerstwa. Mimo tego, w świetle mojej wiedzy, da się ułożyć, jak z paciorków naszyjnika, kalendarium pokolenia westmanów, obejmujące następujące daty:
1947 – operacja „Wisła”, wyludniająca Bieszczady i w rezultacie otwierająca je dla nowego osadnictwa,
1951 – wymienienie z ZSRS powiatu Rawa Ruska na Ustrzyki Dolne, co ułatwiło dostęp do doliny górnego Sanu i umożliwiło dostęp do Otrytu,
1954/55 – zniesienie ograniczeń związanych z poruszaniem się w strefach przygranicznych, co umożliwiło pojawienie się większych ilości studenckich łazików w Bieszczadach i Beskidzie Niskim,
1956 – październikowa „Odwilż”, debiut Marka Hłaski, kierującego zainteresowania młodzieży na „kaskaderów literatury”, oraz piewcy Bieszczadów – Jerzego Harasymowicza,
1957 – w Krywem i Tworylnem w Bieszczadach pojawiają się pierwsi kowboje – początek ruchu rekonstrukcyjnego w Polsce,
1958 – Wadim Berestowski kręci w Tworylnem w Bieszczadach film „Rancho Texas”, który wszedł do kin w roku następnym,
1968 – wydarzenia marcowe, które skrystalizowały pokolenie westmanów i wypromowały jego przywódców politycznych,
1970 – grudniowy bunt robotniczy na Wybrzeżu,
II połowa lat 70. – Edward Stachura zyskuje dzięki swoim piosenkom popularność wśród młodzieży,
1976 – czerwcowy protest robotniczy (zwłaszcza w Radomiu i Ursusie),
1976-7 – rozpoczyna się formowanie zorganizowanej opozycji demokratycznej,
1979 – śmierć Edwarda Stachury, która pogłębiła fascynację jego legendą,
1980 – powstanie „Solidarności”,
1981–3 – stan wojenny w Polsce,
1989 – koniec PRL-u i początek końca środowisk opozycyjnych.
Kto zrozumie wymowę tych dat, zrozumie wszystko.
Gdy nie zostanie po mnie nic,
Oprócz pożółkłych fotografii,
Błękitny mnie przywita świt
W miejscu, co nie ma go na mapie.
I kiedy sypną na mnie piach,
Gdy mnie pokryją cztery deski,
To pójdę tam, gdzie wiedzie szlak
Na połoniny, na niebieskie.
Podwiezie mnie błękitny wóz,
Ciągnięty przez błękitne konie.
Przez świat błękitny będzie wiózł,
Aż zaniebieszczy w dali błonie
Od zmartwień wolny i od trosk,
Pójdę wygrzewać się na trawie,
A czasem, gdy mi przyjdzie chęć,
Z góry na ziemię się pogapię.
Popatrzę, jak wśród smukłych malw
Wiatr w przedwieczornej ciszy kona.
Trochę mi tylko będzie żal,
Że trawa u was tak zielona.
(Marek Dutkiewicz „Połoniny niebieskie”)
Tęsknota za górami nie pozwala żyć.
(Orkiestra św. Mikołaja – pierwsza kaseta „Muzyka gór”)
Góry były wielką miłością pokolenia westmanów. Miłością z niczym dziś nieporównywalną i niezrozumiałą w czasach, gdy są one tylko produktem, umożliwiającym odstresowanie. Jedyne, z czym gotowi byliśmy od biedy porównywać góry, to chrześcijańskie Niebo, czekające na tych, którzy sprawdzili się w życiu doczesnym. Kultowym miejscem na Ziemi były zaś dla westmanów Bieszczady, uchodzące za „polski Dziki Zachód”1.
***
Niejednokrotnie można zauważyć, że ludzie z dawnej opozycji „solidarnościowej” starają się w najlepszej wierze demonizować operację „Wisła”, a wybielać lub nawet idealizować UPA. Tłumaczone bywa to w ten sposób, że ludzie ci z niechęci do komunizmu starają się sztucznie namnażać ofiary Systemu (nie mam tu na myśli, oczywiście, środowiska „Gazety Wyborczej”, którego motywacje są zupełnie jasne – chodzi o stworzenie sojuszu „mniejszości” przeciw polskości i katolicyzmowi). Tymczasem, choć przyczyny tego są rozmaite – wchodzą tu też ślady federacyjnych koncepcji politycznych Piłsudskiego, i czarno-biała wizja świata, w której antykomunista jest z zasady dobry – podstawowy powód jest inny. Otóż polski Dziki Zachód musiał mieć swoich Indian. Kogoś, po kim zostały tylko „przeszłości pomniki”, kogoś, nad kogo tajemniczym zniknięciem można dumać, opłakując utratę przeszłości, w której się nie miało udziału2.
Z pokoleniem westmanów wiążą się początki ruchu rekonstrukcyjnego w Polsce. Był to początkowo ruch odtwórców Dzikiego Zachodu - nazwijmy go ruchem rekonstrukcyjnym pierwszej generacji. Wydaje się, że jego powstanie łączyło się one jednoznacznie z Bieszczadami i legendą tamtejszego Dzikiego Zachodu. To właśnie w Bieszczadach w 1957 r. pojawili się pierwsi, według mojej wiedzy, rekonstruktorzy – Henryk Wiktorini i Andrzej Merski, którzy wypasali jako kowboje bydło na łąkach dawnych wsi Krywe i Tworylne (patrz pierwszy przypis do rozdziału następnego). Miejscowości te można uznać więc za miejsce narodzin polskiego ruchu rekonstrukcyjnego.
Dwaj pierwsi kowboje mieli wielu naśladowców. Witold Michałowski (s. 16) tak pisze o tym zjawisku:
„Co roku ruszała na południe Polski nowa fala kandydatów na pastuchów. Koni, siodeł, bydła i lassa nie mieli. Chadzali za to orężnie, bo przy pasie jeśli nie lśnił topór, co błyszczy z dala, lub coś w rodzaju kubańskiej maczety, to telepał się chociaż zwykły, kuchenny „gerlach”, w pochwie z baraniej skóry, z włosem na zewnątrz. Chód i nakrycia głowy oczywiście kowbojskie, no, prawie kowbojskie.”
Prawdę powiedziawszy, ludzie ci tak silnie utożsamiali się z Dzikim Zachodem, że (podobnie jak później odtwórcy Indian) nie uważali się za rekonstruktorów, lecz za rzeczywistych – choć niecałkiem pełnych - jego reprezentantów. Ta niecałkowita pełnia brała się głównie z braku pełnego asortymentu przygód i niedostatków wyposażenia.
Na tym tle w 1965 r. powstał we Wrocławiu odtwarzający kowbojów Akademicki Klub Jeździecki, będący skromnym odpowiednikiem Bieszczadów w Polsce Zachodniej:
„Wszystkich tych ludzi – pisze Jerzy Sawka w artykule „Kowboje z Wrocławia, czyli PRL-owskie prawdzieje westernu” („Gazeta Wyborcza”, 1.X.04, Internet) - połączyły konie, młodość, przyjaźń, przygoda. Mają co wspominać: transportowanie koni koleją na Pojezierze Drawskie, rozwożenie owsa po miejscach stacjonowania, biwaki w dzikich naonczas ostępach, napady na pociąg na Pojezierzu Lubuskim, wyścigi na Kaszubach, rajdy z Wrocławia nad morze, bale szeryfa, kupowanie mięsa na kartki, nocne eskapady brzegami jezior, wódkę pitą w krąg wprost z butelki, niedobory piwa i smak tego z trudem zdobytego napoju, jesienne spotkania porajdowe.
Udawali kowbojów na koniach kupionych na wiejskich spędach, bez udokumentowanych rodowodów, ale także na wielkopolanach i z rzadka na szlachetnych angloarabach lub folblutach. Zamiast kowbojskich siodeł mieli ułańskie kulbaki wojskowe, które ktoś kiedyś jakimś sposobem przyhołubił z planu filmowego. Te kulbaki, co roku starannie naprawiane własnymi sposobami, wiernie służyły przez lata.”
Temu samemu tematowi poświęcony jest jeszcze wywiad Katarzyny Górowicz „Szeryf mógł wszystko” z 1 X 04 r. w „Gazecie Wyborczej”. Oto jego fragment:
„[KG:]Kiedy staliście się kowbojami?
[Henryk Geringer d'Oedenberg, kierownik Zakładu Hodowli Koni i Jeździectwa Akademii Rolniczej we Wrocławiu:] - Kiedy stwierdziliśmy, że jazda konna w terenie to jest to, co tygrysy lubią najbardziej. W grudniu 1965 r. zarejestrowaliśmy AKJ i już w następnym roku wyruszyliśmy w pierwszy rajd konny po Ziemi Lubuskiej. Nasze marzenia się ziściły.
[KG:] Czuliście się jak bohaterowie powieści przygodowych?
[HGO:] - To były niezapomniane przeżycia. Mieliśmy obowiązkowe dżinsy, kapelusze, ostrogi, kamizelki. Był też szeryf, którego władza była nieograniczona.”
Z jednym z tych „kowbojów” miałem okazję zetknąć się w 1988 r., gdy jak gość ze świata powieści przygodowych przejechał konno przez nasz obóz harcerski na Pomorzu Zachodnim. Któż mógł wtedy przypuszczać, że są to już ostatnie lata tego środowiska?
***
„Kaskaderzy literatury” bywali utożsamiani z kowbojami. Hłaskę nazywano wszak „kowbojem literatury”. Stachura wziął zaś udział w jednym z rajdów wrocławskiego AKJ:
„Na jednym z kowbojskich rajdów był pisarz i poeta Edward Stachura. W swoich pamiętnikach wspomina, że czuł się jak członek trupy teatralnej, która po wsiach i miasteczkach daje przedstawienia.”
Sted poniekąd potwierdzał identyfikację siebie jako kowboja, nosząc chustę kowbojską na szyi. Tamte czasy charakteryzowała zresztą duża ilość stopni pośrednich między ubiorem zwykłym, a kompletnym przebraniem rekonstruktora, jak również mała wierność szczegółom, zwana przez dzisiejszych rekonstruktorów „mrokiem”. Także i kowboj, którego widziałem przez chwilę na Pomorzu Zachodnim, wyposażony był niezbyt ortodoksyjnie – miał przytroczoną do siodła maczetę.
W przebraniu kowbojskim chodziła również inna ważna postać tamtych czasów – bieszczadzki rzeźbiarz, po trosze malarz i bard, a nade wszystko włóczęga - Andrzej Wasielewski, zwany Jędrkiem Połoniną1.
***
Lata siedemdziesiąte przyniosły z kolei początki ruchu indianistycznego – tj. „przebierańców”, odtwarzających Indian.
„- Do ruchu przyjaciół Indian ciągnęły nas tradycyjne cnoty przypisywane czerwonoskórym: szlachetność, prawdomówność, odpowiedzialność za słowa i czyny (...) – przyznaje Marek Maciołek, wydawca i redaktor naczelny poświęconego kulturze Indian kwartalnika „Tawacin”.
Pierwsze namioty Indian prerii i indiańskie ogniska pojawiły się na mazowieckich łąkach, beskidzkich halach i w mazurskich lasach – ku zdumieniu ludności i władz PRL – w połowie lat 70. ubiegłego wieku. Grunt pod nie przygotowały czytywane namiętnie przez pokolenia uczniów książki Karola Maya, Alfreda i Krystyny Szklarskich, Nory Szczepańskiej, a także westerny” (Grzegorz Łyś „Indianie z białostockiej prerii”, „Rzeczpospolita”, 4 IX 09).
Przygodni znajomi z ekspedycji naukowej z Łodzi opowiadali mi o tym, jak kiedyś, gdy nocowali pod Otrytem, przysiadł się do ich ogniska ubrany w strój indiański człowiek z psem. Posiedział i sobie poszedł, nie powiedziawszy przez cały czas ani słowa. Jak widać, byli wśród bieszczadzkich zakapiorów nie tylko „kowboje”, lecz również i tacy, którzy odtwarzali Indian.
***
Rekonstruktorzy byli uważani za elitę środowisk turystycznych. Dzisiejsze grupy rekonstrukcyjne mogą sobie tylko pomarzyć o takim poważaniu, jakim cieszyli się wśród ówczesnej inteligencji ich poprzednicy. Byliśmy przecież przekonani, że ludzie ci żyją już w jakiś sposób po drugiej stronie granicy, odgradzającej cudowny świat wolności i przygody od materialistycznego, komunistycznego zniewolenia.
Trzeba tu jeszcze wspomnieć o jednym – bo młodsi, wychowani w innych klimatach, lub obdarzeni gorszą pamięcią ludzie mogą znów nie zrozumieć. W tamtych czasach koń był wciąż atrybutem mężczyzny i kojarzył się z władzą, tradycją wojskową, przygodą. Dziś stał się atrybutem kobiety i kojarzy się ze sfrustrowanymi prywatnymi urzędniczkami, zwanymi na wyrost „buisnesswoman”, próbującymi zaspokoić niedobór więzi międzyludzkich przez kontakt ze zwierzętami2. Co za degradacja! Marzę o czasach, w których jeździectwo znów stanie się sportem dla prawdziwych elit, nie dla degeneratów.
Pod koniec PRL-u pojawiły się pierwsze grupy rekonstrukcji historycznych – nazwijmy je drugą generacją ruchu rekonstrukcyjnego. Ich geneza była jednak nieco inna – wydaje się, że wyrosły one z filmu, będąc w pewnym stopniu skutkiem usamodzielnienia się statystów.
Jutro popłyniemy daleko,
Jeszcze dalej, niż te obłoki.
Pokłonimy się nowym brzegom,
Odkryjemy nowe zatoki.
Starym borom nowe damy imię,
Nowe ptaki znajdziemy i wody.
Posłuchamy, jak bije olbrzymie
Zielone serce przyrody.
(Konstanty Ildefons Gałczyński)
Pojęcie kontrkultury – a więc społeczności, tworzącej własną kulturę w opozycji do oficjalnej - kojarzy nam się z paleniem trawki i „wolną miłością”. Tymczasem taką kulturę odizolowaną od oficjalnego nurtu życia można tworzyć z różnych powodów. Byli bowiem dawniej tacy – i była ich większość – którzy w kontrkulturze nie szukali moralnego „luzu”, lecz przeciwnie - wartości, których zaczynało brakować w zwykłym życiu, w którym coraz bardziej liczyły się znajomości, służące z kolei nabywaniu dóbr materialnych. Nazwijmy grupy tworzone przez tych ludzi kontrkulturami „pozytywnymi”. Wartościami, poszukiwanymi przez „pozytywne” kontrkultury, były: przygoda, braterstwo i poczucie wspólnoty, niezawodność i silny charakter, kontakt z przyrodą, jej znajomość i zmaganie się z nią, realne umiejętności i oparta na nich oraz na rzeczywistych zaletach i osiągnięciach hierarchia społeczna, wreszcie – estetyka: poezja, muzyka i piękne widoki.
Inna zupełnie sprawa, że idealnego wzorca dopatrywaliśmy się niezupełnie tam, gdzie należało. Dziki Zachód istotnie zawierał wspomniane wyżej, tak cenne wartości – ale nie była to cała prawda. Któż z nas mógł wiedzieć, że wizja amerykańskiego Pogranicza z książek przygodowych jest tylko adaptacją doktryny Rousseau o idealności „niecywilizowanego” świata1? Prawdziwy Dziki Zachód przypominał bardziej to, co mogliśmy niedawno oglądać podczas wojny domowej w byłej Jugosławii. Znamienne zresztą, że idealizacja Dzikiego Zachodu była zwykle wprost proporcjonalna do odległości od niego – geograficznej i czasowej. Najwcześniejsze powieści (stwierdzam to na przykładzie utworów J. F. Coopera) były raczej ponure2. Paradoksalnie więc, nasze próby stworzenia świata Dzikiego Zachodu na wzór powieści przygodowych i filmów doprowadziły do rezultatów bliższych pod wieloma względami ideałowi, niż autentyczny pierwowzór.
Byli i tacy, którzy utożsamiali się z Dzikim Zachodem jeszcze bardziej, do tego stopnia, że zaczynali się przebierać za jego mieszkańców. Tak właśnie powstały początki grup rekonstrukcyjnych.
***
Wspinacze, a zwłaszcza himalaiści, różnili się bardzo mocno od innych grup. Ich działalność nie miała tak wyraźnego zabarwienia kontrkulturowego, rozumianego jako tworzenie odizolowanego, alternatywnego dla głównego nurtu świata. Było to pewnego rodzaju rzemiosło, dające (prócz innych zalet, ma się rozumieć) oderwanie od szarej rzeczywistości. Brak było też politycznego odcienia samego środowiska – nie pozwalał na to sam jego charakter (wszak elita tego środowiska – himalaiści - uprawiała wspinaczkę za granicą), mimo, że sami wspinacze mieli na temat komunizmu poglądy zwykle jasno sprecyzowane. Podobnie też zresztą na ścianach skalnych nie bardzo było miejsce na realizację zainteresowań artystycznych. „Sztuką” była tu sama przyroda.
Jednak i o nich wypada tu napisać. Po pierwsze z tego powodu, że środowisko to łączyło poniekąd ekstremalną formę turystyki kwalifikowanej ze sportem – był to drugi, obok ruchu rekonstrukcyjnego, kierunek uznawany za elitarny. Po drugie, odcisnął na nim bardzo silne piętno egzystencjalizm. Formułę egzystencjalizmu polskich wspinaczy można streścić lapidarnie jako koncepcję „wybitnej jednostki, zmagającej się z problemami natury ostatecznej w otoczeniu oszałamiającego piękna przyrody”.
Pójdę tam, gdzie serca biją równiej,
Gdzie zegary tracą rytm.
Tam, gdzie można śmiać się w niepogodę,
Gdzie słońce świeci dłużej.
Kiedy wstajesz lewą nogą,
O! Nie martw się,
Może jutro już pójdziesz tam...
(Jerzy Filar „Idę” - fragment)
W tej właśnie, środkowo- i późnopeerelowskiej rzeczywistości postał pomysł, by stworzyć alternatywny wobec Systemu świat, w którym można byłoby być wolnym1.
W miarę, jak trwał PRL, powstawał wielki przemysł, który potrzebował rąk do pracy i powodował przenoszenie się ludzi z przeludnionych wsi do miast. To jeszcze dałoby się jakoś przeżyć. Zarazem jednak władze realizowały materialistyczną wizję miasta-blokowiska - odhumanizowanego, pozbawionego poczucia intymności, więzi międzyludzkich i estetyki, złożonego z „maszyn do mieszkania”. Po części czyniły to w imię ideologii - materialistycznej przecież doktryny marksizmu, po części – dla zapewnienia sobie kontroli nad jednostkami zatomizowanego w ten sposób społeczeństwa.
Oba te czynniki, z których jeden, jako wywołany rozwojem przemysłu, był raczej nie do uniknięcia, podczas gdy drugiego, gdybyśmy żyli w wolnym kraju, można było jak najbardziej uniknąć, wywoływały razem zjawisko, na które ówcześni ludzie, przyzwyczajeni do silnych więzi międzyludzkich, licznych kontaktów towarzyskich i oddolnego organizowania się, reagowali tak negatywnie. Była to „samotność w tłumie”. Udało się bowiem władzy wytworzyć warunki, w których można było podtrzymywać więź międzyludzką tylko wbrew nim.
Zarazem zaś nacisk ideologiczno-systemowy komunizmu powodował, że wśród najbardziej ideowego elementu, jakim była inteligencja, pojawiło się dążenie do czasowego przynajmniej przeniesienia się w miejsce, gdzie owego nacisku nie będzie. Powieści przygodowe przenosiły nas w inny świat, odrywały od ponurej rzeczywistości, stworzonej przez komunizm. Toteż chęć przeżycia przygód na wzór książkowych bohaterów była kierunkowskazem i motorem, który pchał nas na Wielki Szlak, pokazując, że komunizm nie sięga wszędzie.
Społeczność, w której można było nie czuć „samotności w tłumie” i odizolować się od komunizmu, już istniała. Były to nienaruszone wciąż środowiska turystyczne z ich wypracowanym przez lata etosem i zasadami braterstwa na Szlaku. Reakcją ze strony rzesz inteligentów było więc czasowe wycofywanie się na peryferie, gdzie Dobro wciąż jeszcze istniało, lub miało się nadzieję je stworzyć. Wycofywanie się w świat pięknych krajobrazów, przygód, braterstwa i poezji. Kto chciał i komu nie przeszkadzała praca, mógł żyć w tym świecie choćby całe wakacje, spotykając wszędzie życzliwych ludzi, przebywając w izolacji od natrętnej ideologii i brutalności Systemu, natykając się na brzydkie budowle komunistyczne tylko okazjonalnie.
***
Ktoś może zdziwić się, że środowiskom turystycznym przypisuje się rolę opozycji. Przecież nie służyły one organizowaniu demonstracji, strajków ani też roznoszeniu ulotek. Patrząc jednak tylko na te przejawy opozycyjności, widzimy jedynie „wierzchołek góry lodowej”.
Opozycyjność w systemie totalitarnym lub o ambicjach totalitarnych, dążącym do urządzenia wszystkich dziedzin życia obywateli wg własnego widzimisię rządzących, może być nie tylko polityczna, ale i kulturalna oraz społeczna – czynna i bierna. System panujący w Polsce po prostu dążył do narzucenia – różnymi środkami, zależnymi od posiadanej siły – również własnej wizji kultury (przaśnej i czysto utylitarnej) oraz społeczeństwa (zatomizowanego). W środkowym i późnym PRL-u wiele już rzeczy komuniści musieli tolerować, ale świeża jeszcze była pamięć o czasach stalinowskich. Przy takim stosunku komunistów do kultury samo słuchanie lub granie i śpiewanie „niewłaściwej” muzyki było demonstracją sprzeciwu2. Z kolei opozycja polityczna może przejawiać się również nie w „zaczepnych” działaniach politycznych wobec władzy, ale i na podtrzymywaniu ducha opozycyjnego wewnątrz środowiska, do którego się należy – i to właśnie była opozycja bierna.
My, oczywiście, w ten sposób nie rozumowaliśmy - pamiętajmy, co mówiła Jadwiga Staniszkis o ówczesnej wierze, że komunizm można pokonać słowem. Przekonani byliśmy, że tworząc niezależne społeczności, w których śpiewa się antykomunistyczne lub nielubiane przez władzę piosenki i żyje tak, jakby Polską nie rządzili „towarzysze szmaciaki” w garniturkach, jakby w naszych granicach nie stacjonowały wojska sowieckie - w jakiś trudny do wytłumaczenia sposób przyczyniamy się do politycznej erozji Systemu.
Nie wiedzieliśmy również i tego, że możliwe jest zatrzymanie się na etapie oporu kulturalnego czy społecznego wobec władzy, przy całkowitym zlekceważeniu polityki – byli bowiem tacy, których ona po prostu nie obchodziła. M. in. ta nieświadomość skutkowała właśnie tym, że wszystkich, którzy „mieli coś” do Systemu, traktowaliśmy jak jedno stronnictwo polityczne. Ona też powodowała, że w Edwardzie Stachurze widziano opozycjonistę politycznego – choć przeciwstawiał się on faktycznie wyłącznie komunistycznej przaśności kultury, co zresztą już w tamtych czasach komuniści musieli całkowicie tolerować, wobec czego była to opozycja kulturalna legalna. Pisał, owszem, również o atomizacji społeczeństwa, ale ponieważ nie wskazywał sposobu przeciwdziałania, w rezultacie był to tylko symboliczny protest. To my dopisywaliśmy do niego dalszą część, napełniając ten protest pozytywną treścią przez łączenie wędrownego stylu życia Stachury z naszą koncepcją budowy niezależnej, antykomunistycznej społeczności wędrowców i czyniąc tym samym twórczość Steda wyrazicielką naszego programu. Choć bowiem początkiem drogi Stachury była zapewne również chęć odizolowania się od PRL-owskiej rzeczywistości, poszedł on w inną stronę - w stronę poszukiwania własnej drogi egzystencjalno-filozoficznej. Nie wątpię, że ostatecznie doprowadziłaby go ona do opozycyjności – gdyby nie to, że niestety pobłądził na niej. Przejawem tego była kompletna utrata perspektywy ponadjednostkowej, skutkująca właśnie brakiem zainteresowania dla spraw zbiorowości, wreszcie własna tragiczna śmierć. Mimo to nie da się jednak zaprzeczyć, że przetarł szlak dla tych, którzy przyjdą po nim, a będą potrafili nie popełniać jego błędów.
Dodać zresztą należy, że w takiej sytuacji oczywiście granice między różnymi formami opozycyjności były mocno pozacierane (trochę czego innego dopatrywali się zresztą u Stachury pacyfiści czy punki, patrzący płycej, niż my3). Nie ulega jednak raczej wątpliwości, że w dużym stopniu także dzięki Stachurze pojawiali się prawdziwi bardowie-antykomuniści. Można powiedzieć, że swój obraz Stachury kształtowaliśmy według własnych potrzeb, widząc go nie takim, jakim był, ale takim, jakim być powinien. Ale czyż takie spojrzenie na innych nie było najgłębszym jądrem naszej wiary w jedność światopoglądową opozycji?
Podobnie dopatrywaliśmy się niezależności politycznej od Systemu u mieszkających w Bieszczadach poszukiwaczy przygód - zakapiorów, choć realnie byli oni w stanie odnaleźć w najlepszym razie społeczną niezależność od narzuconego Polsce ustroju. Nie zmieniał tego ani kowbojski sztafaż, ani odwołanie się do Dzikiego Zachodu, łączące zakapiorów z dźwigającą główny ciężar walki z komunizmem Ameryką – choć my, przekonani o tożsamości Bieszczadów z USA i wierzący w skuteczność walki przy pomocy słowa oraz demonstracji, uważaliśmy inaczej.
Nie ulega wątpliwości, że to właśnie z turystyki kwalifikowanej polska inteligencja czerpała siłę do przeciwstawiania się Systemowi. To ona też właśnie pokazywała, że jest możliwa inna od oficjalnej rzeczywistość. Dawała tę energię potencjalną, która w sprzyjających warunkach przekształcała się w energię kinetyczną.
***
Czy udało się zrealizować pomysł wytworzenia tej wolnej społeczności z „prerii” - lasów i połonin? Niewątpliwie tak. Partia, rząd i Służba Bezpieczeństwa nie mogły sprawować kontroli nad jego członkami – bo w jaki sposób? Umieszczać podsłuchy na drzewach w lasach? Wprowadzać agentów do każdej grupy kolegów, wybierających się na wędrówkę? Wszelkie stałe punkty – wobec programowej ruchliwości turystów kwalifikowanych – nie miały sensu. A może zakazać wędrówek? Niewykonalne – komuniści chcieli przecież pokazać, że w najwspanialszym ustroju świata popiera się rekreację, jak więc mogliby jej zakazywać? I jak tego dopilnować? Ustawić co kilometr w każdym lesie funkcjonariusza SB? Próby kontroli podejmowano – Andrzej Potocki w książce „Majster Bieda czyli zakapiorskie Bieszczady” (wydawnictwo „Carpathia”, wyd. III, s. 279) pisze, że usiłowano nakłonić do współpracy z SB twórcę i gospodarza „klimatycznego” schroniska „Chatka Puchatka” na Połoninie Wetlińskiej, Lutka Pińczuka – ale bezskutecznie. To jeden z dowodów, że komuniści widzieli jednak niebezpieczeństwo, stwarzane przez „opozycję na szlaku”.
Igor Janke w artykule „Pogodna twarz PiS”, „Rzeczpospolita” (29-30 XI 08) pisze:
„Opozycyjne środowisko studentów uczestniczyło w rajdach turystycznych.
- Nocowaliśmy na przykład w jakiejś szkole. Na sali kilkadziesiąt, a czasami więcej, osób – wspomina Adam Lipiński. – Śpiewaliśmy bardzo ostre piosenki antykomunistyczne. Byliśmy radykalni – mówi. - Byli tam i lewicowcy, i prawicowcy, i przyszli liberałowie, ale wszyscy silnie nastawieni antyreżimowo.”
Owszem, władza sprawowała kontrolę nad organizacjami turystycznymi – PTTK-iem i PTSM-em oraz nad harcerstwem, ale kontrola ta nie sięgała w głąb poszczególnych koleżeńskich grup np. studenckich. W przypadku ZHP zatrzymywała się zaś najczęściej na szczeblu hufca, w najgorszym razie – szczepu. Nie pomagały próby związania ruchu turystycznego z jedynie słuszną doktryną przez urządzanie rajdów okolicznościowych, związanych np. z osobą Lenina. Ba, wywoływały one raczej skutek odwrotny od zamierzonego, jak dowodziła wyśmiewająca próby wprowadzenia kultu Lenina w Polsce piosenka:
A w Poroninie żyje jeszcze taki baca,
Co Leninowi kwaśnym mlekiem leczył kaca.
A ty maszeruj, maszeruj, głośno krzycz:
„Niech żyje nam Wołodia Iljicz!”
Próby kompromitacji ruchu przez dewaluację jego tożsamości i sprowadzenie jej do drugorzędnej rozrywki wczasowej zaczęły się zbyt późno, by mogły mu poważnie zaszkodzić. Zresztą komunizm, do końca wierzący w przemysł i rolnictwo, nie dysponował ideologią (którą posiadł dopiero „kapitalizm”, czyli liberalizm gospodarczy), która umożliwiłaby mu uzasadnienie dokonania tego. Oficjalne władze mogły więc tak naprawdę robić tylko dwie rzeczy:
Jedno z drugim się, rzecz jasna łączyło. Przemilczanie, na ile to tylko było możliwe, istnienia środowisk turystycznych, teoretyczna redukcja turystyki kwalifikowanej do podległych władzy organizacji, jak PTTK, traktowanych z kolei właściwie jako kolejna instytucja wczasowa – wszystko to umożliwiało z kolei pomijanie potrzeb turystów kwalifikowanych. Po części mogło to zresztą nie być celowe, lecz wynikać z programowego, marksistowskiego materializmu, „szmaciakowskiej” przaśności.
Środowiskom turystycznym sprzyjała jeszcze jedna okoliczność. Była nią – paradoksalnie - zależność intelektualna aparatu partyjnego od Sowietów. Obok nurtu racjonalnego, widzącego w środowiskach turystycznych wylęgarnię opozycji, istniał bowiem również we władzach nurt, widzący w turystyce kwalifikowanej i towarzyszącej jej kulturze, na wzór sowiecki, rodzaj nie tylko psychologicznego, ale i politycznego „wentylu bezpieczeństwa”. W Rosji – a więc i w podporządkowanych jej krajach azjatyckich – tradycja twórczego, zorganizowanego inteligenckiego oporu wobec władzy była bardzo słaba. Niechęć inteligencji rosyjskiej do absolutystycznych czy totalitarnych rządów, opartych wyłącznie na przemocy, była więc tylko niechęcią poszczególnych jednostek, ukształtowanych przez zachodni system edukacji. W dodatku opierała się ona tylko na emocjach, nie na jakimkolwiek systemie wartości. W tej sytuacji jedyną formą oporu inteligentów rosyjskich wobec władzy był słowny protest – nieskuteczny, ale robiący zamieszanie i przeszkadzający w rządzeniu. Władze sowieckie radziły sobie z tym, starając się zająć inteligentów czym innym – przygodami, poznawaniem świata – tak, żeby możliwie najmniej musieli patrzeć na to, co ich raziło, oraz nie dawać im do tych protestów okazji. Turystyka kwalifikowana, Dziki Zachód ze swoją kulturą Przygody i życia na peryferiach, były doskonałym sposobem na to.
Otóż ten model usiłowano – podobnie jak wiele innych rzeczy, w tym wspomniany już kult Lenina – zaaplikować w Polsce. Tylko w ten sposób można wytłumaczyć usilne często promowanie powieści przygodowych czy kultury westernu. Nie mogło to przynieść spodziewanych rezultatów, ponieważ w polskich warunkach istniały silne tradycje twórczego i zorganizowanego oporu inteligenckiego. W tej rzeczywistości włócząca się po lasach niezależna od wrogich władz grupa ludzi budziła jednoznaczne skojarzenia z partyzantką – co z tego, że posługującą się zamiast karabinów piosenką i duchem niezależności oraz wspólnoty? Natomiast emitowane w telewizji westerny były odbierane jako przejaw słabości Systemu, jako jego kapitulacja przed wyższością amerykańskiej wolności.
Miały też zresztą wędrówki mnóstwo zalet z punktu widzenia rozwoju osobowości – uczyły życia w trudnych warunkach, dawały zaspokojenie potrzeb psychicznych, wzbudzały ciekawość świata, dawały wiedzę. Same z siebie kształtowały człowieka wielowymiarowego, niemieszczącego się w żadnej wersji systemu, który chcieli zafundować nam komuniści.
***
„...Trzeba sobie uświadomić – pisze Ela Konderak w artykule „Wtajemniczanie w czas” (cz. 1, miesięcznik katolicki „List”, II 2008), mówiącym o fragmencie schyłkowego okresu epoki westmańskiej - jak wyglądała codzienność lat osiemdziesiątych. „Solidarność” w podziemiu, niemal wszystkie państwowe struktury skompromitowane, oficjalnie nie można robić prawie nic, puste sklepy, głupie gazety, brak filmów, brak książek, nie można kupić nawet szkolnych lektur, świat zewnętrzny zamknięty na klucz, patrole na ulicach, szczególnie, gdy zbliża się jakaś narodowa rocznica. Głód prawdy, głód wspólnoty, głód siebie nawzajem [tak trudno pojąć to dziś, gdy inny Polak jest wrogiem, z którym się bezwzględnie walczy lub od którego się ucieka – prawda?]. I twarz Generała na ekranie telewizora. Wszystko wokół stłumione, nieruchawe. (...) Gdzieniegdzie jakaś oaza. Na przykład na niektórych wydziałach Uniwersytetu, w niektórych środowiskach dziennikarskich (Tygodnik Powszechny), czy artystycznych (Piwnica pod Baranami). Gdzieniegdzie jacyś pojedynczy ludzie, niosący nadzieję. (...)
Oaza, jaką był wtedy klasztor dominikanów w Krakowie, ze swoim słynnym duszpasterstwem akademickim „Beczka”, właściwie z niczym nie da się porównać. Tu cały absurd świata nie tyle znikał, co nabierał innego wymiaru, przestawał być ważny. Ludziom znikała z twarzy szarość Komuny. Bo Komuna do dominikanów nie docierała, jakaś niewidzialna siła zatrzymywała ją na furcie, choć prawdopodobnie niejeden ubek miał codzienną służbę na krużgankach. A co najważniejsze, tu świat wcale nie stał w miejscu. Wręcz przeciwnie: pędził jak szalony. Ciągle coś się działo.(...).
Śpiewy to był kiedyś normalny rytuał w duszpasterstwie. Tworzył się latami. Studenci spotykali się w piątki po wieczornej Mszy św. tylko po to, żeby śpiewać. Były dwie, czasem trzy gitary, świece i tłumek fascynatów piosenki wszelakiej. Duszpasterz nie musiał niczego pilnować. Bardzo często nawet nie był obecny. Pierwsza część zawsze była religijna. Chodziło o to, żeby umieć śpiewać podczas liturgii. Prowadzący dbali więc o religijny repertuar. A gdy go już odśpiewano, przychodziły inne piosenki. Turystyczne, żeglarskie i patriotyczne, czyli antkomunistyczne4. Bo tak się składało, że wszystko, co patriotyczne, godziło wtedy we władzę. Dlatego należało się tego uczyć. Wygrzebywano więc z lamusa perełki. To jest zrozumiałe nawet z dzisiejszego punktu widzenia. Tak mieliśmy dość wszystkiego, że trzeba było pośpiewać o starym wiarusie, szabli i powstaniach, żeby złapać trochę wolności od dawnych mistrzów, z tradycji. To też była konspira. Ale dlaczego piosenki turystyczne, żeglarskie? Dlaczego te wszystkie Jaworzyny, Połoniny, Majstry Bieda, Keje i inne? Do późna w nocy? Czasem trudno nas było wygonić z klasztoru. Bywało, że nawet cierpliwy o. Joachim Badeni denerwował się, bo minęła jedenasta, chciał iść spać, a tu wszyscy śpiewają w najlepsze i nie można zamknąć klasztoru. Na dodatek drą się tak głośno, że nie słychać, jak mistrz Joachim domaga się, żeby wreszcie poszli do domu.”
Skąd te Jaworzyny, Połoniny, Majstry Biedy, Keje? Może Pani, Pani Elu, tego nie pamięta – przez ostatnie dwadzieścia lat wszak nie wypadało nam pamiętać – ale puszcze i połoniny, a także jeziora, rzeki - to przecież była nasza, westmańska wolność.
Korzeni elitarnego, inteligenckiego włóczęgostwa należy szukać w XIX w. Jego pionierami byli wędrowni terenowi badacze kultury ojczystej, zwłaszcza etnografowie. W ostatniej ćwierci XIX w. (zdobycie Mnicha w 1879 lub 1880 r.) narodziło się taternictwo. Od początku XX w. wyraźne staje się dążenie do traktowania wypraw górskich jako okazji do kształtowania charakteru i zdobywania umiejętności. Nieco później rozwijali turystykę kwalifikowaną skauci1, następnie zaś, zwłaszcza w okresie międzywojennym, zakorzeniała się ona coraz bardziej w środowiskach studenckich i w ogóle inteligenckich. Za okres, kiedy powstał w Polsce ruch turystyczny jako taki, można prawdopodobnie uznać czas między początkiem XX w., a I wojną światową. Po II wojnie światowej ruch ten zyskał dodatkowy wymiar: budowy niezależnej rzeczywistości społecznej poza systemem „realnego socjalizmu”.
Jak dawnych czasów sięga koncepcja wycofania się w góry i na bezdroża, by stworzyć tam wolną, niezależną od kontroli komunistycznej władzy i pozbawioną utożsamianego z komunizmem drobnomieszczańskiego materializmu społeczność? Wydaje się, że koncepcja ta dojrzewała stopniowo w czasach późnostalinowskich2, gdy coraz bardziej widoczny okazywał się bezsens oporu zbrojnego - by eksplodować w czasie popaździernikowej Odwilży.
Początki pokolenia westmanów przyniosły ukształtowanie ogólnego zrębu tożsamości środowisk turystycznych. Były już studenckie kabarety i kluby artystyczne, zwłaszcza założona w 1956 r. słynna „Piwnica pod Baranami”, tak silnie związana z klimatami śpiewów ogniskowych3. Była „stolica” westmanów – Bieszczady, w których studenci pojawili się masowo od 1955 r. (Witold Michałowski i Janusz Rygielski: „Spór o Bieszczady”, „Sport i Turystyka”, Warszawa 1979, s. 17). Był mit Dzikiego Zachodu i pierwsi rekonstruktorzy (1957 r.). Był autostop (również 1957), którego źródłem nie byli więc hipisi, na których było jeszcze za wcześnie, lecz prędzej bitnicy. To oni przecież rozwinęli motyw Drogi. O komunistycznych sympatiach hipisów z Zachodu wiedziano u nas zresztą i dlatego w swoim polskim wydaniu kojarzyli się oni głównie z luzem.
Byli już także kaskaderzy literatury – i nie tylko literatury zresztą, bo pojawiło się całe pokolenie „pięknych dwudziestoletnich”, jak ich nazwał Hłasko (który sam debiutował w 1956 r.). Owi „kaskaderzy” coraz bardziej kojarzyli się z Dzikim Zachodem i Wędrówką.
Następne lata przynosiły głównie rozbudowę, jeśli można tak rzec, pionu poetycko-muzycznego – kultury bardów, oraz stopniowe pojawianie się nowych inicjatyw w pozostałych spośród wspomnianych dziedzin. Rozbudzane pasje artystyczne i sława artystów, którymi fascynowali się westmani, przyciągały bowiem do tej twórczości coraz to nowych ludzi. W coraz też wyraźniejszy sposób bardowie stawali się głosem pokolenia.
Początkowo środowisko turystyczne próbowało działać w życiu publicznym na zasadzie autonomii, wierząc, że komuniści pozostawią Polakom oficjalnie chociaż tę jedną dziedzinę życia, w której będą oni mogli rządzić się sami. Dowodzi tego sam fakt podjęcia inicjatywy stworzenia w Bieszczadach rezerwatu turystycznego (o czym szerzej w rozdziale „Głosy z innego świata”). Wprawdzie była to inicjatywa niezorganizowanej rzeszy, nie całych organizacji (nie mogło być inaczej, skoro władze organizacji turystycznych były przymusowo upolitycznione), była jednak popierana przez ogół. „W początku lat siedemdziesiątych do redakcji „Kultury”, „Politechniki”, „Polityki” i „ITD” napływały lawiny gorących, sercem pisanych listów o zachowanie chociaż południowego skrawka Bieszczadów w kształcie takim, w jakim jeszcze wtedy był” – pisał W. Michałowski (s. 12).
Oczywiście, była to próba nieudana; musiała taką być – trudno przecież sądzić, by komuniści zgodzili się na utworzenie antykomunistycznej republiki autonomicznej wolnych wędrowców4. Tym niemniej, sama koncepcja świadczy o usiłowaniu uczestniczenia w życiu publicznym ze strony członków środowisk turystycznych. Jaskrawo kontrastuje ona z całkowitym pogodzeniem się z samowolą władzy na tym polu, jakie miało miejsce w latach późniejszych, i szukaniem tylko miejsca, gdzie można by od niej i od jej pomysłów uciec.
Środowiska turystyczne i paraturystyczne w PRL stały się więc kontrkulturą. Przywykliśmy jednak do myśli, że turystyka kwalifikowana (a wraz z nią faktycznie inteligencki styl życia) nie może mieć miejsca w życiu publicznym, jak się wydaje, ostatecznie dopiero w l. osiemdziesiątych – a dziś już nawet nikt nie jest w stanie wyobrazić sobie, że kiedyś mogło być inaczej. Był to jedyny istotny wpływ klimatów hipisopodobnych na westmanów – i, jak widać, był on negatywny.
Edward Stachura, który dziś najmocniej kojarzony jest z westmańskimi czasami i który tak silne piętno odcisnął na kulturze młodszej fazy pokolenia, nie stał się popularny od razu. Jego twórczość westmani zaczęli rozumieć dopiero, gdy napisał „Piosenki”, tak pasujące do ich własnego życia – czyli zapewne po 1973 r., kiedy po raz pierwszy ukazały się drukiem. Początkowo jednak nie były przeważnie popularne przy ogniskach – kojarzyły się bardziej z klimatami kabaretów artystycznych i chyba uważano je raczej za plon włóczęgowskiego życia Steda, a ich śpiewanie za coś w rodzaju pokazu poetycko-muzycznych slajdów z niego. Zmienił to dopiero swoimi melodiami, nasączonymi klimatami westernowymi, zespół Stare Dobre Małżeństwo w l. osiemdziesiątych (dokładna data nie jest mi znana).
Piosenki Stachury z muzyką SDM-u stały się częścią czegoś w rodzaju kanonu obrzędowego pieśni śpiewanych przy ognisku. To pozwala zrozumieć, dlaczego – jak słyszałem – wiadomości, że piosenki te miały różne warianty, wywoływały tak negatywne reakcje. Odbierano to po prostu jako psucie kanonu.
Kanon turystyczny był nie w pełni uformowany. Na ogniskach harcerskich przed piosenkami kanonu turystycznego miały pierwszeństwo pieśni starszego i dużo bardziej okrzepłego kanonu harcerskiego. Prócz piosenek Stachury, należały do powstającego w tym schyłkowym okresie kanonu turystycznego także niektóre utwory Wolnej Grupy Bukowiny, zwłaszcza „Majster Bieda”.
Często zresztą nie kojarzono piosenek – śpiewanych z pamięci i tysiące razy przepisywanych z zeszytu do zeszytu - z ich autorami. Przez to upodabniały się one do folkloru, którego cechą jest, jak wiadomo, to, że autorzy są często nieznani, a pieśni żyją nieraz w różnych wersjach i przeróbkach. Ja sam uważałem je dawniej za napisane „nie wiadomo przez kogo”, niczym pieśni kozackie z „Ogniem i mieczem” Henryka Sienkiewicza, które, „rzekłbyś, wicher roznosił po całej Ukrainie i trącał nimi o struny lir i teorbanów”.
Pojawiały się nawet środowiskowe przesądy – istniało np. przekonanie, jakoby piosenka „Jaworzyna” („Letni deszcz po dachówkach szumi...”) sprowadzała złą pogodę.
Tożsamość środowisk turystycznych była bliska więc ostatecznego uformowania, kiedy cały ten świat legł w gruzach. Dziś ci, co jeszcze grają i śpiewają, często grają i śpiewają po prostu utwory poszczególnych poetów, nie domyślając się często nawet, że mogły one pełnić kiedyś szczególną funkcję. Zostały zresztą w świadomości ludzkiej z całego tak bogatego repertuaru dawnych środowisk turystycznych – poza środowiskiem harcerskim - właściwie tylko utwory poetów najbardziej znanych.
Dziękujemy Rodzinie Edwarda Stachury za zgodę na wykorzystanie wizerunku i fragmentów twórczości Poety.
Zapraszamy do wirtualnego zwiedzania domu rodzinnego Edwarda Stachury
TV Stachuriada to nasz kanał telewizyjny na You Tube. Zapraszamy do oglądania i subskrybowania.
ZAPRASZAMY DO WSPÓŁPRACY
Stachuriada.pl cały czas jest na etapie tworzenia (nie wiadomo, czy ten proces zostanie kiedykolwiek zakończony). Co więcej, w żadnym wypadku nie jest tworem zamkniętym na pomoc z zewnątrz, szerszą współpracę, czy drobne uwagi nie tylko od znawców tematu, bo każdy zainteresowany Edwardem Stachurą jest mile widziany. Chodzi przede wszystkim o to, by znalazło się tutaj jak najwięcej informacji, które chcielibyście tutaj widzieć, a także te, o których chcielibyście powiedzieć innym (począwszy od imprez, koncertów w waszej okolicy, skończywszy na własnych przemyśleniach, artykułach, sugestiach odnośnie technicznej strony Stachuriady). Nasze skromne grono redakcyjne z chęcią przyjmie nowych, stałych współpracowników. Zapraszamy również do udzielania się na FORUM , albo do bezpośredniego kontaktu z nami poprzez KONTAKT e-mailowy.